Jest późny wieczór, 5 sierpnia, niespełna dziesięć dni po pogrzebie Józefa Kłoczowskiego. Kazimiera siedzi w pokoju stołowym i modli się. Wie doskonale, że bolszewicy są tuż, tuż, i boi się.
Fragment książki „Pani na Bogdanach. Kazimiera Kłoczowska (1859-1929)”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź
Ilekroć uświadamiam sobie, że Józef zmarł kilka tygodni przed zjawieniem się żołnierzy Armii Czerwonej w Bogdanach, za każdym razem ogarnia mnie wdzięczność wobec losu, który oszczędził mu czegoś, co znam z późniejszych opisów podobnych „wizyt”, kończących się najczęściej zamordowaniem właścicieli dworu, grabieżą majątku itd.[1].
Wiemy mniej więcej, co działo się w Bogdanach w te sierpniowe dni, Dziadek mój zapamiętał bowiem dobrze opowieść matki, której wysłuchał miesiąc później w… pociągu wojskowym w okolicach Grodziska Mazowieckiego. Zanim jednak odtworzę przeżycia Kazimiery, spróbuję przybliżyć historyczne tło wydarzeń, do których w kluczowym momencie najazdu bolszewickiego na Polskę dochodziło nad granicą z Prusami.
Na ścianie w dworskiej bibliotece Jankowski powiesił kawał tektury z napisem „Towariszczi – chranitie naszu biblioteku. Raboczije iz Bogdany”. Na próżno… Kiedy żołdacy Gaja Gaja wpadli do dworu, zaczęli niszczyć, co tylko się dało, a książki wylądowały w piecu…
Pierwsze informacje o Armii Czerwonej poruszającej się w bezpośrednim sąsiedztwie granicy Prus Wschodnich pochodzą z 31 lipca 1920 r. Meldunek informuje, że w okolicy wsi Ginie (Gingen) w powiecie ełckim byli widziani bolszewicy respektujący granicę Prus Wschodnich. Podobną wiadomość przekazano z posterunku Straży Granicznej z Zawad, poinformowano o oddziale sowieckim w sile około tysiąca żołnierzy składającym się z dawnych niemieckich jeńców wojennych poruszającym się w kierunku zachodnim. Oddział pięćdziesięciu żołnierzy Armii Czerwonej zajął wieś Bogusze położoną naprzeciwko Prostek, a następnie wyruszył w kierunku południowo-zachodnim. Zgodnie z informacją niemieckiej straży granicznej Myszyniec na Kurpiach został zajęty przez kawalerię Gaja Gaja[2]. 4 sierpnia 1920 r. o godzinie 10.00, dwie godziny później rosyjscy kawalerzyści widziani byli w Pełtach i poruszali się dalej wzdłuż granicy w kierunku Chorzel. Dąbrowy zostały zajęte przez bolszewików 4 sierpnia 1920 r. o godzinie 13.00.
W zajętych wsiach i Myszyńcu oraz Chorzelach bolszewicy rekwirowali konie okolicznym chłopom. W tym czasie pułk Dziadka stacjonował całkiem niedaleko, bo w Ojrzeniu, nieopodal Ciechanowa. Sięgam do „Wspomnień” syna Kazimiery: „Bolszewicy wtargnęli tu na krótko i szli tylko niektórymi trasami. Mieszkańcy mówili o ich braku umundurowania, o chodzeniu w najróżniejszych cywilnych ubraniach, nawet kobiecych, o skłonnościach do rabunku, o nieprawdopodobnej głupocie tych szarych kawalerzystów, którzy mieli tylko jedną wspaniałą cechę w ówczesnej wojnie – zgranie pełne ze swoimi końmi. Coś w tej konnej armii Gaja Gaji było nie tyle z Kozaków, co z Tatarów”.
I taki właśnie oddział wtargnął któregoś dnia do Bogdan, tyle tylko, że na krótko. Za chwilę pognali dalej, na południe, w kierunku Warszawy. A kiedy stał się „cud” – sytuacja się odmieniła i „szarzy kawalerzyści” musieli uciekać w popłochu, choćby i przez granicę z neutralnymi Prusami. W rejonie Myszyńca od 22 sierpnia 1920 r. trwały zacięte walki z wycofującymi się wzdłuż granicy praskiej oddziałami Armii Czerwonej.
