rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Chciałam dać głos miasteczku

Jolanta Sroczyńska-Pietz. Fot. Małgorzata van Brenk

Głównym powodem mojego pisania jest potrzeba opisania świata tego tu i teraz. W tym świecie są warstwy dobrze widoczne, mnie interesuje to, co kryje się pod powierzchnią – mówi Jolanta Sroczyńska-Pietz.

Agnieszka Kostuch: W 2019 roku zadebiutowałaś powieścią historyczną „Cień zegara słonecznego”. Za chwilę ukaże się twoja druga powieść „Światłoczuli”, która mocno nawiązuje do pierwszej, ale można ją odczytać również jako samodzielną opowieść. Z czego wynikła decyzja o konstrukcji nowej książki jako kontynuacji losów niektórych poprzednich bohaterów?

Jolanta Sroczyńska-Pietz: W „Cieniu zegara słonecznego” opowiedziałam historię Idy, kobiety, która całe życie spędziła w jednym miejscu, w Trzemesznie. W  „Światłoczułych” głównymi bohaterkami są jej córki – Zosia i Zyta. Nie planowałam tworzyć sagi. Jednak wróciłam do Trzemeszna z powodu potrzeby spojrzenia na miasteczko z innej perspektywy, z oddali. 

W „Cieniu zegara słonecznego” opowiadam o wartości życia w takiej społeczności. Główna bohaterka Ida, mimo indywidualizmu, ma w tej społeczności swoje ważne miejsce, daje wiele i czerpie z niego siłę. Mam poczucie, że prowincja jest u nas słabo słyszana. W „Cieniu zegara słonecznego” chciałam dać głos miasteczku, dlatego tam nawet narrator poprzez język ujawnia silne związki z miejscem. 

Czym jest owo miasteczko? 

– Gdy mówię  „miasteczko”, mam na myśli niewielką społeczność o silnej społecznej i kulturowej tożsamości, wyrażającą się poczuciem więzi, gdzie nakładają się na siebie powiązania rodzinne, sąsiedzkie i zawodowe. Konieczność licznych interakcji i sieć wzajemnych zależności sprawia, że ludzie mają poczucie grupowej i przestrzennej tożsamości. 

To miasteczko na okładce autorstwa Marcelego Koniecznego, po którym grają światła i cienie, przypomina mi strukturą społeczność małego miasteczka, złożoną z ludzi, którzy, chcąc nie chcąc, są skazani na życie blisko siebie. Ta bliskość ma swoje blaski i cienie. 

Wspomniałaś, że w nowej powieści spoglądasz na miasteczko z oddali, bo tak widać więcej, lepiej, prawdziwiej?

– Ani lepiej, ani więcej. Z oddali po prostu widać inaczej. Potrzebujemy wielu perspektyw. „Cień zegara słonecznego” znalazł najwięcej czytelników w miasteczkach. Wiele osób dziękowało mi, że opisałam nasz świat od wewnątrz. I właśnie z tych serdecznych rozmów rodziła się we mnie potrzeba powrotu do tematu i opowiedzenia inaczej. 

Jolanta Sroczyńska-Pietz, „Światłoczuli”
Jolanta Sroczyńska-Pietz, „Światłoczuli”, Wydawnictwo Gaudentinum, Gniezno 2021

Dla młodej Zosi – córki Idy – Trzemeszno jest za ciasne, ograniczające, dlatego wyjeżdża z Trzemeszna, a potem podobnie opuszcza też inne miejsca. Wybrany przez nią los nomadki stał się dla mnie polem rozważań, jak dużo miasteczka pozostaje w tych, którzy je opuszczają.

I jak dużo zostaje?

– Zofia odnosi sukces jako skrzypaczka, podróżuje po Europie i Ameryce, długo nie może znaleźć dla siebie miejsca, a dla wszystkich, w których przebywa punktem odniesienia jest jej rodzinne Trzemeszno. Tłumy przechodniów na bulwarze kojarzą jej się z przelotami ptaków na Pojezierzu Gnieźnieńskim, zegar słoneczny na zamku w Rapperswilu dodaje otuchy przed wkroczeniem w nowe miejsce, bo przypomina o tym, w którego cieniu się wychowała. Pasje Petera do gór porównuje z miłością swojej matki do jezior, mówiąc „w tobie szumią góry, jak w mojej matce jeziora”. W trakcie zawieruchy wojennej Zosia musi tu wrócić i wtedy się przekonuje, że „To nie cząstka miasta w niej wędrowała po świecie, a jej osobista opowieść o nim. I tylko ona była potrzebna do życia”.

