Jeśli tak jak ja należycie do grona osób, którym Holandię opowiedział Zbigniew Herbert, trzymajcie się mocno poręczy, bo nadchodzi trzęsienie ziemi. Wywoła je „Pocztówka z Mokum” Piotra Oczki.
Wstyd przyznać, ale nie znałam wcześniej Piotra Oczki, dlatego ze sporym zaskoczeniem odkryłam w trakcie lektury jego książki „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii”, że to właśnie on napisał dzieło, które kilka lat temu zaledwie mignęło mi w księgarniach, ale natychmiast zachwyciło tematyką z pozoru absurdalną, natomiast w naszym kraju jakby aktualną. Tomiszcze to nosi tytuł „Miotła i krzyż. Kultura sprzątania w dawnej Holandii, albo historia pewnej obsesji” i na niemal 800 stronach zupełnie na serio opowiada o sprzątaniu. Myślicie, że nie ma tu o czym mówić? Bardzo się mylicie. To, co wyprawiali dawni Holendrzy, a w istocie – tu chyba nie będzie niespodzianki – Holenderki, przechodzi wszelkie pojęcie i sprawia, że kapcie spadają ze stóp.
Nic dziwnego, że do tej tematyki wraca Oczko także w najnowszej książce, gdzie pisze: „W niegdysiejszych relacjach zachowały się tysiące opisów, w których przerażeni podróżni donosili o krowach z ogonami podwiązanymi tak, by nie zabrudziły nimi śnieżnych ścian obór, czy służbie przenoszącej na plecach dostojnych gości w zabrudzonych butach na specjalne maty w sieni, gdzie już czekały na nich pantofle. Pisano o szorowaniu mydlinami chodników przed domami kilka razy dziennie. […] W każdą sobotę rozgrywał się wielki spektakl, w czasie którego od świtu do zmroku sprzątano domy od piwnic po strychy, polewano fasady wodą i szorowano specjalnymi szczotkami na kijach, trzepano dywany, polerowano rondle oraz wynoszono na zewnątrz sprzęty, by za pomocą ręcznych pomp zmywać z nich nawet najmniejszy brud”.
W kraju niewiele większym niż województwo mazowieckie działało w XVII i XVIII wieku około setki pisarek i poetek
Żeby lepiej zrozumieć ten fenomen, trzeba pamiętać, że mówimy tu o wieku XVII, czyli czasach, gdy ulicami większości europejskich metropolii płynęła wylewana przez okna zawartość nocników i błoto. Wcale nie dyskretny smrodek unosił się nawet nad Wersalem, gdzie Król Słońce ograniczał higienę do mycia rąk burbonem, podczas gdy pałacowy personel z braku toalet załatwiał się gdzie popadnie.
Na tym tle Holendrzy jawili się jako przybysze z innej planety, ale ich podejście do sprzątania nie było kwestią osobistych preferencji. Oczko pisze: „Opozycja między brudem a czystością była w Holandii porównywalna do różnicy między potępieniem i zbawieniem, złem i dobrem, występkiem i cnotą. Co więcej, była to także opozycja pomiędzy Swoim a Obcym; stanowiła ważny element narodowej tożsamości i dumy z bycia Holendrem”. Sprzątanie nie służyło dostarczeniu wrażeń estetycznych, ale było czynnością moralną, zatem można zaryzykować stwierdzenie, że XVII-wieczna Holenderka ze śmiertelną powagą potraktowałaby prześmiewcze pytanie robiące furorę w internecie przed każdymi świętami: „Czy umyłaś już okna dla Jezusa?”.
Jeśli właśnie naszła Was ochota, żeby o owej XVII-wiecznej Holenderce pomyśleć o wyższością, to zapewniam Was, że ona naprawdę nie zasługuje na protekcjonalne traktowanie. Zwróciliście kiedykolwiek uwagę na to, że na holenderskich obrazach z okresu Złotego Wieku można zobaczyć mnóstwo piszących i czytających kobiet? Wynika to z prostego faktu: w połowie XVII wieku szkoła elementarna była niemal w każdej wsi, a uczyły się w nich za darmo chłopskie dzieci – i to zarówno chłopcy, jak i dziewczynki! Do tego w miastach dochodziły jeszcze szkoły wyznaniowe, co w sumie przekładało się na niespotykany wówczas w innym krajach wynik: pisać umiało 50 proc. Holenderek i 65 proc. Holendrów (po czym łatwo poznać, że nie byli to tylko przedstawiciele elit – żaden naród nie składa się przecież w połowie z arystokracji).