Tego dnia wieczorem polski III batalion 82 syberyjskiego pułku piechoty wysłany z Chorzel w kierunku Myszyńca rozbił pod Czarnią sowieckie tabory. W dniu 23 sierpnia 1920 r. ochotniczy dywizjon „huzarów śmierci” por. Józefa Siły-Nowickiego pod Myszyńcem szarżował na część 17 dywizji sowieckiej, która musiała przejść granicę z Prusami. Granicę przekroczyła też 53 sowiecka dywizja strzelców w rejonie wsi Dąbrowy, gdzie została rozbrojona i internowana.
Pomimo zwycięstw polskich oddziałów, nie były one w stanie powstrzymać korpusu Gaja liczącego około 1500 szabel. Główne siły 111 Korpusu Konnego Gaja 24 sierpnia 1920 r. rozbiły w Myszyńcu III batalion 82 syberyjskiego pułku piechoty i ruszyły dalej na Kolno. Pod Cieloszkami i Lemanem stoczył Gaj potyczki, jednak pod Kolnem próby przebicia się na wschód nie powiodły się i przekroczył granicę z Prusami[3].
A jak wyglądało to gorące – dosłownie i w przenośni – lato 1920 roku z perspektywy ganku w Bogdanach? Jest późny wieczór, 5 sierpnia, niespełna dziesięć dni po pogrzebie Józefa Kłoczowskiego. Kazimiera siedzi w pokoju stołowym i modli się. Gosposia i służąca już śpią. Kazimiera wie doskonale, że bolszewicy są tuż, tuż, i boi się. Żałuje teraz, że nie uciekła i nie posłuchała rad opiekującego się gospodarstwem pod nieobecność syna Antka Jankowskiego, młodego człowieka, który rok 1917 przeżył w Rosji i wiedział, co może się święcić…
Nagle w pokoju, w którym umarł kilkanaście dni temu Józef, rozlega się huk, słychać brzęk tłukącego się szkła. Kazimiera chwyta świecę, sprawdza dzielnie, co się stało, ale wszystko stoi na miejscu – okna i lustro całe, podobnie jak szyby w szafie bibliotecznej, na podłodze nie ma ani odrobiny szkła. Wtedy „pojęła jasno, że w ten sposób ojciec powiedział jej, że jest z nią, żeby się nie bała. Wyczuwalna bliskość ojca tak rozradowała matkę, że gdy za chwilę do wszystkich drzwi zaczęli się dobijać bolszewicy, gdy rozbili drzwi z wrzaskiem – dawaj pokuszat – i wpadli do domu, była najzupełniej spokojna”.
Prowadzi zatem Kazimiera wrzeszczących bolszewików do kuchni, prosi grzecznie, aby rozpalili ogień, budzi gosposię Pękalską i służącą Manię. „Stara Pękalska nie bała się bolszewików, krzyczała na nich, groziła warząchwią, a oni śmiali się: «wot, starucha, nie kriczi, a to daj kartoszek do małaka»”.
Ta pierwsza wizyta najeźdźców trwała krótko. Bolszewicy kręcili się po okolicy przez kilka dni i ruszyli dalej. Ludzie w folwarku zaczęli trochę pracować, ale koni nie było, wszystkie prawie zabrali Czerwoni. Kazimiera chodziła pieszo na cmentarz w Krzynowłodze, zajrzała do siostry, do Rycic. Była to jednak cisza przed burzą.
Po 20 sierpnia wściekli bolszewicy, tym razem cofający się w popłochu, znowu zjawili się w Chorzelach. Antek Jankowski usłyszał od jednego z czerwonoarmistów: „etu waszu baryniu wsio taki ubijom, kak sobaku!”. Kiedy opowiedział o tym w Bogdanach, kobiety z czworaków podniosły larum, pobiegły do dworu, przebrały Kazimierę w swoje ubiory i ukryły ją w sąsiedniej osadzie, zwanej do dzisiaj Małymi Bogdanami. Na ścianie w dworskiej bibliotece Jankowski powiesił kawał tektury z napisem „Towariszczi – chranitie naszu biblioteku. Raboczije iz Bogdany”. Na próżno… Kiedy żołdacy Gaja Gaja wpadli do dworu, zaczęli niszczyć, co tylko się dało, a książki wylądowały w piecu… Na szczęście Kazimiery nie znaleźli.
Ukryta w Małych Bogdanach przeżywała Kazimiera – jak wspomina Dziadek – „jakieś głębokie szykowanie się na śmierć. Chciała być ofiarą zmazującą winy pokoleń Rykowskich, którzy tu może nie zawsze sprawiedliwie z chłopami postępowali. Chciała być ofiarą za grzechy całego swego środowiska, a że przez tę ofiarę spotka się już zaraz z mężem, który tak ciągle przy niej jest – bo dał znać brzękiem szkła – więc ta ofiara, a jednocześnie radość – radość spotkania Boga i w nim męża…”.
