Zima 2024, nr 4

Zamów

„Być albo nie być” według Thomasa Manna

Thomas Mann, 1937. Fot. Carl van Vechten / Van Vechten Collection at Library of Congress / Wikimedia Commons

U Manna zostaje się przy życiu nie z obawy przed tym, co będzie po śmierci, jak mniemał Hamlet, lecz z innych powodów. Może zadziałać nagłe zauroczenie albo zaciekawienie dziwnością, na dłuższą metę działa już tylko lenistwo i bierność.

Fragment książki Małgorzaty Łukasiewicz „My, czytelnicy”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź

Zgodnie z pierwotnym zamysłem „Czarodziejska góra” miała być nowelą, według autora symetryczną do „Śmierci w Wenecji”, a rozrosła się w grubą powieść. To się zdarza i nic w tym niezwykłego. Zabawne tylko, że podobna zmiana planów wnika jako temat do wewnątrz utworów, a nawet jest zamachowym kołem fabuły.

W podróż, która zakończy się w Wenecji, Aschenbach wyrusza tylko dla psychicznej higieny, aby odświeżyć umysł, zafundować sobie małą przerwę w pracowitym żywocie pisarza. Zresztą nie jedzie wcale do Wenecji, tylko do Triestu, stamtąd do Puli, a z Puli na wyspę Brijuni. Ale mu się tam nie podoba: deszcz pada, powietrze jest ciężkie, towarzystwo w hotelu nieciekawe. Aschenbach nie jest pewien, czy wybrał właściwe miejsce na swoje wakacje i wtedy „nagle, a zarazem najoczywiściej stanął mu przed oczyma cel” (ŚwW, 166)[1]: Wenecja.

Jednak i wówczas nic nie układa się pomyślnie. Najpierw humor psuje niemiłe spotkanie na statku z uszminkowanym staruchem i utarczka z gondolierem. Owszem, plaża jest blisko i można popatrywać na pięknego Tadzia, ale z drugiej strony pogoda nie zapowiada się nadzwyczajnie, laguna śmierdzi, uliczki wypełnia zaduch, wracają wspomnienia z dawnego nieudanego pobytu. Aschenbach czuje się źle i przemyśliwa, czy by nie poszukać sobie lepszego miejsca, może w pobliżu Triestu. Przeżywa dziwny zamęt, to gotów jest zostać, to znów wyjechać, cokolwiek postanowi, zaraz tego żałuje, odwleka decyzję, kaprysi. Nawet już płaci rachunek w hotelu, rozdaje napiwki i udaje się na dworzec, ale z poczuciem klęski.

Mann widział szczególny i cenny przywilej literatury w tym, że może przedstawiać demonizm „w osłonie humorystycznej”

Małgorzata Łukasiewicz

Udostępnij tekst

I pewnie by wyjechał, zdrowo wypoczął, a potem wrócił bezpiecznie do życia szacownego klasyka. Zdarza się jednak wypadek z kufrem, omyłkowo wyekspediowanym w niewłaściwym kierunku – „poręczne nieszczęście”, które pozwala mu wyjść z twarzą i powrót do Hotelu Kąpielowego przybrać w pozory rozsądku. Dopiero na widok Tadzia rozpoznaje „prawdę swojego serca” (ŚwW, 188), maskowaną przez chytre machinacje losu. Chce zostać w Wenecji, żeby być blisko pięknego chłopca. I potem, kiedy okaże się, że w Wenecji panuje cholera, nie tylko sam nie wyjedzie, ale świadomie przemilczy tę wiadomość, aby zatrzymać Tadzia. „Milczał i został” (ŚwW, 212).

Przez kilka stron narrator przesuwa Aschenbacha z miejsca na miejsce, nie szczędzi sobie i nam szczegółów w opisywaniu jego utrapień, rozterek i sztubackich wybiegów. Zmusza bohatera, by miotał się po mapie, przetrząsał rozkłady jazdy, jakby on sam, autor opowieści, nie mógł się zdecydować, gdzie właściwie ulokować akcję i jaką historię opowiedzieć. Wszystko to oczywiście tylko przygrywka. Przecież dopiero czeka właściwa przygoda, miłosna pasja i upadki Aschenbacha, starcie żywiołu apollińskiego z dionizyjskim. Pod nawałą dalszych wydarzeń można by nawet zapomnieć o tych dniach niepewności u spodu, można by nie zauważyć, że nie od początku bohaterowi pisana była śmierć w Wenecji.

