Jesień 2024, nr 3

Zamów

Współczuli nam, chcieli pomóc

Zofia i Roman Gawrysiowie z synkiem Andrzejkiem pod cokołem pomnika Syreny, uciętego i zniszczonego przez okupanta, rok 1942. Fot. Archiwum rodzinne

Noc zeszła na przygotowaniach. Dzieciom szyko­wałam „metryczki”. Na płótnie, chemicznym ołówkiem wypisywa­łam dane personalne, adres, adresy krewnych poza Warszawą. Na końcu: „matka błaga o opiekę”. Wieszałyśmy te metryczki, zaszyte w małe woreczki, na szyjach naszych maleństw, zalewając się łzami. To na wypadek rozłąki.

Trzydziesty września 1944 roku. Rano walenie kolbami w drzwi piwnicy i „raus, raus”. Wyłazimy pod górę. Brat i bratowa [Jan i Halina Brzescy] z małą córeczką Basią, są­siedzi z dwoma synkami i ja z sześcioletnim synkiem, Andrzejkiem. Prawie wszyscy chorzy na biegunkę, mój synek na anginę, zgorączkowany. Powietrze, słońce, w oczach ciemno, nogi się uginają, wszy do­kuczają. Wieści z poprzedniego dnia głosiły, że mężczyzn będą roz­strzeliwać, kobiety brać do obozów. Wyobraźnia podsuwała nam naj­gorsze obrazy.

Cała noc zeszła na przygotowaniach. Dzieciom szyko­wałam „metryczki”. Na płótnie, chemicznym ołówkiem wypisywa­łam dane personalne, adres, adresy krewnych poza Warszawą. Na końcu: „matka błaga o opiekę”. Wieszałyśmy te metryczki, zaszyte w małe woreczki, na szyjach naszych maleństw, zalewając się łzami. To na wypadek rozłąki, zagubienia. Metryczka mojego syna zachowa­ła się do dziś. Dałam synowi na pamiątkę razem z albumem zdjęć z dzieciństwa.

Wypędzeni z piwnicy stajemy w szeregach i kiedy już powyłazili (dosłownie) mieszkańcy wszystkich domków z ul. Fortecznej, popę­dzono nas z całym tłumem wygnańców ulicą Śmiałą, przez Zającz­ka, tory kolejowe, do obecnej ulicy Starzyńskiego, koło gimnazjum Księcia Józefa Poniatowskiego, pod wiadukt Dworca Gdańskiego. Tam przeczekali­śmy nalot.

Rozeszła się pogłoska, że Kałmucy rabują zegarki, pier­ścionki i inną biżuterię. Ściągnęłam obrączkę, pierścionek i zegarek, wepchnęłam do pudełka od zapałek i tę zabawkę włożyłam do kie­szonki paltka mego synka. Po drodze, na działkach, udało się niektó­rym znaleźć pomidora lub cebulę – to były cenne witaminy. Po krót­kim postoju popędzono nas dalej w kierunku ulicy Okopowej, Wol­skiej i znów postój w kościele Św. Wojciecha. Straszna to była droga. Widok ruin, pustych oczodołów wypalonych kamienic, rozdzierał ser­ca.

W kościele dłuższy postój. Kościół i dziedziniec zapełnione. Myśli­my o posiłku dla dzieci. Mamy kaszkę mannę, ale nie ma w czym jej ugotować. Żadnego garnuszka ani puszki od konserw. Wreszcie bra­towej udaje się znaleźć jakiś stary obtłuczony czajnik i w tym gotuje trochę ciepłej strawy dla swojej chorej córeczki i mego synka.

Wkrótce ruszamy dalej. Ludzie niosą tłumoki, walizki, niektórzy pchają wózki dziecinne. Starzy i chorzy ledwo się wloką. Jesteśmy fotografowani.

Kompletnie wyczerpani, głodni i spragnieni, z poobcieranymi nogami dowlekliśmy się na Dworzec Zachodni. Czekaliśmy na podstawienie pociągu. Ludzie porozwiązywali tłumoczki z jedzeniem, niektórzy proponowali handel wymienny, na przykład kawałek słoni­ny za cebulę lub pomidora, znalezione na działkach.

Dzieci chyba najlepiej zniosły ten męczący marsz. Może wyjście z piwnic na powietrze dobrze na nie wpłynęło. Załadowano nas wreszcie do odkrytych wagonów towarowych i opuściliśmy Warsza­wę. Jadąc przez podmiejskie miejscowości obserwowaliśmy niezniszczone domy, drzewa obsypane owocami, normalne życie.

Podmiejska ludność rzucała nam do wagonów jabłka, pomido­ry, chleb. Współczuli nam, chcieli pomóc. W Pruszkowie kazano nam wysiąść i popędzono do hal. Robiło się już ciemno.

Nasza gromadka szukała jakiegoś możliwego kąta, gdzie można by było zrobić legowisko dla dzieci. Wszystkie były chore. Rozłożyli­śmy jakiś kocyk na wilgotnym betonie, ja położyłam sobie pod plecy mały neseser – cały mój dobytek wyniesiony z Warszawy – i na sobie ułożyłam synka. Nie chciałam go kłaść bezpośrednio na betonie. Bra­towa tuliła w ramionach chorą na biegunkę, kwilącą córeczkę i tak przetrwaliśmy noc.

Rano bratowa poszła prać pod kranem brudne pieluchy i wróciła – o dziwo! – z moim młodszym bratem, Witoldem Brzeskim, który był w białym fartuchu z opaską PCK na ramieniu. Radość ze spotkania była ogromna, płakaliśmy w swych objęciach. Bratu – wówczas farmaceucie – udało się dostać w szeregi służby PCK i w tej funkcji pomóc wielu ludziom. Od niego dowiedziałam się, że nasza matka żyje – przetrwała, ewakuowana z Koła na Bemowo, że mój mąż przechodził przez obóz (brat go nie widział, ale słyszał od kolegów), został uznany za chorego na płuca i odesłany gdzieś z trans­portem.

Wesprzyj Więź

Teraz najważniejsze dla nas było, jak uratować od obozu dru­giego brata, Jana, który przyszedł z nami z Warszawy. I na to znalazł się sposób. Dostał opaskę PCK i tak chodził po obozie. A kiedy już nas posegregowano i stanęliśmy w szeregach przeznaczonych do transportu na wieś, brat wziął na ręce chorą córeczkę i tak szczęśliwie przeszliśmy na perony. Załadowano nas do odkrytych wagonów i ru­szyliśmy w niewiadomym kierunku.

Fragment wspomnień Zofii Gawrysiowej pt. „Mój exodus z Warszawy 1944”, spisanych w roku 1984, zawartych w książce Andrzeja i Cezarego Gawrysiów „Powrót do Szklanego Domu”, Warszawa 2006

Przeczytaj też: Nienawidzę totalizmu za to, że nauczył mnie nienawiści

Podziel się

2
3
Wiadomość