Zdajemy sobie sprawę, że być może kilka kilometrów od nas ktoś właśnie umiera, a my nie możemy zrobić nic. Te emocje są trudne, zwłaszcza dla osób, które doskonale wiedzą, jak należałoby pomóc – mówi koordynator inicjatywy „Medycy na granicy”, lekarz anestezjolog Jakub Sieczko.
Dominika Tworek: Od blisko miesiąca czekacie na zgodę na wjazd do strefy stanu wyjątkowego. Straż Graniczna twierdzi, że „aktualnie nie ma konieczności udzielania dodatkowego wsparcia, bo pomoc medyczna zapewniana jest każdej osobie na bieżąco w ramach państwowego systemu ratownictwa medycznego”. Dlaczego uważacie, że jesteście tam potrzebni?
Jakub Sieczko: Dlatego, że zmarło tam już siedem osób. Także poza strefą, w lasach, spotykamy ludzi, którzy wymagają opieki medycznej. Lokalny system ratownictwa otrzymałby od nas znaczne wsparcie. Wiemy, że jest przeciążony, bo trwa czwarta fala pandemii. Nie widzimy żadnych powodów, dla których osoby z wykształceniem medycznym, które należą do apolitycznej grupy, nie mogłyby tam wjechać i robić tego, co potrafią najlepiej, czyli udzielać pomocy medycznej.
człowiek, który koczuje w lesie i cierpi, zasługuje na to, by wyciągnąć do niego pomocną dłoń. Taka idea nam przyświeca. Na dalszy los tych pacjentów nie mamy wpływu
Tkwicie w zawieszeniu?
– Zasadniczą emocją, którą czuje każdy z nas, zarówno w grupie „Medycy na granicy”, jak i w organizacjach pomocowych, jest bezsilność. Wszystkie nasze działania wzięły się właśnie z tej bezsilności. I z potrzeby zapobieżenia dramatom. Częściowo nam się to udaje, bo przecież działamy poza specjalną strefą i do tej pory pomogliśmy kilkunastu grupom. Dla tych osób to niezwykle istotne doświadczenie, że ktoś wyciągnął do nich rękę. Z drugiej strony mamy środki na to, by pomóc znacznie większej liczbie ludzi, ale jesteśmy blokowani, co rodzi olbrzymią frustrację. Nasza baza znajduje się kilkaset metrów od granicy strefy i zdajemy sobie sprawę, że – być może – kilka kilometrów od nas ktoś właśnie umiera, a my nie możemy zrobić nic. Te emocje są trudne, zwłaszcza dla osób z wykształceniem medycznym, które doskonale wiedzą, jak należałoby pomóc.
Brzmi pan na zmęczonego.
– Zmęczenie nam towarzyszy. Wszyscy jesteśmy bardzo zaangażowani w tę akcję w swoim prywatnym czasie. Ja od kilku tygodni sypiam po cztery godziny dziennie. Dużo czasu, serca i energii wkładamy w to, żeby pomóc jak największej liczbie osób. A efekt nie jest taki, jakiego oczekiwaliśmy.
Wasze działanie ratuje życie części migrantów, z drugiej strony ci ludzie wracają później do lasu i doświadczają kolejnych push-backów. Znów są narażeni na utratę zdrowia i życia.
– Zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy odpowiedzialni za to, jak władza postępuje z osobami, które znalazły się na terytorium Polski. Uważamy, że wszystkie związane z tym procedury powinny odbywać się zgodnie z prawem polskim i międzynarodowym.
Ale każdy lekarz lubi widzieć efekt swoich działań. On czasem pojawia się szybciej, czasem później, ale dlatego to wszystko robimy, by nasza pomoc sprawiła, że finalnie pacjenci są w lepszej kondycji. A tutaj trafiają do środowiska, przez które ich problemy zdrowotne nawracają. Nie ma cudów. Jeśli ktoś był w hipotermii, a potem znów znajduje się w lesie, to nasza praca jest zupełnie nieefektywna.
Oczywiście człowiek, który koczuje w lesie i cierpi, zasługuje na to, by wyciągnąć do niego pomocną dłoń. Taka idea nam przyświeca. Na dalszy los tych pacjentów nie mamy wpływu.