Castorp, jak wiadomo, przybył do Davos, żeby odwiedzić kuzyna Joachima i nabrać sił po trudach egzaminu. „Był tu na wakacjach i czuł się beztroskim turystą i tylko hospitantem, który nie powinien bronić do siebie dostępu żadnym zewnętrznym wrażeniom, ale poddawać im się z pełną świadomością, że jutro albo pojutrze puści się znowu w drogę i powróci do dawnego ładu” (CzG I, 231). Miał zostać najwyżej na trzy tygodnie, a potem wrócić do Hamburga, zdać ostatnie egzaminy i zgodnie z planem wstąpić na praktykę do firmy Tunder & Wilms jako inżynier wolontariusz. Jak wiadomo, został w Davos na siedem lat.

Powtarza się tu z drobnymi wariantami schemat znany ze „Śmierci w Wenecji”. Pobyt na górze zaczyna się niezbyt obiecująco. Pogoda paskudna, Castorpowi trudno jest oddychać w rozrzedzonym powietrzu, cygaro traci smak, rażą go panujące w sanatorium obyczaje, zwłaszcza ta okropna Rosjanka, która trzaska drzwiami. Wszystko wskazywałoby na to, że po upływie wyznaczonego czasu z ulgą wróci na niziny.

Tymczasem jednak sprawił już sobie koce do werandowania. Niebawem pojawia się katar i lekka temperatura, w dodatku radca Behrens dosłuchuje się wilgotnej plamki w jego płucach, więc jasne, że wyjazd trzeba na trochę odłożyć. Tylko na trochę, a potem się zobaczy. Ale już przedtem Castorp wyliczy sobie dokładnie, że jego dochody pozwalają mu „aż nadto na życie tutaj” (CzG I, 239). Jest zmieszany, gdy Joachim przyłapuje go na tych kalkulacjach, a kiedy po siedmiu tygodniach pisze list do domu, motywuje decyzję pozostania na górze niepokojącymi wynikami badania rentgenologicznego. Powtarza gierki Aschenbacha. Chce ratować twarz, bo choć jest młodym człowiekiem i nie zakuł się w spiżowy pancerz dyscypliny, jak Aschenbach, to przecież wiążą go uprzednie projekty życiowe i rodzinne tradycje. Decyzja jednak już zapadła – właściwie nie wiadomo kiedy, ale zapadła: pozostanie w Davos „na czas jeszcze nieoznaczony” (CzG I, 326).

Podstawowy schemat jest identyczny w noweli i w powieści. Tyle że tym razem duchowy zamęt i nie wiadomo kiedy krystalizująca się decyzja zostały bardziej wyeksponowane, poświęcono im bez mała połowę powieści. Często w tej partii pada słowo sich einleben, „wżyć się”. Wydawałoby się – normalna sprawa, kto przybywa na nowe miejsce, choćby na krótko, musi wżyć się, czyli przystosować się, przywyknąć do nowych warunków.

Mann jednak zauważa, że w tym „wżywaniu się” jest coś dziwnego, i poświęca niewinnemu słówku dłuższy wywód (CzG I,156 i nast.). Mowa tam o czasie, o dłużeniu się i zabijaniu czasu, o nudzie i o życiu w ogóle. „Dobrze wiemy, że odzwyczajanie się i przyzwyczajanie do czegoś nowego jest jedynym środkiem, który utrzymuje nasze życie, odświeża nasz zmysł czasu – jedynym, dzięki któremu możemy odmłodzić, wzmocnić, zwolnić nasze przeżywanie czasu i tym samym odnowić nasze poczucie życia w ogóle”. Po pierwsze, ten proces, tak doniosły, przebiega jakoś tak niepostrzeżenie. Po drugie, niby umacnia nas w życiu, ale z drugiej strony obraca się przeciwko niemu: w miarę przyzwyczajenia dni upływają jednostajniej, a przy zupełnej jednostajności „najdłuższe życie wydałoby się całkiem krótkie”. Im bardziej się wżywamy, tym bardziej tracimy poczucie, że żyjemy.

