Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Marzenie o Alcybiadesie

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

Nie armia, nie rozbudowa urzędów centralnych, a nawet – zwierzę się tu z poglądu radykalnego – nie programy pomocowe dla najuboższych, lecz edukacja powinna być wreszcie głównym beneficjentem budżetu, kiedy już pozbędziemy się obecnej władzy, groteskowej w swojej indolencji.

„Moje kryterium literatury jest takie, że do literatury należy książka, do której się wraca – mówił w wywiadzie Jerzy Pilch. – Reszta to obiekty jednorazowego użytku”. Z pewną ulgą znalazłem te słowa (które cytuję za portalem culture.pl), wracam bowiem nałogowo do przeczytanych kiedyś książek, a po dwóch latach pandemii złapałem się na tym, że nieomal nie sięgam po nowe, co w moich własnych oczach jest zresztą niezdrową przesadą. Autor Spisu cudzołożnic pozwala mi wierzyć, że w ten sposób obcuję z literaturą w sensie ścisłym.

Niektóre utwory wypadają z tej kategorii, ponieważ mam wrażenie, że wyczytałem je do dna. Ten przykry moment następuje w momencie, gdy u dołu każdej strony już wiesz, co znajduje się na następnej. Nie wiąże się to więc z odkryciem, że zbiór zawartych w dziele myśli jest, niestety, ograniczony, tylko z przedawkowaniem lektury i bezwiednym nauczeniem się prawie-na-pamięć jej językowego kształtu. Bogactwo treści pozostaje być może jeszcze dalekie od wyczerpania, ale tekst ścina się jak białko w wysokiej temperaturze, matowieje i oddziela mnie od tego, co znajduje się głębiej. Próbuję wtedy myśleć sobie o zaczytanej na śmierć książce bez powracania do niej, dalej obcować z zapamiętanym światem, który mi zbudowała w wyobraźni, ale to jednak nie to samo.

W takich razach zaczynam nerwowo szukać innych utworów, też znanych, ale przed laty porzuconych – i chyba właśnie dlatego sięgnąłem po Sposób na Alcybiadesa Edmunda Niziurskiego. Natknąłem się na tę powieść w jakimś antykwariacie i (od)kupiłem z wahaniem, ponieważ było to wznowienie z 2013 r. Zwierzałem się już kiedyś na łamach „Więzi”, że w stosunku do książek, zwłaszcza tych z dzieciństwa, złapałem się na postawie antyplatońskiej: nie są tekstami, które można inkarnować w dowolnych edycjach, stanowią całość ze swoimi pierwotnymi ilustracjami, rodzajem czcionki, znaną okładką i zapachem (!) papieru. Ten „Alcybiades” był więc „Alcybiadesem” ułomnym, wspomnieniem po autentyku z 1964 r., który przepadł mi gdzieś u progu dorosłości. Ale uznałem, że lepszy taki niż żaden.

Powrót do powieści Niziurskiego – a nastąpił on, bagatela, po kilku dekadach – przyniósł mi zaskakujące wrażenia. Po pierwsze, wydało mi się oczywiste podejrzenie, którym podzielił się ze mną dawno temu bodaj Wojciech Tomczyk: Niziurski bardzo uważnie przeczytał Gombrowicza albo jego słuch językowy przypominał słuch tamtego. „Wątłusz Pierwszy znajduje się w stanie rozbicia zasadniczego”; „Goga dryfującego rozróżniamy łatwo, rzucając mu w czasie lekcji przynętę w postaci Węża Morskiego, czyli Elementu Dygresyjnego” – to frazy uderzająco podobne do zdań z Ferdydurke czy Trans-Atlantyku.

Po drugie, realia życia bohaterów – jakkolwiek na początku dowiadujemy się, że akcja rozgrywa się w roku szkolnym 1960/61 – pochodzą jawnie sprzed wojny, z czasów młodości autora, z niewielkim dodatkiem wspomnień z okresu stalinizmu (mam na myśli rozważania o „odchyleniach” w stosowaniu metody na zmylenie nauczyciela). I choć uczniowie piszą wypracowanie na temat „Jak wyobrażam sobie podróż na Księżyc”, to nic nie mówi się o locie Jurija Gagarina (kwiecień 1961 r.), co jest oczywistym naruszeniem zasady prawdopodobieństwa.

