„Wojna zaczyna się od słów” – to wnikliwe ostrzeżenie powraca. A jeśli tak – to czy owa wojna się już nie zaczęła?
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2016
Żyjemy w świecie coraz bardziej nieznośnym. Może jeszcze nie teraz, ale – nie bardzo dziś wierzę, by mogło być inaczej – w ciągu najbliższych dwóch dekad pewnie znowu zaczniemy wzajemnie się mordować. Nie wiem, skąd to się wzięło. Być może za dawno nie było wojen, więc pokoju nie potrafimy szanować?
Zabawa w wojnę
Pod koniec lat siedemdziesiątych – gdy jako sześcio-siedmiolatek biegałem z młodszym kolegą po małej ulicy Górnego Mokotowa – zatrzymał się obok nas jakiś starszy pan. – W co się bawicie, chłopcy? – zapytał. – W wojnę – szczerze odpowiedziałem. Te kilka zdań, które wówczas usłyszałem, sprawiło, że na dłuższy czas odeszła mi ochota na zabawę w wojnę.
Przypomniało mi się to zdarzenie, gdy kilka lat temu, w słoneczny dzień 3 maja, wyszedłem na spacer z małymi dziećmi do parku. Przed furtką kamienicy, na chodniku przed własnym domem, natknąłem się na dwóch esesmanów z rosłym wilczurem. To rekonstrukcjoniści – wzbudzający dziś tak bezmyślny zachwyt rodziców, mediów, polityków…
Czy można, i to w ciągu zaledwie kilku dekad, bardziej przesunąć próg społecznej tolerancji dla zabawy w wojnę?
Odczłowieczenie jako norma
Gdyby tylko to… Trwogę budzi nagromadzenie kłótliwości, mnożenie wrogów, szukanie przeciwności, głoszenie nienawiści. Rozsiewa się ta atmosfera po całej Europie od kilku lat.
Jedni toną w długach, inni nie radzą sobie z falą docierających uchodźców, sypią się całe modele socjalne, wzrost regionalizmu rozsadza przynajmniej trzecią część najstarszej unijnej dwunastki, niemalże wszędzie populizm rozpanoszył się na prawach uczestnika normalnego dyskursu politycznego. Gdziekolwiek spojrzeć, demokracja się chwieje, a prawdziwych mężów stanu wspominają już tylko starsze pokolenia.
„Wojna zaczyna się od słów” – to wnikliwe ostrzeżenie powraca. Mówiła o tym ostatnio s. Małgorzata Chmielewska, wcześniej ostrzegali inni. Ale jeśli tak jest – jeśli już same słowa rozpoczynają wojny – to czy owa wojna się już nie zaczęła?
Może jeszcze nie teraz, ale – nie bardzo dziś wierzę, by mogło być inaczej – w ciągu najbliższych dwóch dekad pewnie znowu zaczniemy wzajemnie się mordować
Język medialny spłycił się do zupełnych granic tego, co godzi się jeszcze nazywać językiem. Tego „zmasakrowali”, tamtego „rozjechali”, któryś inny został „zaorany”. Takim językiem tworzy się wizję stosunków międzyludzkich dążących jedynie do zgładzenia innych. Całkowitego zgładzenia, ogarniającego nie tylko na przykład pozycję polityczną czy system światopoglądowy, ale wręcz fizyczne unicestwienie człowieczego kształtu oponenta. I proszę mi nie mówić, że to tylko retoryka. Wszak słowa przekazu kształtują emocje, budują wyobraźnię – przesuwają więc granice tego, co dopuszczalne.
Ostatnią dekadę życia poświęciłem ukazywaniu, do czego zmierza odczłowieczanie bliźniego – a tu mam wrażenie, że oto ścieżka odczłowieczania właśnie ponownie staje się powszechnie przyjmowaną chwalebną normą. Byle stłamsić, zgnoić, splugawić, zniszczyć…
Nie wiem, czy stoi za tym jakaś frustracja, jakieś lęki podprogowe, niezdolność komunikacyjna. Czy może jest to naturalna ciągota homo sapiens w obliczu natłoku jemu podobnych? Szczury ponoć zaczynają się wzajemnie zagryzać tylko wówczas, gdy przekroczony zostanie jakiś próg ich stłoczenia.