Trzecią odsłonę tego motywu przynosi nowela „Mario i czarodziej”. Rodzina z dwójką dzieci przyjeżdża na letnie wakacje do kąpieliska o nazwie Torre di Venere. Zatrzymują się w Grand Hotelu. Właściwie zaraz dochodzą do wniosku, że źle trafili. Jest połowa sierpnia, środek sezonu, o tej porze królują tu Włosi, a cudzoziemców traktuje się jak gości drugiej kategorii. Lepsze stoły w jadalni zarezerwowane są dla miejscowych, hotelowa kuchnia zresztą jest nieszczególna. Po paru dniach dyrekcja hotelu zmusza ich, by opuścili zajęte już apartamenty i przenieśli się do bocznego budynku, ponieważ kaszel dzieci – resztki po przebytym kokluszu, już w fazie niezaraźliwej, co poświadcza sprowadzony lekarz – budzą panikę rezydującej w hotelu włoskiej księżny.

Oburzeni, przeprowadzają się do pensjonatu w sąsiedztwie. Tu wszystko zapowiada się sympatycznie, smaczny wikt, miłe towarzystwo. Jednak trudno zapomnieć o niemiłej przeprawie. I w ogóle trudno czuć się tu dobrze. Upał jest zbyt wielki, a gdy się kończy upał, nastaje parna duchota sirocca. Na plaży drze się okropny bachor. Atmosferę wywczasów nieustannie mącą echa polityki i wrzask świeżo rozbudzonej dumy narodowej tuziemców. Plażowa golizna córeczki wywołuje awanturę o obrazę moralności i honoru kraju, zakończoną upokarzającą ingerencją władz i mandatem. „Słowem, okropność” (M, 27) – podsumowuje narrator. O przyjemnym pobycie nie ma mowy, wakacje zmieniają się w pasmo udręk. Pierwszoosobowy narrator relacjonuje je z humorem, acz nie bez boleściwego oburzenia. Wszystko przemawia za szybkim opuszczeniem niegościnnego miejsca.

Narracja w trybie wspomnienia obejmuje i osądza także przyszłe wypadki. Od początku wiemy więc, że przykrości spotykające wczasowiczów w hotelu i na plaży to pikuś, że będzie dużo gorzej, jako główne danie czeka nas występ Cipolli.

„Czy nie powinniśmy byli wyjechać? Gdybyśmy to byli uczynili! Bylibyśmy wtedy uniknęli złowieszczego Cipolli; ale wiele złożyło się na to, aby odłożyć na razie zamiar zmiany miejsca pobytu. Pewien poeta rzekł, że w bolesnych stanach utrzymuje nas lenistwo – można by tę uwagę przytoczyć dla wyjaśnienia naszej wytrwałości. Również po takich wypadkach niechętnie ustępuje się natychmiast z pola […]. Aby już rzec wszystko: pozostaliśmy także dlatego, że pobyt ten stał się dla nas dziwny, a dziwność sama przez się oznacza wartość, niezależnie od przyjemności i przykrości. Czyż należy ściągać żagle i wymijać przygodę, skoro nie obiecuje tylko pogody i zaufania? Czy należy odjeżdżać, skoro życie zapowiada się trochę niesamowicie, niezupełnie bezpiecznie lub trochę przykro i chorowicie?

Przecie nie, właśnie przy tej sposobności można się czegoś nauczyć” (M, 230).

Występ Cipolli jest straszny, a swoją grozą gasi i unieważnia drobne w sumie utrapienia letniska. Jednak pierwszoosobowa narracja korzysta tu ze swych prerogatyw i to, co w „Śmierci w Wenecji” i w „Czarodziejskiej górze” osłonięte było przewrotną dyskrecją – skrywane porywy i rozterki protagonistów – wyciąga explicite na jaw i opatruje komentarzem. Pytanie, czy należy zostać, czy raczej wyjechać, jest wprost zadane, poddane gruntownej refleksji, a rozstrzygnięcie dylematu poparto argumentami albo przynajmniej wyjaśnieniami.