Pod koniec XVIII wieku sytuacja była jeszcze lepsza: pisało już 68 proc. kobiet i 84 proc. mężczyzn. Dla porównania: w tym samym czasie w Rzeczypospolitej litery umiało stawiać jakieś 10 proc. mieszkańców, a analfabetyzm był poważnym problemem społecznym jeszcze w XX wieku.
No dobrze, może i nasza XVII-wieczna Holenderka umiała czytać i pisać, ale właściwie po co jej to było potrzebne? Wystarczy przywołać pierwsze z brzegu popularne bohaterki literackie (z późniejszych wprawdzie okresów) – czy to będzie Mickiewiczowska Zosia, czy Scarlett O’Hara, czy nawet Elizabeth Bennet – by znaleźć potwierdzenie tezy, że w zachodnim, patriarchalnym społeczeństwie minionych wieków kobiety miały pełnić funkcje głównie dekoracyjne. Dowodów na to, że tak właśnie widziano rolę kobiet także w Kraju Nizin, można znaleźć sporo również w tamtejszej sztuce, ale jak ostrzega Oczko:
„Był to jednak patriarchalny program społeczny, pobożne życzenie moralistów, które nigdy się nie ziściło – na tle siedemnastowiecznej Europy stopień wyemancypowania Holenderek był zaiste zadziwiający. Cudzoziemscy podróżni ze zgorszeniem przywoływali w swych relacjach bezczelne dziewczynki, które nie tylko niepytane zabierały głos przy stole, ale także udowadniały swym braciom (!), że się mylą, powołując się, o zgrozo, na przeczytane książki”.
Ale przecież wykształcenie – choć przyznajmy, że bardzo pomaga – nie służy wyłącznie do przekomarzanek z rodzeństwem. Holenderki mogły wykorzystywać je w pracy zarobkowej. Oczywiście był to przywilej klas średnich i wyższych, znane są przypadki, gdy rodzinnym interesem – sklepem, warsztatem czy wydawnictwem – kierowała pani domu. Jeśli akurat pochodziła z elit, mogła angażować się także w zarządzanie instytucjami charytatywnymi, np. w domu prządek, gdzie trafiały dziewczęta, które zeszły na złą drogę i były resocjalizowane przez ciężką pracę (na nizinach społecznych, jak zwykle, bez zmian – ubogie dziewczęta harowały za grosze, padały ofiarą przemocy i wyzysku, a często szczytem ich kariery była służba).
Wreszcie – last but not least – wykształcona Holenderka mogła też pisać zawodowo, czyli zostać literatką. W kraju niewiele większym niż województwo mazowieckie działało w XVII i XVIII wieku około setki pisarek i poetek! Znowu dla porównania: „w dwadzieścia dwa razy większej Rzeczypospolitej w dobie staropolskiej działało jedynie około pięćdziesięciu znanych z nazwisk kobiet piszących. Imiona malarek możemy niemal policzyć na palcach jednej ręki. […] W tym samym czasie działało w Republice ponad osiemdziesiąt profesjonalnych i nierzadko uznanych twórczyń – malarek, rysowniczek, rytowniczek (nie licząc niezliczonych rzesz amatorek, wywodzących się ze wszystkich warstw społecznych, na przykład z kręgu służby domowej)”.
Nie ma wątpliwości, że ówczesna Holandia była malarską potęgą – w latach 1580–1720 powstało tam pięć milionów obrazów! – co prowadzi nas do kolejnego zagadnienia, które wyróżnia ten kraj na tle ówczesnej Europy. Otóż tematem znacznej części tych obrazów są dzieci, i to z wielu klas społecznych. Reszta zachodniego świata portretowała maluchy głównie wtedy, gdy w przyszłości miała im przypaść korona. Co w tym czasie robili Holendrzy? Uwieczniali moment, gdy bobasy są przewijane i sadzane na nocnik albo akurat grymaszą przy jedzeniu. Wśród codziennych scen, znanych chyba każdemu rodzicowi na świecie, zdarzają się też te z lekka szokujące, jak chociażby dzieci pociągające w oberżach piwo z kufla i palące fajki (przekonanie, że dzieci zasługują na szczególną ochronę, to jednak wynalazek stosunkowo świeży, przez stulecia w dużo większym stopniu niż dziś dzieliły one z rodzicami zupełnie „dorosłe” doświadczenia).