Tadeusz Różewicz w eseju o Józefie Czechowiczu jako poecie prowincji pisze między innymi: „Mieszkańcy prowincji mają słuch wyczulony na (…) daleki oddech parowozów; tęsknoty do dalekich podroży, spacer między urzędem pocztowym i »stacją« kolejową wypełniają im niejeden wieczór. W oddechu parowozów, w głosie ekspresów pośpiesznych jest syreni śpiew… wołanie dalekich wielkich miast. Wielkich świateł. Wielkiego świata. A potem powrót do domu znajomą uliczką, między znajome domy i twarze”.

W twojej książce słychać i oddech parowozów, i syreni śpiew wielkich miast. Ale tego śpiewu nie ukazujesz jako fałszywie zwodzącego. Przeciwnie, otwiera on przed tymi, którzy wyruszają w drogę, nowe możliwości. Opuszczenie miasteczka jest niezbędne dla dojrzewania jego mieszkańca czy niekoniecznie?

– Znasz tę powieść bardzo dobrze, pracowałaś nad jej redakcją i wiesz, że to jest pytanie, które wisi nad moimi bohaterkami przez cały czas trwania akcji. Z jednej strony mamy Idę, kobietę, która trwa w tym mieście, i której trwanie jest ogromną wartością, a z drugiej strony są te młode kobiety, które – przeczuwamy – muszą to miejsce opuścić.

W osobistym rozwoju człowieka życie poza centrum, życie na peryferiach różnych kulturowo światów, również życie blisko przyrody otwiera nowe przestrzenie. Wyruszenie w drogę musi się odbyć przede wszystkim w sensie mentalnym. Miasteczko żyje według pewnych schematów. Są one silnie chronione przez członków społeczności, dlatego że istnienie hierarchii i reguł społecznego życia jest gwarantem jej przetrwania. A rozwój warunkowany jest wychodzeniem poza schematy, sam w sobie jest przekraczaniem granic. O tym jest historia Zyty – noworodka porzuconego na cmentarzu, przez całe życie mierzy się z losem znajdy.

Naturalnym pytaniem, jakie czytelnicy powieści historycznych zadają sobie i autorom, jest to, na ile postaci z powieści odpowiadają tym autentycznym. Twój bohater Władek, który pojawia się w jednej i drugiej książce, jest efektem inspiracji postacią malarza Władysława Ciesielskiego pochodzącego z Mogilna (niedaleko Trzemeszna). Na ile trzymałaś się faktów z jego biografii?

– Mogę opowiedzieć o tym, jak biografia Ciesielskiego prowadziła mnie i moich bohaterów z Poznańskiego do Paryża, Bretanii i Rapperswillu w Szwajcarii. Z dostępnych źródeł historycznych wyłania się obraz człowieka dobrze radzącego sobie na emigracji. Ciesielski regularnie wystawiał w Salonie Paryskim, prowadził własne fotograficzne atelier „Godło”, które było ośrodkiem życia kulturalnego, utrzymywał kontakty z Towarzystwem Muzeum Narodowego Polskiego w Rapperswilu. Wszystkie te fakty historyczne wykorzystałam w powieści, ale tak naprawdę nie wiem, ile Władysława Ciesielskiego jest w powieściowym Władku. Budując jego osobowość kierowałam się wyobraźnią i intuicją.

W twoich książkach oprócz warstwy historycznej, literackiej jest też warstwa natury filozoficznej. Ważnym jej elementem jest pytanie o to, czym jest czas. 

– Pojęcie czasu mnie fascynuje od dawna. Kształcono mnie w  poczuciu linearności czasu. A jako nauczycielka historii w szkole podstawowej mam za zadania uczyć tego samego dzieci. Osie czasu są podstawą edukacji historycznej w szkole. Mapą, na którą nakłada się wydarzenia. 

Akcje moich obu powieści są umieszczone w XIX i XX wieku, a momentami sięgają do czasów jeszcze odleglejszych. Nie robię tego tylko dlatego, że jako historyczka mam wiedzę i narzędzia  potrzebne do budowania scenografii historycznej. Uważam, że takie zabiegi bywają szkodliwe. Na przykład rekonstrukcje, w trakcie większości których mężczyźni bawią się w wojnę. 