Rozstrzygnięcie jednak nie załatwia sprawy bezwarunkowo i raz na zawsze. Wczasowicze zostają, dalej męczą się na plaży, a po naleganiach dzieci kupują bilety na występ Cipolli. „Zgodziliśmy się, przypuszczając, że po krótkim zapoznaniu się ze skromnymi zapewne sztuczkami Cipolli pójdziemy do domu”, „sami odczuwaliśmy pewną potrzebę rozrywki i natarczywa ciekawość dzieci okazała się pewnego rodzaju zarazą” (M, 231). Spektakl się zaczyna i dość szybko budzi zastrzeżenia: czy aby nie należy wyjść z sali i pośpieszyć do domu. Dylemat powraca:

„Niewątpliwie zapytacie mnie, czemuśmy ostatecznie nie wyszli — i muszę wam pozostać dłużny odpowiedzi. Nie rozumiem tego i nie umiem się faktycznie usprawiedliwić.[…] Najwłaściwsze byłoby na pytanie, dlaczegośmy teraz nie wyszli, odpowiedzieć innym: dlaczegośmy przedtem nie wyjechali z Torre?” (M, 250 i nast.).

Robi się coraz gorzej, dzieci na pewno nie powinny na to patrzeć – „i to, żeśmy ich dotąd nie zabrali, umiem wytłumaczyć sobie pewnym zakażeniem przez ogólną bierność, która i nas opanowała o tej nocnej godzinie. Było już teraz wszystko jedno” (M, 258). Bezlitosny autor do końca nie odpuszcza i każe wciąż na nowo przerabiać całą kołomyjkę niepewności i rozterek. Zaprawiona jest teraz niewczesnym żalem, że się w swoim czasie nie zrobiło tego, co należało, a teraz już za późno, gorzej – teraz jest już wszystko jedno.

Czy „odjazd” w prozie Manna należy czytać jako szyfr samobójstwa, dobrowolnego rozstania się z życiem?

Małgorzata Łukasiewicz

Udostępnij tekst

We wszystkich trzech utworach sprawozdania z perypetii pierwszych dni pobytu na nowym miejscu stanowią tylko prolog do głównych wypadków. Utrzymane są nieodmiennie w tonacji żartobliwej, wręcz komediowej, nielicującej z powagą tego, co ma się zdarzyć w Wenecji, w Davos i w Torre. Komiczny jest wielki pisarz, gdy nagle z cokołu pomnika zostaje sprowadzony na parter zamieszania z bagażami i gdy desperacko walczy o zachowanie pozorów. Bawi nas, gdy Castorp nie śmie sam przed sobą wyznać, że chciałby zostać w Davos na dłużej. W ogóle bawi nas, gdy autor, by utorować drogę przeznaczeniu, jakie zgotował swoim bohaterom, najpierw piętrzy przeszkody i daje do zrozumienia, że wszystko mogło potoczyć się całkiem inaczej. Przyprawianie wzniosłości pospolitością, przeplatanie partii buffo i serio to niezawodna, sprawdzona recepta artystyczna. Mann zaś widział wręcz szczególny i cenny przywilej literatury w tym, że może przedstawiać demonizm „w osłonie humorystycznej”[2]. Ale to chyba jeszcze nie tłumaczy całej sprawy. Jeśli przyjrzeć się bliżej tym humorystycznym introdukcjom – a siłą rzeczy przyglądamy się bliżej, bo autor z uporem podtyka nam je trzykrotnie pod nos – przyjdzie nam do głowy, że chodzi także o coś innego i już całkiem poważnego.

Rozważania narratora w „Mariu i czarodzieju” – zwłaszcza ostatnie dwa zdania – usprawiedliwiają decyzję pozostania na letnisku, nawet jeśli w następstwie oznacza to straszliwe doświadczenie spektaklu Cipolli. Najpierw wspomina się o lenistwie (autorem przytoczonej sentencji jest Novalis), potem o dziwności, która ma być wartością sama w sobie, wreszcie powiada się, że przykre i niebezpieczne doświadczenia przynoszą też pewne pożytki. Innymi słowy, nie należy uchylać się od brudu tego świata. „Placet experiri” – tę maksymę Petrarki wpaja Settembrini Castorpowi. Należy zostać, zobaczyć, wypróbować, bo to droga wiodąca do poznania i nauki, a może nawet do naprawy i uzdrowienia. Stąd byłoby już niedaleko do usprawiedliwiania zła. Jak wiadomo, Mann zapuszczał się na te szlaki, na przykład w „Doktorze Faustusie” i w „Wybrańcu”. W to jednak tutaj się nie wdajemy i próbujemy, czy nie otworzy się jeszcze inna ścieżka.