Wyjątkowa nadprodukcja przedstawień dzieci w sztuce niderlandzkiej ma jeszcze jeden wymiar. W innych krajach, jak twierdzi Oczko, nie uwieczniano małych modeli również z przyczyn praktycznych: „Większość z nich była na świecie jedynie chwilowymi gośćmi. Umierała ponad jedna trzecia niemowląt, a połowa tych, którym udało się przeżyć, i tak odchodziła przed piątym rokiem życia. Michel Montaigne wręcz gubił się w ojcowskich rachubach i nie potrafił się doliczyć, ile z jego potomstwa zmarło […]. Bóg dawał, Bóg brał”.
Natomiast Holendrzy zdawali się w swoim podejściu do dzieci dalece wyprzedzać swoją epokę. Nie tylko dokładnie odnotowywali daty narodzin swoich dzieci, ale też ze wszystkich sił starali się walczyć z okrutnym losem, który je spotykał. Jednym z najbardziej wzruszających passusów w książce Oczki jest opowieść o portretach pośmiertnych, które zrozpaczeni rodzice zamawiali, aby zachować w pamięci rysy ukochanego dziecka i wydrzeć je z otchłani zapomnienia. Dwie reprodukowane prace nawet po kilku stuleciach ciągle emanują bezbrzeżnym smutkiem.
Ta książka zresztą pełna jest świetnych reprodukcji, które prowadzą czytelnika od prac najbardziej znanych holenderskich twórców do niszowych artystów, znanych w Polsce garstce wielbicieli. W trakcie lektury nie sposób zatem uniknąć skojarzeń z książką człowieka, który w zbiorowej wyobraźni czytelników właśnie za pomocą słynnych obrazów i geniuszu własnych słów ukształtował wizję Holandii – „królestwa rzeczy, wielkiego księstwa przedmiotów”. O tym kraju myślimy Herbertem, mówimy Herbertem i podróżujemy jego śladami.
Dlatego nie może nie zaboleć fragment, w którym Oczko bez ogródek twierdzi: „Zbigniew Herbert, kulturalny kokiet, besserwisser i snob, łaskawie zaprasza nas w podróż po kraju, którego nigdy nie było”. Autor nie odmawia sobie przyjemności wyprostowania kilku mitów, które puścił w obieg Herbert, ale trzeba mu przyznać, że robi to z dużym wdziękiem. Nota bene cała ta książka napisana jest wspaniałym literackim językiem, z delikatnym snobistycznym nalotem, który dodaje jej pewnego retro smaczku. Autor zgrabnie łączy wiedzę naukową, olbrzymią erudycję, reporterskie zacięcie i warsztat pisarski, aby z 21 odrębnych opowieści zszyć wielowymiarową, ale spójną całość.
Wolałabym wszakże, żeby wydawnictwo nie podpowiadało mi blurbem na ostatniej stronie okładki, że jest to opowieść o współczesnej Polsce „z jej bolączkami: nacjonalizmem, seksizmem, antysemityzmem i homofobią”. Ta książka broni się sama w sobie i doprawdy nie jest konieczne łapanie czytelnika w sidła clickbaitu w celu zmonetyzowania nasilającej się wśród rodaków frustracji.
Holandia pod piórem Oczki jawi się jako kraj tak fascynujący i tak odrębny, że nie trzeba jej czytać w kontrze do czegokolwiek. Dajmy jej świecić własnym blaskiem, a nie światłem odbitym.
Piotr Oczko, „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii”, Miesięcznik Znak, Kraków 2021
Przeczytaj też: Kostium, emancypacja, ironia
Widać co dobrego uczynił dla Holandii protestantyzm, a co złego dla Polski katolicyzm.