Zima 2024, nr 4

Zamów

„To była ręka Boga”. Sorrentino nigdy nie był bardziej bezwstydny

Filippo Scotti w filmie „To była ręka Boga”. Fot. Materiały prasowe Netflixa

W najnowszym filmie Sorrentino jest bezwstydnie osobisty, bezwstydnie sentymentalny, bezwstydnie szczery. I odnosi zwycięstwo na każdym polu.

Może to i dobrze, że człowiek nie pamięta wszystkich szczegółów z własnej przeszłości. W meandrach pamięci można się zgubić albo odnaleźć to, co niekoniecznie się wydarzyło.

Artystom trochę łatwiej – mogą przetwarzać swój życiorys, za pomocą sztuki opowiadać go innym, uwodzić ich. Weźmy kino. Z własnego życia pełnymi garściami czerpali najwięksi: Fellini, Kazan, Truffaut, Allen, Scorsese, Tornatore, niedawno – Cuarón, Pawlikowski, Almodóvar czy Baumbach. Do tego grona dołączył właśnie Paolo Sorrentino. Jego najnowszy film, „To była ręka Boga” (Srebrny Lew na MFF w Wenecji), jest ujmująco osobisty, pozwala też jeszcze lepiej zrozumieć źródła wrażliwości włoskiego mistrza.

„To była ręka Boga” na najgłębszym poziomie jest wielkim peanem na cześć życia, jego zdolności do ciągłego odradzania się

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Niby wszystko pozostaje typowe dla estetyki twórcy „Wielkiego piękna”. Mamy gabinet osobliwości, dyskretne elementy realizmu magicznego, muzykę jako integralną część danych scen, hektolitry nostalgii czy fascynację kobiecym pięknem. Ale najnowsze dzieło posiada też własny rys. Tym razem Sorrentino stara się być bardziej skupiony, kameralny.

Ten największy we współczesnym kinie piewca niespełnienia wcześniej portretował postaci, które z biegiem lat odkrywały, że siostrą blichtru jest pustka, osoby przechodzące od planów: „takie będzie moje życie” – do gorzkiej konsternacji: „takie jest moje życie”. Bohaterem najnowszego dzieła pozostaje natomiast nastolatek Fabietto (Filippo Scotti), który dopiero wchodzi w dorosłość i w którego życiorysie intensywność młodych lat musi zmierzyć się z wielką tragedią.

Twórca nie ukrywa, że protagonista „Ręki Boga” to jego alter ego, że wraca do zdarzeń z własnej biografii i się z nimi mierzy (podobno scenariusz powstał w 48 godzin!). Kilka scen zostało oczywiście zmyślonych, ale i wiele z nich reżyser przeniósł na ekran ze wspomnień jeden do jednego (jak piorunujące sekwencje w szpitalu). Sorrentino jest bezwstydny: bezwstydnie osobisty, bezwstydnie sentymentalny, bezwstydnie szczery. I odnosi zwycięstwo na każdym polu.

Ile w tej opowieści tonów! Ekran zapełniają kolejni wujkowie, wachlujące się w upale ciotki, cała krzykliwa włoska familia. Pierwsze czterdzieści minut to zresztą najzabawniejszy film w dorobku reżysera „Młodości”, postacie najwięcej się śmieją (ale i później najwięcej płaczą). Dobroduszny ojciec (niezastąpiony Toni Servillo) komentuje przywary krewnych, matka (Teresa Saponangelo) wciąż i wciąż robi im kawały, a zgorzkniała seniorka nadużywa wulgaryzmów. Wszystko to w niespokojnym Neapolu lat 80. oraz w autentycznym kulcie piłki nożnej: meczów Napoli i boskiego Maradony (Włosi – ze względu na niego – oglądają z nie mniejszym zapałem zmagania Argentyny na słynnym mundialu).

Wykluwa się los. W młodym bohaterze rodzi się fascynacja kinem, ale ma ona nieco inne zabarwienie niż choćby w nostalgicznym „Cinema Paradiso” Tornatorego. Fabietto nie ogląda nałogowo filmów, w pewnym momencie przyznaje, że w życiu obejrzał trzy czy cztery z nich, dokładnie nie wiemy nawet, czy widział „Dawno temu w Ameryce” Leone, które wciąż leży na domowym odtwarzaczu wideo. A jednak, gdy obserwujemy go w scenie kinowego seansu, nie mamy wątpliwości – otwarta z wrażenia buzia i oczy chłonące obraz sugerują, że chłopak beznadziejnie poddał się fascynacji dziesiątą muzą, dał się jej uwieść.