Taką możliwość sygnalizują cytowane wyżej rozważania narratora. „Czy należy odjeżdżać, skoro życie zapowiada się trochę niesamowicie, niezupełnie bezpiecznie lub trochę przykro i chorowicie?”. W tym zdaniu odjazd nie jest już sprzęgnięty z miejscowością Torre di Venere, scenerią nieudanych wakacji, lecz po prostu z życiem. Jeśli w dodatku zerkniemy do oryginału, zauważymy, że słowo abreisen – odjeżdżać – ujęte zostało w cudzysłów[3]. I tak też, w cudzysłowie, figuruje nieco dalej (M, 251). Czyżby służyło jako ironiczny zastępnik? Czy „odjazd” należy czytać jako szyfr samobójstwa, dobrowolnego rozstania się z życiem? Może więc dylemat „zostać albo wyjechać”, prześladujący bohaterów, jest złagodzoną, eufemistyczną wersją formuły „być albo nie być”.

Dokuczliwości pobytu w nowym miejscu opisywane są z humorem i dystansem, ale niekiedy głos narratora wznosi się do autentycznego lamentu i spoza banalnych plażowych irytacji słychać bez mała „grad zajadłych strzał losu”, „gwałty ciemięzców, nadętość pyszałków, męki wzgardzonych uczuć, opieszałość prawa, bezczelność władzy i kopniaki, którymi byle zero upokarza cierpliwą wartość”[4]. Któż by nie wolał sobie tego oszczędzić?

Letnisko, sanatorium, podróż dla wypoczynku – te okoliczności pozornie zacierają przepastną nośność dylematu Hamleta. Że niby chodzi tylko o głupstwo – przedłużać czy skrócić pobyt, który z zasady jest tylko przerwą, urlopem od codzienności i tylko chwilowo, a nie na zawsze zawiesza jej prawa. Zarazem jednak robi to wrażenie, jak gdyby rozstawiono umowne dekoracje i całą sytuację przeniesiono w warunki laboratoryjne, gdzie do celów eksperymentu zamiast krótkiego życia posłużą krótkie wakacje.

W „Czarodziejskiej” górze wyraźnie powiedziano, że nowe warunki, konieczność przyzwyczajania się i odzwyczajania potęgują nasze poczucie życia w ogóle. Powiedziano to wyraźnie – jeśli to słowo ma zastosowanie do twórczości Manna, który nigdy nic nie mówi wyraźnie i jednoznacznie, lecz wodzi nas dialektycznym traktem jednania sprzeczności. Zauważmy też, że szczególnie w „Czarodziejskiej górze” Mann wiele zrobił – na przykład w pierwszym rozdziale – by nas zmylić co do celu podróży Castorpa: czy Berghof to właściwie królestwo umarłych czy żywych. W każdym razie Castorp uważa się za gościa, hospitanta; powtarza: „jestem tutaj tylko z wizytą” (CzG I, 192), i w tym określeniu odzywa się wielka tradycja ujmująca nasze życie na tym świecie tak właśnie, jako przelotną, krótką gościnę.

Aschenbach decyduje się na pobyt „na razie nieograniczony”. Świadomie, nawet ceremonialnie wychodzi na spotkanie życiowej przygody: „Podniósł głowę i obiema rękami, zwisającymi bezwładnie przez poręcze fotela, zakreślił powoli okrężny, unoszący ruch, z naprzód zwróconymi dłońmi, jakby zaznaczał otwarcie i rozpostarcie ramion. Był to powitalny, spokojnie przyjmujący gest” (ŚwW, 189). Początkowo czuje przypływ twórczych chęci, próbuje pisać, potem zarzuca pisanie i już tylko pogrąża się w upojeniu i uczuciu, bo „słowo może zmysłowe piękno tylko sławić, nie może go oddać” (ŚwW, 198).