Pokolenie oburzonych egotyków
Kiedy studiowałem w Strasburgu, uczono mnie m.in. historii ekonomii XIX i XX wieku. Profesor badał dzieje wielkich rodzin – głównie niemieckich – i ewolucję ich potęg gospodarczych. Mówił, jak pamiętam, że (w największym uogólnieniu) typowy model jest taki, że dziadek tworzy firmę i haruje całe życie, by ją utrzymać i rozbudować; ojciec wyrosły w cieniu wyrzeczeń – ale już korzystając z własnego wykształcenia – podnosi firmę na najwyższy poziom; natomiast syn, rozpieszczony od małego, wszystko marnuje i firma albo bankrutuje, albo jest odkupywana przez silniejszą konkurencję, albo w najlepszym wypadku trafia na giełdę. Zastanawiam się, czy nie podobnie rzecz się ma z porządkiem społeczno-politycznym.
Oto bowiem mamy pokolenie pierwsze, które odbudowało nasz świat po wojnie – rzecz jasna, w różnych warunkach na zachodzie i na wschodzie Europy. Po jednej stronie są to ojcowie wspólnej Europy, a po drugiej – choćby wielkie wysiłki odbudowy zniszczonych miast oraz próby pozytywistycznego rekonstruowania zerwanych i zagrożonych komunizmem więzi społecznych. Właśnie w tym okresie – nie zapominajmy – rodzą się także wielkie idee ekumenii. W tle tego procesu nadal dymem pachną wojenne zgliszcza i wciąż rusza się ziemia skrywająca masowe zbrodnie.
Drugie pokolenie – wyrosłe jeszcze w cieniu pamięci o wojnie – dokonało rzeczy absolutnie niebywałej: zwyciężyło komunizm, odbudowało we wschodniej połowie Europy instytucje demokratyczne i scaliło politycznie Stary Kontynent. Utworzyło unię, o jakiej żadne wcześniejsze pokolenia śnić nie potrafiły. Przed rodzinnym przedsiębiorstwem „Europa” zajaśniały szanse na realny pokój, bezpieczeństwo i dobrobyt, oparte między innymi na solidarności, którą we wschodniej części Europy symbolizowały wielomiliardowe wsparcie z Funduszy Spójności.
Ale nagle kolejne pokolenie zaczęło przejmować lejce wspólnego powozu. To pokolenie najmłodsze, któremu wszystko się należy. To roczniki roszczeniowych egotyków – owych miałkich intelektualnie „oburzonych”. To pokolenie wiecznie niezadowolone, które jest w stanie wszystko, ale dosłownie wszystko rozwalić – nie tworząc przy tym żadnej alternatywnej, długowzrocznej, pociągającej i rozumnej perspektywy. To dziecinne pokolenie – oderwane od jakichkolwiek wojen, siłą rzeczy mało zasłużone dla jakiejkolwiek wielkiej sprawy XX wieku, odważne jedynie „w gębie” – zaczęło przywłaszczać sobie wielkie dokonania swoich przodków. Ba! Uważać je nawet za swoje własne. A w każdym razie, podobnie jak wszystko inne – sobie należne.
Biegają więc po mieście z symbolami, których dramatu nie rozumieją. Fotografują się z bronią w jednym ręku i z napisem „Jestem chrześcijaninem” – w drugim. Przebierają się w mundury, których wcześniejsze pokolenia by nawet nie dotknęły. Z marsowymi minami pokazują się w mediach, prowadząc językiem wojny i zniszczenia debaty o sprawach związanych z normalną kohezją społeczną, różnicami poglądów, wymianą myśli, budową wspólnego domu różnych wszak jego mieszkańców.