Najciekawsze było jednak „po trzecie”. Otóż czytając jako dziecko Sposób na Alcybiadesa, w ogóle nie zauważyłem, że Niziurski dość bezwzględnie atakuje pedagogów! Profesor Misiak, zwany Alcybiadesem, jest przecież w „sławnej szkole im. Lindego” jedynym nauczycielem z powołania. Pozostali, zakładający, że klasa naszych bohaterów to „czwororęczni”, próbują okiełznać młodzież, sypiąc oceny niedostateczne i… nudząc. Tymczasem układ, który proponuje uczniom Alcybiades, brzmi jak ze Stowarzyszenia umarłych poetów: „Otóż ja w zamian za waszą dobrą kondycję historyczną będę postępował z wami nie jak ze zwykłymi uczniami, ale jak z wolnymi poszukiwaczami prawdy. Żadnych pytań na stopnie, żadnego kucia. Po prostu mała wymiana poglądów w przyjemnym, naukowym gronie, rozplątywanie wątpliwości, spacery i wycieczki historyczne… Czy wam to odpowiada?”.

A potem następuje lekcja, o której narrator pisze: „[…] to w ogóle nie była lekcja! To był z pewnością najwspanialszy Dryf, jaki kiedykolwiek widziała nasza sławna buda. […] Alcybiades mówił […] rzeczy, których nie było w podręczniku. Nikt do nas tak jeszcze nie mówił [podkr. moje – JS]. […] brał nas za mądrzejszych, niż byliśmy, ale nam nie przeszkadzało, że nie wszystko rozumieliśmy. Było to bowiem jak zejście w nieznane labirynty z przewodnikiem uzbrojonym w cudowną lampę”.

Finałowy sukces nauczyciela jest dla dorosłego czytelnika oczywisty…

Wyobrażam sobie, że w tym momencie przypominają sobie Państwo wszystkie zdawane przez siebie egzaminy, a na dodatek wszystkie stosowane w młodości metody, żeby się nie uczyć, na których stosowaniu złapaliście potem z oburzeniem własne dzieci, może nawet obłudnie je zapewniając, że w ich wieku ani Wam to do głowy nie przyszło. „Tak się w szkole nie da” – brzmi wniosek z tych wspomnień. Może w przypadku jednego, dwóch nauczycieli, zwłaszcza gdyby przy okazji szlag trafił internet z jego instagramami, messengerami i tik-tokami, platformami cyfrowymi do oglądania filmów i do słuchania muzyki w tle, uruchamianymi, gdy się siedzi nad zadaniem z matematyki i oczywiście rozwiązuje się je w tych warunkach godzinami, za to bezowocnie… Ale w szkole nie da się zrezygnować z przymusu i „metoda kija” (straszenia jedynkami) zawsze będzie skuteczniejsza niż „metoda marchewki” („mała wymiana poglądów w przyjemnym, naukowym gronie”).

Sam jestem nauczycielem, zdarza mi się stawiać jedynki, a nawet – wyznaję z zakłopotaniem – robię kartkówki ze znajomości lektury. Metoda Alcybiadesa stanowi, nie przeczę, wersję idealną, swego rodzaju edukacyjną utopię. Utopie jednak, choć nie należy ich traktować jako ścisłych recept praktycznych, nie służą również do wzruszania ramionami z westchnieniem „nigdy tak nie będzie”. Stanowią punkt orientacyjny, pozwalający oceniać, gdzie w stosunku do nich się znajdujemy; rodzaj asymptoty, do której warto się zbliżać.

Powiedzmy sobie zresztą szczerze: czy dominujące dziś w edukacji myślenie przyniosło nam aby zadowalające efekty? W numerze jesiennym „Więzi” starałem się opisać skutki wybuchu bomby „I”, epidemii ignorancji, która zalała nasz kraj (i nie tylko). Kolejne reformy oświaty, począwszy od tej pierwszej, zarzuconej na początku lat 90., doprowadziły nasze szkolnictwo do stanu katastrofy. Rodzice narzekają nieraz na nauczycieli, ale bliższe poznanie warunków, w których nauczyciele pracują (myślę o szkołach państwowych; w szkołach społecznych i prywatnych sytuacja jest trochę lepsza), każe te narzekania… zmodyfikować.