Rozpoznawszy prawdę swego serca, nie osądza jej, bynajmniej też jej nie pochwala, ale gotów jest ją zaakceptować ze wszystkimi konsekwencjami Castorp wzdycha z zachwytem: „Mój Boże, jakie piękne jest życie!” (CzG, 191). Entuzjastyczna pochwała wyrywa mu się na wykładzie doktora Krokowskiego, gdy siedząc tuż za Kławdią, ma przed oczyma jej ramię i rękaw bluzeczki. Ciągnie dalej:

„Piękne właśnie dzięki takim codziennym i prostym drobiazgom jak ten, że kobiety ubierają się kusząco; bo przecież jest to zupełnie proste i tak ogólnie przyjęte i uznawane, że człowiek, nie zdając sobie z tego sprawy, akceptuje to nieświadomie i bez protestu. Ale […] należy zwracać na to uwagę, aby cieszyć się życiem, i uprzytomnić sobie, że ta w gruncie rzeczy niemal bajeczna instytucja darzy człowieka szczęściem”.

Na taki argument za urodą życia Nietzsche nigdy by się nie zgodził. Schopenhauer zaś od razu wykazałby, że powabne stroje kobiece służą woli życia i przetrwaniu gatunku, a w niczym nie umniejszają zasadniczej męki i nudy istnienia. Mann oddaje hołd obu swoim mistrzom, ale umie też prowadzić własną grę. W dalszym ciągu powieści znajdą się jeszcze inne argumenty, powoli odsłoni się sens pozostania na górze, a i słowo – „nowe słowo” – odzyska wysoką pozycję.

U Manna zostaje się przy życiu nie z obawy przed tym, co będzie po śmierci, jak mniemał Hamlet, lecz z innych powodów. Może zadziałać nagłe zauroczenie albo zaciekawienie dziwnością, na dłuższą metę działa już tylko lenistwo i bierność. Zalety strony życia są wątpliwe i nie uprawniają do pochwał. Decyzja, żeby zostać po tej stronie, grzęźnie i gubi się wśród niepoważnych przypadkowych okoliczności. Więcej tu siły bezwładu niż umotywowanych decyzji, więcej wstydliwych przemilczeń niż jasnych i chlubnych deklaracji. Afirmacja wypada słabiutko. I cóż tu mówić w ogóle o afirmacji, jeśli za chwilę – nie wiadomo kiedy – dylemat powróci albo pojawi się spóźniony żal. Szale najwyraźniej wciąż się kołyszą i drugi człon alternatywy cały czas zachowuje swoją wagę.

Ach, ten Thomas Mann – że też do wszystkich problemów, które zrzuca nam na głowę, musiał cichcem dołożyć jeszcze i to, że zawsze mamy wybór.

Wesprzyj Więź

Pierwotny tytuł eseju w książce: „Czas nieoznaczony”. Obecny pochodzi od redakcji Więź.pl

Przeczytaj też: Czesław Miłosz i rana pamięci


[1] Cytaty z utworów Thomasa Manna lokalizuję bezpośrednio w tekście, stosując skróty: ŚwW – „Śmierć w Wenecji”, przeł. L. Staff, w: T. Mann, „Opowiadania”, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2005; CzG – „Czarodziejska góra”, t. I, przeł. J. Kramsztyk, t. II, przeł. W. Tatarkiewicz, Świat Książki, Warszawa 1998; M – „Mario i czarodziej”, przeł. L. Staff, w: T. Mann, „Opowiadania”, dz. cyt.
[2] T. Mann, „Dostojewski – z umiarem”, przeł. J. Błoński, w: tenże, „Eseje”, PIW, Warszawa 1964, s. 419.
[3] Tenże, „Mario und der Zauberer”, w: tenże, „Gesammelte Werke in zwölf Bänden”,Bd. IX, Aufbau -Verlag, Berlin 1955, s. 722.
[4] W. Shakespeare, „Hamlet”, III, I, przeł. St. Barańczak, Wydawnictwo „W drodze”, Poznań 1994, s. 92.

Podziel się

2
Wiadomość