Wpadali bolszewicy i wypadali z Małych i Wielkich Bogdan, słychać było strzały zarówno od strony Krzynowłogi jak i Chorzel, gdzie toczyła się przecież sroga bitwa. Po dwóch, trzech dniach bolszewicy przedarli się w kierunku Myszyńca, a maruderów wyłapywało wojsko polskie. Na polach Bogdan padło zabitych kilku bolszewików. Zakopano ich, ale nikt nie chciał postawić im jakiegoś krzyża czy dać napis… Kazimiera mogła wracać do dworu, gdzie byli już polscy żołnierze. Wracała z łzami zawodu w oczach. „Już duchem sięgając wyżyn chciała przemienić się w ofiarę i wzwyż podążyć, a tu znów rzeczywistość bieżąca, znów interesy, znów samotność i tęsknota do męża i do syna”.
W rodzinnym archiwum odnalazłem niewielką kartkę zapisaną drobnym maczkiem ręką Kazimiery. Nie wszystkie wyrazy udało mi się odczytać, ale z tego, co przepisałem, wynika jasno, że musiała to być notatka poczyniona w czasie odwrotu bolszewików i pobytu Kazimiery w Małych Bogdanach. Jakież było moje wzruszenie, kiedy uświadomiłem sobie, że przepisywałem ją dokładnie sto lat po tym, gdy sporządziła ją moja Prababka:
„[…] schował się do stogu siana […] wytropili […] kto kogo goni, a […] głos starego […] przekonywał, że nasi zwyciężyli. Aż tu raptem krzyk […] rzuca się do […]. Oglądam się, a tu u nas już pełno kozaków. Zastaliśmy ich [?] […] Armaty tuż za ogrodem […] w stronę Chorzel […] szeroka fala wozów, ludzi i koni. A w kuchni pełno starszyzny: czapki z szerokimi lampasami […] albo całe czerwone, […] dawnych urzędników rosyjskich, jeden szczególnie typowy wyższy urzędnik, mówiący wcale dobrze po polsku. Chyba znał mnie kiedyś, bo mi się bardzo przyglądał i mnie twarz jego była znajoma. Zgłodnieli strasznie, mieli swoją herbatę […] jedli […] kartofle dla nich przygotowane, jakieś placki z mąki, które nieustannie kazali robić. Kilku z nich szeptało mi: nie się pani nie martwi, my już wychodzimy itp. Jednego pamiętam: stary, ale b. ładna twarz, un vieux beau. Ten nic nie jadł, wszedł tylko do kuchni z kwiatem w ręku i patrzył. Stałam koło Zimaczki, która miała dziecko na ręku. Zbliżył się i pogłaskał buzię dziecka kwiatem. Wtedy spojrzeliśmy sobie w oczy i porozumieliśmy się. Jestem pewna, że i on myślał: Boże, co się to na świecie wyradza i odchodząc szepnął: «zdies gorsze nie budiet». I rzeczywiście gorzej już nie było; powoli, powoli cała fala przeszła tym razem już bezpowrotnie. Słyszałam, jak kilku czy kilkunastu ostatnich naradzało się: zostać czy nie zostać, ale przyjechał kozak na koniu i pognał wszystkich. Jeden się tylko ukrył gdzieś w słomie, a na drugi dzień oddał się w niewolę Polakom. Była okropna chwila w ciągu dnia, kiedy bolszewik spostrzegł przebranego żołnierza i złapał go za rękę i tej […]”.
*
Co zobaczyła Kazimiera, gdy po kilkudniowym ukrywaniu się we wsi wróciła do dworu? Pokoje prawie puste, połamane meble, firanki w oknach pozrywane, ani jednego dywanu na podłogach, książki w bibliotece spalone, a w salonie na ścianie ogromny napis jakimś czarnym smarowidłem: „Da zdrawstwujet sowietskaja wlast!”.