Tego „zmasakrowali”, tamtego „rozjechali”, któryś inny został „zaorany”. Takim językiem tworzy się wizję stosunków międzyludzkich dążących jedynie do zgładzenia innych. I proszę mi nie mówić, że to tylko retoryka. Wszak słowa przekazu kształtują emocje, budują wyobraźnię – przesuwają więc granice tego, co dopuszczalne
Szczycą się bohaterami nie własnych czasów, tak jak ostatnio choćby Sprawiedliwymi z doby Zagłady – nie widząc w cichym spotkaniu Franciszka z owymi Sprawiedliwymi rozpaczliwego okrzyku „Oskarżam!” rzuconego wszystkim, którzy dla własnej wygody i złudnego bezpieczeństwa wolą dziś zatrzaskiwać drzwi ginącym.
Znieczulica – ten, być może, najbardziej rozpoznawalny objaw syndromu chaosu aksjologicznego – prowadzi w jednym kierunku. Jak każda złuda, pogrąża jeszcze bardziej.
Muzyczka marsza rżnie!
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu miesięcy, być może pod wpływem rosyjskiej inwazji na Ukrainę, coraz częściej słychać słowa „wojna, wojna!”. Podobnie jak w roku 1914 i w roku 1939 ton, w jakim pada owo słowo, wskazuje nie tylko na smutek płynący z realnych obaw. Coraz częściej słyszę w nim tu i ówdzie jakby nutkę podniecenia, ekscytacji potencjalną wojną, specyficznego stanu emocjonalnego utrudniającego roztropne rozeznanie.
Model mojego profesora historii ekonomii wskazywałby, że dochodzimy do momentu bankructwa, wyprzedaży lub wrogiego przejęcia. „Niech żyje wojna! Muzyczka marsza rżnie…” – śpiewał kiedyś z gorzką ironią Stanisław Grzesiuk. Czy dziś żaden mądry starszy pan nie potrafi już wybić ludziom z głów zabawy w wojnę?
Czy otrzeźwią nas tylko kolejne zniszczenia, kolejne wojny, kolejne cierpienia i – po raz pierwszy od dekad – wyraźny wymóg własnego poświęcenia? Czy nauczymy się tylko tyle, że co pewien czas krew po prostu musi się polać – bo inaczej nie będziemy potrafili docenić bardzo banalnego i pięknego czasu pokoju?
Przeczytaj też: Trumpizm a wielowersyjność świata
Wojny zaczynają się od nienawistnych słów i pogardy dla drugiego człowieka. Konz- lagry tu i tam, to nie był wrzód na zdrowym ciele kultury europejskiej, one były konsekwencją upadku tej kultury, przecież stopniowego. Do wojny, okrucieństwa i nie wyobrażalnej pogardy właśnie, trzeba ludzi przygotować, „wychować”. To jest zapomniane przesłanie prozy T. Borowskiego. Ze zdumieniem słucham mądrych skądinąd ludzi, że nie można porównywać tego z tamtym, że to jednak inne czasy. Na razie tak!, Na razie! Żartobliwe powiedzenie mówi, że jakby ktoś wiedział, że się przewróci, to by wcześniej się położył. Ot i niedogodność, bo nie wiemy kiedy się przewrócimy, choć wszystko wskazuje na to, że się przewrócimy.
