Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Długość dźwięku bezradności. „Żeby nie było śladów”

Tomasz Ziętek jako Jerzy Popiel w „Żeby nie było śladów”. Fot. Łukasz Bąk / Materiały prasowe Kino Świat

Film Jana P. Matuszyńskiego o zabójstwie Grzegorza Przemyka jest boleśnie aktualny.

„Mamo, mocno mnie skopali, wiesz. Powtarzali, by bić tak, żeby nie było śladów. Jakie to ma znaczenie… Co im to dało…” – cedzi przez zęby w pierwszych minutach filmu cierpiący po milicyjnym pobiciu Grzegorz Przemyk. Zbliżenie na twarz matki, Barbary Sadowskiej. Twarz zalaną łzami.

Ta scena dość dobrze oddaje ton i sedno opowieści. „Żeby nie było śladów” to przede wszystkim historia wybuchu i konsekwencji bezsensownej, bezmyślnej przemocy, która w brutalny sposób przerwała młodzieńcze marzenia i plany. 19-letni Grześ nie dokończy matur, nie przystąpi do ustnego egzaminu, nie pójdzie na polonistykę. Nie zrobi tego, bo jak beznamiętnie przekazuje matce lekarz – Grześ nie żyje…

Film twórcy „Ostatniej rodziny” okazuje się opowieścią uniwersalną: o nadużyciach władzy, która krzywdzi człowieka, „śmiechem nad krzywdą jego wybuchając”

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

To, że Jan P. Matuszyński jest świetnym reżyserem i opowiadaczem, wiedzieliśmy już po wybitnej „Ostatniej rodzinie” i dość udanym „Królu”. Najnowszy film tylko to potwierdza. Ponad dwuipółgodzinny seans upływa bez mrugnięcia okiem, mimo pewnego wkalkulowanego chłodu trzyma widza przez cały czas na skraju fotela, w pewnym sensie go uwiera.

To też efekt samej konstrukcji scenariusza Kai Krawczyk-Wnuk, który subtelnie zmienia perspektywy. Na ekranie widzimy żałobę matki Przemyka, rodzinny dramat Jurka Popiela, jedynego naocznego światka zbrodni, a także szukanie przez system kozła ofiarnego w postaci sanitariusza. Jest w tym wszystkim miejsce na rozterki, lęk i wątpliwości bohaterów, także, choć w mniejszym stopniu, tych po stronie aparatu władzy (kilku kieruje się nie tyle może empatią, co racjonalnym oglądem rzeczywistości).

Wielka w tym również zasługa koncertowego występu obsady: Tomasza Ziętka w roli idealistycznego i tak naprawdę zagubionego Jurka; Jacka Braciaka, który jako jego ojciec chce bronić rodziny i wchodzi w konszachty z UB, Sandry Korzeniak jako Barbary Sadowskiej, matki, która przez traumę sprawia niejednokrotnie wrażenie dziwnie spokojnej i pozbawionej emocji. Bardzo dobrze wypada też dalszy plan: Robert Więckiewicz jako generał Kiszczak, Aleksandra Konieczna w roli kiczowatej, ale bezwzględnej prokurator, a nawet w niewielkiej roli odpychającego oficera UB dawno niewidziany na dużym ekranie Andrzej Nejman.

Co ważne, ekipa „Żeby nie było śladów” drobiazgowo dba o elementy świata przedstawionego i wierne przedstawienie realiów epoki. Zdjęcia Kacpra Fertacza, scenografia Pawła Jarzębskiego i kostiumy Małgorzaty Zacharskiej robią wrażenie. Jednocześnie film ani przez chwilę nie staje się prostą rekonstrukcją historyczną, w której przeszłość byłaby mitologizowana, upiększana, banalizowana, oddawana za pomocą nostalgii. W filmowym 1983 i 1984 roku bohaterowie słuchają Breakoutu, U2 („New Year’s Day” wtedy brzmiał trochę jak nieśmieszny żart), Cohena czy przeboju Rynkowskiego, ale atmosfera jest zbyt duszna, by mogła powodować w widzu tęsknotę za czasami słusznie minionymi.

Dzieje się tak również z tego powodu, że jednym z bohaterów „Żeby nie było śladów” pozostaje sam system, w którym przyszło żyć bohaterom – bezduszny aparat władzy, który zdecydowany jest do upadłego „bronić naszych chłopców z milicji” i musi być „jak zaciśnięta pięść”. W rezultacie staje się walcem swobodnie przejeżdżającym życiorysy niewinnych ludzi, bez mrugnięcia okiem odwołującym prokuratora, który przejawia ludzkie odruchy i po prostu przyzwoitość. Co znaczy w tym systemie pojedynczy człowiek? Zupełnie nic. Bezradny, uwięziony w matni, w nieludzkim absurdzie rodem z Kafki trudno, by widział dla siebie perspektywy. Podobną bezradność odczuwa sympatyzujący z bohaterami widz.

Sceny pokazujące wewnątrzpartyjne rozgrywki mogą oczywiście wzbudzać uśmiech, a nawet śmiech (towarzysz Kiszczak nie rozumie, że oskarżanie Popiela o „homoseksualizm i kontakty z prostytutkami” jest ze sobą sprzeczne…). Podobnie momenty, gdy prokurator z przesłuchania świadka zbrodni robi farsę. Tyle że śmiech szybko grzęźnie w gardle. Po pierwszej dlatego, że nieco groteskowa „dyktatura ciemniaków” ostatecznie naprawdę była skuteczna i zbrodnicza. Po drugie – nie uwolnimy się od kontekstu, w którym film ma premierę.

Wesprzyj Więź

Bo też i Matuszyński – a idzie w tym wyraźnie za twórcą literackiego pierwowzoru Cezarym Łazarewiczem – nie opowiada jedynie o przeszłości. „Żeby nie było śladów” – w tym zresztą być może jego największa siła – staje się boleśnie aktualne. Nie wszystko się skończyło wraz z końcem komunizmu. Przemoc służb? Byliśmy jej świadkami w Polsce w ostatnich latach co najmniej kilkakrotnie, na ulicach i komisariatach. Scena, gdy prokurator rzuca szefowi MSW zdanie, że prokuratura jest niezależna od nikogo i musi działać na podstawie konstytucji? Oglądamy ją w kraju, który od sześciu lat przechodzi „reformę sądownictwa” sterowaną ręcznie z gabinetów rządzącej partii.

Tak oto rok 1983 niebezpiecznie przypomina rok 2021, a film twórcy „Ostatniej rodziny” okazuje się opowieścią uniwersalną: o nadużyciach władzy, która krzywdzi człowieka, „śmiechem nad krzywdą jego wybuchając”, o obojętności, która nakazuje się nie wychylać. I o tych, którzy mimo wszystko, często beznadziejnie, walczą o sprawiedliwość, po biblijnemu „łakną i pragną sprawiedliwości”. Jak to było zresztą w samej Ewangelii w innym kontekście? „Kamienie wołać będą…”. Zanim to, dobrze byłoby jednak, by wołali ludzie.

Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia

Podziel się

6
2
Wiadomość

„Historia nauczycielką życia” – jak dla kogo. Wygląda na to, że rządzący, a w innym kontekście także nasz Kościół, są kompletnymi ignorantami w dziedzinie historii. Ciekawe jest to, że oni podcinając gałąź na której siedzą, są przekonani, że prawa fizyki też ich nie dotyczą.