Ci, którzy znajdują się w podlaskich lasach, ale poza strefą, od dwóch tygodni otrzymują od was opiekę medyczną. Jakiej liczbie osób udało się pomóc i na czym ta pomoc polegała?
– Mówimy o kilkudziesięciu osobach, poruszających się w grupach. Nasza pomoc to odpowiedź na potrzeby zdrowotne, które zgłaszają lub które stwierdzamy podczas badania. Podajemy im leki, a jeżeli jest taka potrzeba, to zostawiamy też lekarstwa na później. Jedni wymagają jedynie doraźnego leczenia, a inni znajdują się w stanie bezpośredniego zagrożenia zdrowia, a czasem też życia, i trzeba ich zawieźć do szpitala. Podstawowym problemem jest hipotermia. Migranci są wychłodzeni, odwodnieni, głodni, mają rany czy urazy. Wielu pacjentów zgłasza też choroby przewlekłe. W krajach pochodzenia byli objęci opieką lekarzy, na stałe przyjmowali leki. Tutaj ich nie mają – trafiają do lasu i ich stan się pogarsza.
Jak pracujecie, zanim traficie do lasu?
– Każdej doby na granicy dyżurują trzy osoby: kierowca-ratownik medyczny, lekarz i trzecia osoba z wykształceniem medycznym – pielęgniarka albo ratownik. Czekają na sygnał od organizacji pomocowych, które już są na miejscu. Po ustaleniu lokalizacji migrantów, medycy bezzwłocznie się tam udają wypożyczoną karetką.
Jak układają się wasze kontakty ze Strażą Graniczną?
– Są czysto formalne, ale do tej pory nie przebiegały w sposób, który uznalibyśmy za niezgodny z prawem czy karygodny. Żadni funkcjonariusze, z którymi mieliśmy do czynienia – strażnicy graniczni, policjanci czy żandarmi wojskowi – nie utrudniali naszej pracy.
W lasach koczują nie tylko dorośli, silni mężczyźni, ale także kobiety i dzieci. Kogo tam spotykacie?
– W większości grup, z którymi mieliśmy do czynienia, są kobiety i dzieci. Najmłodsze dziecko miało około roku. Jest sporo kilkulatków, spotykamy też nastolatków, ale mężczyźni też tam są. I oni tak samo zasługują, by zająć się ich problemami medycznymi. Na to, żeby przeżyć. Wielu z medyków jest rodzicami czy zawodowo pracuje z najmłodszymi. Bardzo trudno jest nam patrzeć na krzywdę dziecka, ale to nie znaczy, że można zapomnieć o tych mężczyznach. Oni też mają swoje problemy, choroby. Podkreślę, że nie wypowiadamy się na temat pochodzenia tych ludzi, ich zamiarów, celów. Zajmujemy się tylko tym, co umiemy najlepiej, czyli oceną medyczną i pomocą – adekwatną do stanu, który stwierdzimy u danego pacjenta.
Z tym, że odporność rocznego dziecka jest dużo mniejsza niż dwudziestoletniego mężczyzny.
– Boję się sytuacji, w której nasz zespół stwierdzi zgon dziecka. To będzie niezwykle trudne doświadczenie dla osoby, która będzie musiała to zrobić. I nie mam przekonania, że nie trafi na mój dyżur.
Już teraz temperatury w nocy spadają poniżej zera, a warunki pogodowe będą się tylko pogarszać. Czy obawiacie się masowych zgonów?
– Jesteśmy już daleko za fazą obaw. Pamiętam, jak ten kryzys się zaczynał. Dyskutowaliśmy o tym, co się stanie, gdy ktoś umrze. Stało się – i to wcale nie zmieniło sytuacji. To, że zmarł jeden człowiek, drugi, trzeci, nastolatek nic nie zmieniło. Umierają kolejni, więc logika nakazuje myśleć, że tak się będzie dziać dalej i to prawdopodobnie częściej, bo jest chłodniej, a migranci są coraz bardziej wycieńczeni. Nie widzę żadnych przesłanek ku temu, by miało być inaczej. Co innego może się wydarzyć niż to, że ci ludzie tam po prostu umrą, jeżeli przez wiele tygodni będą przebywali w lasach w takich temperaturach, jakie się zbliżają?