Stwierdzenie, że wojny rozpoczynają się od słów to pusty frazes i oczywisty fałsz. Słowa zawsze mają przyczynę. Jest nią przykładowo narastające poczucie niesprawiedliwości. W tym przypadku bardziej istotowym źródłem wojny jest ta niesprawiedliwość. Źródłem niesprawiedliwości jest często (nie zawsze) indywidualny (czasami charakteryzujący grupę, ale jednak indywidualny) egoizm. To tylko przykład. Egoizm często pojawia się w sytuacji nasycenia dobrami materialnymi, bądź duchowymi, lub/i tzw. spoczęcia na laurach oraz niechęci do analizy problemu. Może też być nabyty przez wychowanie – bardzo częste obecnie. Niemniej to nie trzecie pokolenie w modelu ekonomicznym przytoczonym przez autora (i jego analogiach) jest winne, tylko drugie. Dzieci (z dokładnością do naturalnego błędu) są takie jak zostały wychowane. To oczywista teza doświadczalna. Proszę więc nie opowiadać bajek, że młodzi ludzie z grup rekonstrukcyjnych to bezmyślne istoty wychowane przez bezmyślnych rodziców. Jest wprost przeciwnie – większość z nich autentycznie i głęboko podchodzi do historii, a nie bezmyślnie biega z symbolami, których nie rozumie. W tym aspekcie stanowi raczej ideową elitę w swoim pokoleniu. Dla kontrastu – olbrzymia większość obecnych studentów medycyny widzi w niej JEDYNIE źródło wygodnego i dostatniego życia – ktoś ich tak wychował. Podobnie jest z prawnikami. Ktoś ich tak wychował. Jeżeli w Europie dojdzie do wojny, to winę ponosi pokolenie, które autor określa jako to, które zbudowało dostatnią Europę (na zachodzie), bądź wyzwoliło ją z dyktatury (na wschodzie). To właśnie część tego pokolenia w Polsce, które stało się beneficjentami sukcesów, po 20-30 latach kompletnie się zdegenerowało zarówno mentalnie jak i intelektualnie, urządziwszy świat, w którym IM jest wygodnie – nie myślę tu jedynie, a nawet dominująco o wygodzie materialnej. Skala degeneracji tzw. elit w Europie Zachodniej jest jeszcze większa. Fundamenty wspólnoty europejskiej o których myślał Schuman dzielą lata świetlne od tego na czym opiera się w tej chwili Unia. Autor na początku przyznaje się, że „nie wie dlaczego tak się dzieje”. Mam wrażenie, że nie chce mu się dowiedzieć. Nie bardzo też widzę po co powstał ten tekst.
Kazda wojna ma swoj poczatek w sercu czlowieka.
Piękny i mądry tekst p. Cywińskiego. Niezrozumiałym natomiast jest dla mnie sposób rozumowania p. Kowalewskiego. Oczywiście walka z niesprawiedliwością jest celem szczytnym, ale dopóty, dopóki słowo walka nie jest traktowana dosłownie, a więc nie jest wojną. Nie ma większej tragedii niż wojna i nie ma niesprawiedliwości dla zniweczenia której należy się do tejże wojny uciec. Nie widzę też żadnej ujmy w dążeniu do wygodnego i dostatniego życia. Sądzę że jest to cel lepszy dla ludzkości, niż wzajemne mordowanie się.
„Ale nagle kolejne pokolenie zaczęło przejmować lejce wspólnego powozu. To pokolenie najmłodsze, któremu wszystko się należy. To roczniki roszczeniowych egotyków – owych miałkich intelektualnie „oburzonych”. To pokolenie wiecznie niezadowolone, które jest w stanie wszystko, ale dosłownie wszystko rozwalić – nie tworząc przy tym żadnej alternatywnej, długowzrocznej, pociągającej i rozumnej perspektywy. To dziecinne pokolenie – oderwane od jakichkolwiek wojen, siłą rzeczy mało zasłużone dla jakiejkolwiek wielkiej sprawy XX wieku, odważne jedynie „w gębie” – zaczęło przywłaszczać sobie wielkie dokonania swoich przodków. Ba! Uważać je nawet za swoje własne. A w każdym razie, podobnie jak wszystko inne – sobie należne.”
Niestety, obawiam się, że takie diagnozy są nie tylko niecelne, ale pogłębiają problem widzenia wszystkiego jednostronnie. Oto przyszło złe i roszczeniowe pokolenie i postanowiło roztrwonić dokonania dziadów i ojców? Naprawdę wierzy Pan w to co pisze, czy może to taka prosta diagnoza, która zwalnia starsze pokolenia z jakiejkolwiek odpowiedzialności za te młodsze?
Gdzie ciągłość pokoleniowa, gdzie wychowanie i przekaz wartości? Gdzie odpowiedzialność starszych za kształtowanie systemu wartości młodszych? A może ojcowie w pogoni za rozwijaniem dziedzictwa dziadów zapomnieli zadbać o synów? Chyba, że zakłada Pan, że po prostu to młode pokolenie takie już samo z siebie jest, bo nie zaznało okrucieństwa i przerażającego absurdu wojny?
Moim skromnym zdaniem przemyca Pan w tym tekście jakiś fatalny rodzaj adultyzmu.
Bardzo prawdziwa i smutna refleksja. Nic nie stracila na aktualnosci przez ostatni rok