Przy wszystkich wadach systemu oświaty z Dwudziestolecia czy z lat 60. na takiego Alcybiadesa było tam miejsce – dziś prof. Misiak nie miałby czasu na swoje dziwactwa, przygnieciony groteskowo rozbudowaną papierologią, ograniczany absurdalnymi przepisami, rzekomo zapewniającymi bezpieczeństwo dzieciom (a w istocie chroniącymi szkoły, w razie wypadku, przed ewentualnymi roszczeniami rodziców), a gdyby przyszło mu do głowy porozmawiać na przerwie z Ciamciarą i Zasępą, to nie miałby takiej możliwości, zatrudniony w tym czasie na „dyżurze” jako coś w rodzaju amatorskiego ochroniarza na szkolnym korytarzu. Nie miałby szans rozliczyć się przed kuratorium z przeprowadzonych tematów (czemu pan profesor mówi o Cezarze przez cztery godziny, skoro podstawa przewiduje tylko dwie?), a resztki snu przegoniłoby mu rozwiązywanie paradoksalnych niezgodności między sylabusem maturalnym a programem przedmiotu i zdrowym rozsądkiem. Trudno też nie wspomnieć o frustracjach wynikających z niskiej pensji i równie niskiego prestiżu zawodu, które zresztą sprawiają, że – to prawda – coraz więcej wśród nauczycieli ludzi nienadających się do tego zawodu, traktujących szkolnictwo jako miejsce zsyłki dla przegranych.

Wesprzyj Więź

Nie wspominam tutaj o „lex Czarnek” i projektach zamieniających szkoły w ośrodki głupiej indoktrynacji młodych pokoleń, bo tak naprawdę są to już tylko ostatnie przejawy choroby trawiącej polską szkołę od trzech dekad, jak wrzody zwiastujące stadium agonalne. Nie armia, nie rozbudowa urzędów centralnych, a nawet – zwierzę się tu z poglądu radykalnego – nie programy pomocowe dla najuboższych, ale edukacja powinna być wreszcie głównym beneficjentem budżetu, kiedy już pozbędziemy się obecnej władzy, groteskowej w swojej indolencji. I nie jest to z mojej strony wyraz narcystycznego przekonania, że najważniejsza strategicznie jest sprawa, którą akurat ja się zajmuję, tylko rozpoznanie oczywistego procesu: jeśli Europę czeka w ogóle jakaś przyszłość, to może ona być jedynie cywilizacją wiedzy. Tylko państwa, które zdecydowały się postawić na oświatę, mogą przezwyciężyć intelektualną, techniczną i kulturową zapaść, która nas inaczej czeka.

Rzecz jasna, szkoła nie może być w tym osamotniona. Potrzebne są potężne inwestycje w to wszystko, co ją wspomoże: w prawdziwą telewizję publiczną i prawdziwe radio publiczne, nieścigające się z innymi mediami o dochody z reklam (nie wspominam już, że nieuprawiające propagandy); w domy kultury i biblioteki, w zajmujące portale edukacyjne i tak dalej. Decyzje muszą być poprzedzone wreszcie porządnie przeprowadzonymi pracami przygotowawczymi, bo sama koncepcja szkoły z jej pozornie przeładowanymi, a w istocie odchudzonymi chaotycznie programami ze zbyt wielu przedmiotów jest do wyrzucenia. W tych pracach nie powinni brać udział urzędnicy czy uczelniani teoretycy, tylko najwybitniejsi nauczyciele, doskonale widzący obecne niedostatki. Należy docenić przy tym niedobitych hobbystów i zrezygnować z kafkowskiej kontroli ministerstwa nad poczynaniami pedagogów. Robota czeka nas gigantyczna, ale proponowanie teraz edukacyjnych półśrodków, oszczędne poprawianie to tego, to tamtego będzie jak radzenie topiącemu się człowiekowi, żeby prawą ręką zaczął wykonywać ruchy „żabki”, to może się uratuje. Nie, nie uratuje się.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022.

Podziel się

Wiadomość