Jak przebiega interwencja?
– Podam przykład. Dostaliśmy sygnał o potrzebującej pomocy rodzinie z Syrii. Po drodze nasz zespół spotkał patrol policji, który był bardzo uczynny. Funkcjonariusze pilotowali nas do miejsca, gdzie przebywali migranci: 49-letnia kobieta, 21-letni mężczyzna oraz 2-letnia dziewczynka. W najcięższym stanie znajdowała się kobieta. Miała hipotermię z towarzyszącymi zaburzeniami świadomości. Pomiar termometrem wykazał, że temperatura jej ciała wynosiła 34 stopnie. Stan pacjentki był bardzo poważny. Myślę, że to jedna z osób, której nasza pomoc uratowała życie. Odwodniony i znacznie osłabiony był mężczyzna, którego również otoczyliśmy opieką medyczną. Dziewczynka została przez nas nakarmiona, ogrzana, obdarowaliśmy ją misiem. Odwieźliśmy całą trójkę na SOR w Hajnówce. Dla naszego zespołu to było emocjonalnie trudne doświadczenie. Medycy byli wstrząśnięci i głęboko poruszeni. Mówili, że ten widok zostanie z nimi na długi czas.
Podczas studiów jesteście szkoleni psychologicznie, aby radzić sobie z ciężkimi przeżyciami.
– Pracuję w ratownictwie medycznym od ośmiu lat. Widziałem setki śmierci i reanimacji, mnóstwo ludzi w bardzo ciężkim stanie, również cierpiące dzieci. Ale to wszystko jakoś mieści się w głowie, bo wiemy, że taki jest świat. Że niektórzy umierają, bo przychodzi ich czas, inni cierpią w skutek błędu lub zbieg okoliczności doprowadza do jakiegoś wypadku. To bywa trudne, ale to element rzeczywistości zawodowej, w której funkcjonujemy. Natomiast nie jest nim to, żeby zostawiać ludzi w lesie na cierpienie. To jest dla nas nowe i bardzo bolesne doświadczenie.
Często zdarzają się takie wyjazdy?
– Bywa różnie. Są dni, kiedy nie mamy ich w ogóle, a są takie, że interweniujemy więcej niż raz dziennie. Nasze obciążenie pracą nie jest takie, jak byśmy chcieli. Aby pracować więcej, musielibyśmy wjechać tam, gdzie jest najwięcej chorych, a do tego potrzeba zgody ministra.
Widziałem setki śmierci i reanimacji, mnóstwo ludzi w bardzo ciężkim stanie, również cierpiące dzieci. To bywa trudne, ale to element rzeczywistości zawodowej, w której funkcjonujemy. Natomiast nie jest nim to, żeby zostawiać ludzi w lesie na cierpienie
Jak liczna jest wasza grupa?
– 42 medyków, choć zgłosiło się kilkaset osób. Musieliśmy im odmówić, bo nie mamy aż takiego zapotrzebowania. To w ogromnej większości bardzo doświadczeni pracownicy ochrony zdrowia, najczęściej z kilkunastoletnim stażem. Jest też dużo osób, którzy działają na drugim planie. Zajmują się między innymi stroną prawną, bytową, odpowiadają za sprzęt, komunikują się z mediami, prowadzą nasze media społecznościowe, załatwiają szkolenia, by zwiększyć bezpieczeństwo naszej akcji. Wysłanie trzech medyków na granicę to dla nas duże przedsięwzięcie logistyczne.
Na stronie „Medycy na granicy” na Facebooku dzieliliście się pozytywnymi opiniami na temat współpracy z SOR-em w Hajnówce.
– Tak, mamy z nim same bardzo dobre doświadczenia. Pracują tam wspaniali, kompetentni, niezwykle zaangażowani ludzie. Mimo że są przemęczeni, a szpital jest przepełniony. Trafiają do nich przecież całe grupy migrantów, a gdy nagle przyjeżdżają dwie czy trzy takie gromady, to mówimy o 40 pacjentach na raz. Pracownicy SOR-u stają na głowie, by otoczyć tych ludzi opieką. Zastanawiam się tylko, na ile starczy im sił. Mam nadzieję, że na długo. Myślę, że warto też mówić o tym, że ujawniło się wielu ludzi o wielkich sercach.