Reżyser każe swojemu protagoniście przejść długą drogę, także w rozumieniu sztuki. Na ekranie pada zdanie przytoczone z Felliniego, że „kino jest do niczego, ale odwraca naszą uwagę od beznadziejnej rzeczywistości”. Fabietto z czasem odkryje, że rozczarowanie to za mało, by tworzyć; ba, nie wystarczą kreatywność, wyobraźnia, a nawet własne cierpienie. Najważniejsze to zdobyć się na odwagę, by wyrazić siebie, mieć coś własnego do powiedzenia. Do tego nie trzeba wcale wyjeżdżać (czy można tak naprawdę opuścić krainę dzieciństwa?) – miasto, z którego pochodzimy, to nasz świat, i może nie być innego.

Filippo Scotti, Teresa Saponangelo, Marlon Joubert i Toni Servillo
Filippo Scotti, Teresa Saponangelo, Marlon Joubert i Toni Servillo w filmie „To była ręka Boga”. Fot. Materiały prasowe Netflixa

Sorrentino – mądry doświadczeniami późniejszego życia – gdy wraca do przeszłości, pozostaje uważny na szczegóły, na pozornie nieistotne rytuały, które nadają egzystencji unikalny koloryt. Jeden przykład: wątpię, by ktoś w kinie ostatnich lat pokazał czułość lepiej niż on w scenach pogwizdywania na siebie rodziców. Autor „Skutków miłości” kieruje się wyraźną strategią: jego bohater ma zapamiętać ciemności rozświetlone racą; taflę wody zlewającą się z nieśmiałym fioletem nieba nad ranem; pomarańcze, którymi żonglowała mama; smak zupy mlecznej; uścisk rodziców wożonych na skuterze, dźwięk motorówki. Wszystko to – zdaje się mówić twórca – stanowi potrzebne części całości, ulotne ziarenka piękna, które przemijają, pozostają z nami przez chwilę, a my chcielibyśmy, by trwały wiecznie. Nie wyrzucamy ich jednak, nie zostawiamy za sobą daleko w tyle, niczym kolejne stacje pociągu. Nawet jeśli kierujemy się ku przyszłości, wspomnienia nosimy w sobie. One nas tworzą.

Fabietto próbuje nasycić oczy nagością pięknej ciotki Patrizii (Luisa Ranieri), swojej muzy. Odkrywa też nagość samego życia, jego brutalność i bezwzględność, to, że życie ma kolce, że nikogo nie oszczędza i składa się ze strat, nikt więc – jak powtarza jeden z bohaterów – nie ucieknie od własnej porażki.

Wesprzyj Więź

Jednocześnie nastolatek przekonuje się o potędze czegoś większego niż on sam. „Ręka Boga” na najgłębszym poziomie to wielki pean na cześć życia, jego zdolności do ciągłego odradzania się. Nieprzypadkowo na koniec chłopak słyszy krótkie zalecenie: „Nie rozsyp się”. Nic się przecież jeszcze nie kończy, jutro pobiegniesz szybciej, wyciągniesz rękę dalej. Może uda ci się dosięgnąć marzenie.

U każdego przychodzą chwile, kiedy smutek miesza się z wieczorem. Albo gdy tragedia – osobista, niespodziewana – niszczy nasz dotychczasowy świat. Wtedy, zamiast odpowiadać na – jak określa je Fabietto – „gówniane pytania” o samopoczucie, lepiej poczekać. Ostatecznie przecież, gdy już opadnie zgiełk wielobarwnych emocji, pierwszych ekscytujących doświadczeń, muśnięć szczęścia, zostanie z nami nierozerwalna para: łzy, których wagi trzeba się uczyć, i nieśmiały uśmiech, mimo wszystko. A także coś jeszcze. Jeden konkretny, niepowtarzalny los, z którym dobrze jest jakoś wzajemnie się znosić. Czasem nawet – w krótkich momentach zachwytu – kochać.

Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia

Podziel się

5
6
Wiadomość