Niewierzący często traktują wierzących lekceważąco. Z kolei wierzący widzą ateistów jako błądzące owce. A ja, pisząc „Dewocje”, nie chciałam patrzeć na nikogo z góry, raczej z boku – mówi pisarka Anna Ciarkowska.
Tymoteusz Milas: „Dewocje” określasz jako powieść, choć są właściwie przypowieścią. To nowy rozdział na twojej pisarskiej drodze?
Anna Ciarkowska: Każda moja książka jest pewnym początkiem, każda jest inna. To, co łączy „Chłopców, których kocham”, „Pestki” i „Dewocje”, to na pewno fragmentaryczność. Piszę fragmentami, nie stronami. Wynika to z formy myślenia o świecie, który składa się z fragmentów, a ja staram się je zbierać. Po to, aby w język poetycki włożyć trochę przestrzeni i oddechu.
Same „Dewocje” skojarzyły mi się z dewiacjami. Za tym tytułem kryje się konkretna idea? A może to był „strzał”?
– Błysk, strzał to dobre określenia. To jest dokładne połączenie podwójnego rozumienia słowa devotio. Z jednej strony absolutne rzucenie się ku Bogu, skrajna religijność. Z drugiej – poświęcamy się dla człowieka i ma to niewiele wspólnego z sacrum. Oczywiście ono może obejmować obszar ludzki i boski jednocześnie. Ale dewocja to dla mnie zwrócenie uwagi na innych ludzi.
Twoja opowieść budzi skojarzenia z „Upadkiem” Alberta Camusa czy też z „Matką Joanną od Aniołów”.
– Początek formuły spowiedzi rozpoczynający „Dewocje” zanotowałam, zanim jeszcze pojawił się pomysł na książkę. Utwierdziłam się w przekonaniu, że chcę brnąć w ten rodzaj opowiadania po obejrzeniu filmu „Faustyna” z Dorotą Segdą. To była pierwsza inspiracja. Druga to biografia ojca Pio. Ponoć miał on taki dar, że wiedział, z czego ludzie będą się spowiadali. Pomyślałam, że to okropne uczucie, gdy człowiek idzie do spowiedzi i ksiądz już wie, co on przeskrobał.
Sama spowiedź w „Dewocjach” wynika z tego, że człowiek jest tak przepełniony treścią, że chciałby, aby opowiadanie trwało bez końca. To bardziej spowiedź kościelna czy spowiedź wobec życia?
– To rozróżnienie jest chyba właśnie clou powieści. Dla mnie spowiedź w kościele była zawsze przepełniona lękiem przed oceną. Podszyta obawą, że to, co powiem, nie będzie zaakceptowane. Wypowiadasz bardzo intymne rzeczy księdzu, obcemu człowiekowi, i boisz się ośmieszenia. Natomiast szeroko rozumiana spowiedź w życiu może być głębsza i bardziej naturalna. Wszyscy mamy straszną potrzebę opowiadania o sobie innym ludziom.
Ma to swoje praprzyczyny?
– Jest taka narracyjna teoria tożsamości polegająca na tym, że opowiadamy sobie o swoim życiu i sami siebie kreujemy. Widzimy swoje życie jako opowieść, szukamy konsekwencji pewnych działań i stwarzamy siebie drugiemu człowiekowi. W kontekście ludzkiej spowiedzi ważne jest zaufanie, to, że ktoś cię wysłucha, zrozumie, wybaczy, przyjmie do siebie.
Ta opowieść ma charakter autoterapeutyczny dla bohaterki. Spowiadanie się, podobnie jak pisanie literatury, jest samoleczeniem siebie?
– Postrzegam literaturę jako rodzaj pewnego otwierania się. Formę terapii obu stron, czytelnika i pisarza. Gdy człowiek wchodzi w różne miejsca i dociera do niego, że można żyć inaczej, rozbroić rzeczywistość.
Spowiedź głównej bohaterki jest rodzajem rozmowy z samą sobą, która pozwala zdystansować się wobec swoich problemów, umniejszyć ból, lęki, pogodzić się ze stratą.
– W „Dewocjach” chciałem trochę odejść od konwencji spowiedzi kościelnej. Wydawała mi się łatwa. Możesz nagrzeszyć, idziesz do konfesjonału i masz czyste sumienie. Choć to nie do końca prawda, bo każdy ma w sobie jakieś ciemne miejsce, które jest niespowiadalne. One nas definiują, kształtują nasze inklinacje, myśli. Ale sama spowiedź nie sprawia, że ktoś Ci odpuści. To, co zrobiłeś, musisz przepracowywać. Kluczowe jest, aby mieć odwagę opowiedzieć o swoim doświadczeniu i przyjąć cudzą opowieść.
„Dewocje” nie są z założenia książką antykościelną, krytyczna wobec wierzących. Natomiast mam głęboką nadzieję, że może skłonią kogoś do refleksji
Jak dobrze rozumiesz bohaterkę literacką, którą stworzyłaś?
– Ona jest mi w jakiś sposób bliska, chociaż nie jest to tekst autobiograficzny. Wydaje mi się, że ona przechodzi moją drogą w innym wymiarze. Od bycia w Kościele, zmierzania cały czas w stronę Boga, do człowieka, który się od tego odwraca i widzi, że ludzie wokół są ważniejsi. Najważniejsza rzecz do przekazania przeze mnie to jest właśnie nie patrzenie do góry, tylko patrzenie w bok. Słuchanie przed siebie i za siebie innych.
Akcja powieści rozgrywa się w nienazwanej wsi. Dlaczego tak umiejscowiłaś te zdarzenia?