Wasze działania finansowane są z internetowej zbiórki. Przez niecałe dwa tygodnie zebraliście prawie 400 tys. zł, co pokazuje, że duża część Polaków nie pozostaje obojętna na cierpienie migrantów.
– Nie dziwi mnie, że Polacy nie są obojętni na to, że wysyła się do lasu dziecko czy kobietę w ciąży, a nawet dorosłego mężczyznę. To jest ludzki odruch, że człowiek ma w sobie na to niezgodę i próbuje coś z tym zrobić. Że nie chce być bezsilny. Wyobrażam sobie, że wielu ludzi rozrywa, kiedy dowiadują się z mediów, co się dzieje na polsko-białoruskiej granicy, ale nie mają pomysłu, co można z tym zrobić. Jeśli tylko pojawia się jakakolwiek furtka, by się włączyć, angażują się.
Dziękuję za wszystkie wpłaty na rzecz naszej zbiórki. Zebrane środki zapewniły nam komfort działania. Zgromadziliśmy ich dużo więcej niż się spodziewaliśmy, dlatego w pewnym momencie zatrzymaliśmy zbiórkę. Gdyby udało nam się wjechać do strefy stanu wyjątkowego, te pieniądze przyniosłyby dużo większy owoc.
Przeczytaj także: Zachować się po ludzku. Szybki kurs na temat migracji
Andrzej Werner, krytyk literacki zajmujący się między innymi twórczością Tadeusza Borowskiego (opowiadania obozowe) napisał, że wina ofiar obozów koncentracyjnych była kroplą w oceanie winy sprawców, ale była to najbardziej tragiczna kropla. To prawda, że wina dyktatora Białorusi, jest oczywista i nie podlegająca dyskusji. To jest zły człowiek, ale najbardziej tragiczne jest postępowanie naszych władz i znacznej części chrześcijan, którzy dobrowolnie i bez żadnego przymusu, odwracają się z lekceważeniem od tych powszechnie znanych słów Jezusa, kombinując jak Jemu dać świeczkę a diabłu ogarek. Można przypuszczać (oby tak nie było), że przyjdzie moment, kiedy diabłu dadzą i świeczkę i ogarek.
Podobne mi przychodzą do głowy refleksje. Czasami się zastanawiam, czy kosmici – śledzący być może z oddali nasze spory – nie biorą Łukaszenki za postać biblijną. To nazwisko coraz częściej bowiem pada, gdy ktoś choćby wspomni Jezusową przypowieść o Miłosiernym Samarytaninie. Jezus – Łukaszenka, jak hasło i odzew. A „Idź, i ty czyń podobnie” bywa uznawane za wezwanie do zdrady ojczyzny…
W kraju o tradycji endeckiej a ni9e chadeckiej nie może być inaczej.
Polski katolicyzm jest kultem Świętej Naszości a nie kultem Boga-Człowieka i miłości Innego Człowieka.
Dla Medyków na granicy – pięknych ludzi – wierzących i niewierzących, zacytuję tu fragment homilii ks. Grzegorza Michalczyka. Wygłosił ją wczoraj podczas Mszy św. w intencji uchodźców i migrantów, którzy cierpią na granicy polsko-białoruskiej, oraz tych, którzy niosą im pomoc.
„W scenie Sądu Ostatecznego fascynuje mnie to, że ci, którzy doświadczają zbawienia, bo dzielili się dobrem, bo żyli w miłości, nie robili tego w żaden sposób interesownie. To byli ludzie, którzy nie pomagali bliźnim ze względu na fakt, że w nich jest obecny Jezus, licząc na nagrodę w przyszłości. Robili to dlatego, bo czuli wewnętrzną potrzebę, uważali, że to jest po prostu normalne, ludzkie. Widzieli człowieka w potrzebie, głodnego, chorego, nagiego, obcego – i spontanicznie dzielili się z nim miłością. Dopiero w scenie Sądu odkryli, zaskoczeni, że usłużyli samemu Jezusowi”.
Cały tekst https://wiez.pl/2021/10/28/dobro-ktore-zawstydza-chrzescijan/