Głównym powodem mojego pisania jest potrzeba opisania świata tego tu i teraz. Opisanie tego przeżywanego świata. W tym świecie są warstwy dobrze widoczne, odczuwane i nazywane przez większość. Mnie interesuje to, co kryje się pod powierzchnią. Gdy tam zaglądam odkrywam, że  nosimy w sobie doświadczenia naszych przodków. To, co już nie istnieje, wciąż wpływa na nasze życie. Jeśli w teraźniejszości odnajduję przeszłość, to oś czasu, myślenie linearne nie są dla nas wystarczające dla jej opisania.

Jedną i drugą powieść zaczynałam pisać od narysowania kilku osi. Na kilku pierwszych zaznaczam wydarzenia z życia głównych bohaterów. Osobno rysowałam oś z wydarzeniami historycznym danej epoki. Wydarzeń politycznych wcale nie było dużo. Na nich były na przykład wynalezienie lampy naftowej, teraz w „Światłoczułych” z historia fotografii.

Trzecia kategoria osi to zdarzenia z historii regionalnej, regionów, które wybrałam do akcji. W „Cieniu…” jest to tylko Trzemeszno i okolice, w Światłoczułych jest ich więcej. Osobno historia Polonii we Francji, osobno Muzeum Narodowe Polskie w Szwajcarii. Powieści dzielę na rozdziały, które tytułuję datami. I na tym kończę tę chronologiczną pracę. 

Powieści nie tworzę chronologicznie. W „Cieniu…” najpierw napisałam rozdział „1955”, czyli ostatni. W „Światłoczułych” uratowanie Zyty na cmentarzu, czyli rozdział ze środka. 

Od osi zaczynam pisanie, by je potem zakręcić. W pierwszym rozdziale „Światłoczułych” napisałam: „To był dzień, gdy czas zatoczył koło i wrócił do miejsca, gdzie początek mija się z końcem”. W „Światłoczułych” jest więcej takich dni, zdarzeń, które potwierdzają teorię jednej z moich bohaterek – Babki z Trąb – że czas nie biegnie, czas krąży. To zdanie wypowiada ona też w  „Cieniu…”. Uważny czytelnik może powiedzieć, że zabrakło mi osi życia Babki, bo mijają dekady, a ona nie podlega upływowi czasu. Być może wiedza Babki z Trąb płynie z tej tajemnicy, że ona jedyna jest poza czasem. To nieracjonalne? Dałam sobie do tego prawo. 

Różewicz w przywołanym eseju opisał przywiązanie twórców prowincji do swoich małych ojczyzn jako zaletę. „Wśród poetów to pozostanie, to zakorzenienie się w krajobrazie rodzinnym jest częstym zjawiskiem. Można powiedzieć, że poeta zabiera z sobą nie tylko grudkę ziemi, ale trochę światła, powietrza i wody z miejsca urodzenia, z tej »mniejszej ojczyzny«. Są tacy, którzy pozostają na zawsze w kręgu prowincji”.

Kiedy myślę o autorce „Cienia zegara słonecznego” i „Światłoczułych”, widzę właśnie kogoś takiego – silnie zakorzenionego w wielkopolskim krajobrazie. Zastanawiam się, czy w twojej następnej książce też stanie się on tłem do kolejnej opowieści? Czy poznamy dalsze losy twoich bohaterów? 

Wesprzyj Więź

– Tak, kocham ten mój kawałek świata: Trzemeszno, otaczające je pola, lasy i jeziora Pojezierza Gnieźnieńskiego. Po latach fascynacji odległymi krajami i kulturami dopuściłam do głosu – poprzez pisanie – tę części mojej tożsamości, ja – dziewczyna z miasteczka. Chociaż owoce tego drzewa też bywają gorzkie. A na twoje pytanie o następną książkę nie znam odpowiedzi.

Jolanta Sroczyńska-Pietz (ur. 1974) – ukończyła historię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, współautorka książki  „Drogi do niepodległości. Trzemeszno w dobie powstania wielkopolskiego” (2008), jako powieściopisarka zadebiutowała książką „Cień zegara słonecznego” (2019). Urodziła się i mieszka w Trzemesznie

Przeczytaj także: Z Trzemeszna do Izbicy

Podziel się

3
Wiadomość