Zaniepokojona brakiem wiadomości od syna Kazimiera jedzie do Warszawy, odnajduje narzeczoną Eugeniusza, którą poznała w dniu pogrzebu męża, dowiaduje się od niej, że pułk Eugeniusza stacjonuje pod Grodziskiem Mazowieckim. Na stacji w Grodzisku widzi pociąg pełen żołnierzy, chodzi po peronie, wypatruje… I teraz oddaję głos Dziadkowi:
„Koło 20 września przyszedł nagle rozkaz wyjazdu na wschód, na front. Była właśnie niedziela. Cały pułk ładuje się do dwóch długich pociągów. Obok naszych koni i wozów szykujemy sobie towarowy wagon do spania. Buszewski przywlókł sporo słomy, rzeczy poukładane dość porządnie, siedzimy w paru w drzwiach wagonu, akurat naprzeciw wyjścia ze stacji na peron. Myślą ogarniam, czy czego nie zapomniałem zrobić, zaczynam pisać kartki, a tu… oczom nie wierzę, moja matka wychodzi na peron ze stacji i dopytuje się każdego – na pewno o mnie. Za chwilę jestem już przy niej, całujemy się. Posiwiała, postarzała, ale jak zawsze tylko o mnie, a nie o sobie, myśląca. Pociąg, niestety, gwiżdże, gniewne głosy zawiadowcy i oficerów: «Wsiadać, wsiadać!». Bez namysłu prowadzę mamę do naszego wagonu, kilku żołnierzy pomaga jej wdrapać się wysoko do drzwi… gwizd, odjeżdżamy – no, przecież przez Warszawę będziemy jechać, więc mama tam wysiądzie. Siadamy sobie na słomie w kąciku i przez tę krótką jazdę do Warszawy z paroma postojami przed semaforami matka opowiada mi o swoich przeżyciach. […]
Dojeżdżamy do Warszawy, pociąg nie staje, skręca na obwodową, na dworcu Gdańskim nie zatrzymuje się, jedzie na Pragę, omija jakoś dworzec Wileński i wali na wschód już gdzieś pod Ząbki. – Pani szanowna z nami na front pojedzie – mówi oficer kasowy. Nareszcie gdzieś pod Ząbkami staje pod semaforem, wszyscy pomagamy matce zejść. Stanęła przy pociągu i błogosławi nas wszystkich: – Taka jestem rada, że widziałam, jak jedziecie, będę o tym pociągu ciągle myślała. Z Bogiem! Pociąg rusza, patrzę długo, jak matka po kamienistym torze drepcze sobie powoli ku Warszawie…”.
Tytuł fragmentu od redakcji Więź.pl
[1] W jednej z relacji czytam na przykład: „Wacław Grzymała Wiewiórski z Chełmicy został uprowadzony przez czerwonoarmistów razem z jeńcami po walkach pod Włocławkiem i zabity 22 sierpnia 1920 r. niedaleko Chorzel. Przed śmiercią był torturowany: obcięto mu lewą rękę, wykłuto lewe oko. Z rąk bolszewickich oprawców śmierć poniósł także właściciel Bądkowa Jeziornego i Winnicy, Stefan Różycki, który został aresztowany, a następnie rozstrzelany w Wieczfni Kościelnej pod Mławą razem z Konstantym Zielińskim, właścicielem Srebrnej”. Por. „Okrucieństwa bolszewickie na Mazowszu Płockim”, „Kurier Płocki” 1920, nr 242.
[2] Gaja Gaj (1887-1937), w czasie wojny polsko-bolszewickiej dowodził 3. Korpusem Kawalerii (od lipca 1920 r. – II Korpusem Kawalerii), zwanym Kawkorem, na Froncie Zachodnim Michaiła Tuchaczewskiego. Początkowo odnosił sukcesy podczas drugiej ofensywy Tuchaczewskiego. Udaremnił próby stabilizacji frontu i dotarł aż nad dolną Wisłę. Po Bitwie Warszawskiej osłaniał odwrót czerwonej 4. Armii do Prus Wschodnich. Podczas odwrotu trzykrotnie przebijał się przez pierścień polskiego okrążenia, ale pod Kolnem został zmuszony do przekroczenia granicy Prus Wschodnich, gdzie korpus został internowany, a sam Gaj uwięziony przez Niemców w obozie w Salzwedel koło Berlina. Aresztowany przez NKWD w 1935 r. pod zarzutem „udziału w antyradzieckiej organizacji terrorystycznej”, dwa lata spędził w więzieniu w Moskwie. Stracony 11 grudnia 1937 r. w czasie stalinowskiej „czystki”. Rehabilitowany pośmiertnie 21 stycznia 1956 r.
[3] Por. na ten temat m.in.: Zbigniew Kudrzycki, „Wojna polsko-bolszewicka na pograniczu Prus Wschodnich i Mazowsza”, [w:] „Zeszyty Naukowe Ostrołęckiego Towarzystwa Naukowego”, Ostrołęka 2008, s. 103-124.