– Po pierwsze, czysto literacko to łatwiejsze rozwiązanie. Wieś jest zamkniętą społecznością, łatwiej się tam rozgrywa historię. Łatwiej też tworzyć mity. Ale równie istotne było to, że większa część książki powstała, gdy mieszkałam na wsi, w Małopolsce.
Poza tym, na wsi nadal jest więcej osób wierzących, takie są statystyki. Proboszcz dalej jest tam osobą opiniotwórczą. Kościół pełni na wsi funkcję wspólnotową. Jest centrum kultury, które zbiera ludzi wokół. W kościele wszyscy się spotykali i dzielili doświadczeniami. Chodziło o bycie razem. W tym tkwi potencjał wspólnotowości, za którą bardzo tęsknię. Pamiętam, jak mieszkałam na przedmieściach Łodzi i to, co powiedział lokalny ksiądz, było istotne, wzbudzało emocje.
A jak zrodziła się główna bohaterka? Robiłaś specjalny research do zbudowania tej postaci?
– Też byłam wychowana w wierze i mocno zaangażowana w życie Kościoła, gdy miałam 15-18 lat. Myślę więc, że to jest research całożyciowy, na który składało się wychodzenie z Kościoła, apostazja, kolejne kroki, żeby się z tego uwolnić. Ta książka też jest takim krokiem podszytym lękiem. Człowiek żył w strachu przed Bogiem, księdzem. Mimo że, racjonalnie patrząc, nie powinien się bać.
Moja główna bohaterka jest odrzucana, marginalizowana, szarpie się ze światem. Ma problem z kontrolą. Nie może panować nad cudem. Taki los spotykał też prawdziwe polskie mistyczki.
Opisując postawy bohaterów wobec bohaterki, chciałaś stworzyć pewną diagnozą przejawów wiary odnoszącą się do polskiej rzeczywistości?
– Ciekawi mnie, dlaczego ludzie wierzą w to, co wierzą. Dokąd ich to prowadzi, co im to ułatwia, a co utrudnia. Czemu niektórym jest łatwiej żyć w ramach wiary. To nie chodzi tylko o wiarę w Boga, ale też o wiarę w znaki, szczęście, los, w bardzo różne rzeczy, które się ze sobą nie kłócą. Można chodzić do kościoła i jednocześnie wierzyć w coś innego. Pisząc „Dewocje”, starałam się nikogo nie wartościować. Często ludzie niewierzący traktują ludzi wierzących lekceważąco, protekcjonalnie. Z drugiej strony osoby wierzące patrzą na niewierzących jak na błądzące owce. To dwa ścierające się bieguny, które nie mogą dojść do porozumienia. Nie chcę patrzeć na nich z góry, a z boku.
Stosunek głównej bohaterki do Boga, Kościoła jest przez długi czas bezkrytyczny.
– Człowiekowi w młodym wieku, szczególnie wierzącemu, bardzo często wydaje się, że jest wybrańcem. Kiedyś byłam na pewnym wyjeździe oazowym i wiele młodych osób doznawało mistycznych wizji. Dziewczyny mdlały, modląc się. Później miałam wrażenie, że każdy sądził, iż jest tym wybranym przez Boga. A tak naprawdę to była kwestia tego, że jak człowiek się modli, to strasznie temu ulega. Wierzy w to, dopatruje się cudu.
I tak samo jest z moją bohaterką. Ona chce czuć, że Bóg ją dostrzega i obdarza łaskami. A z drugiej strony, gdy szuka się swojej drogi jako wierzący, to niemal każdemu przechodzi przez myśl życie zakonne albo bycie księdzem. Bo to jest jakieś rozwiązanie. Ile wyborów jest w niej, ile spraw się prostuje.
Tylko ona żyje też w określonej społeczności, która wywiera wpływ na jej myślenie o świecie. Brat chciał zostać księdzem, ale nie kierowały nim wyższe przesłanki duchowe. Ona sama wychowuje się w tradycyjnej rodzinie. Nakładasz łatki konserwatyzmu na bohaterów.
– Te postaci są przerysowane. Myślę jednak, że niektóre osoby poodnajdują się w tej rodzinie. Bo ona jest taka typowa, polska. Ludzie tak jednak żyją, sądzę, że potrzebują takiego ustalonego porządku, od niedzieli do niedzieli. Ja też tak żyłam, do czasu.
Ten balon tradycji rodzinnej, konserwatyzmu społeczności w „Dewocjach” pęka. I przyczynia się do tego ona, główna bohaterka, będąc niejako tricksterem.
– Kościół daje Ci ramę, w której łatwo się odnaleźć. A ona ją rozsadza. Wraz z jej przemianą pojawia się wątpliwość, dysonans. Pozwala jej to ukierunkować się na człowieka. Dostrzec, że nie liczy się tylko ksiądz, Bóg w pionowej relacji. Ważne jest rozszczelnianie tego, co w niej zastane.
Zupełnie tak jak w piosence Paktofoniki: „Jestem bogiem, uświadom to sobie, sobie / Ty też jesteś bogiem / Tylko wyobraź to sobie, sobie”.
– Bardzo trafne skojarzenie. Właściwie, gdyby uznać ją za cudotwórczynię, to człowiek, którzy przychodzi się do niej spowiadać, staje się kimś najważniejszym. Ona dając tym ludziom głos, stawia ich w centrum. Ci przychodzący do niej ludzie niejako sami dokonują cudów, oczyszczając się, jak na terapii.
A są w tej książce osoby dobre, bliskie twojemu rozumienia idei dobra?
– Odwróciłabym to pytanie i zastanowiła się, kto jest tam tak naprawdę zły. Bo trudno wskazać właściwie osobę jednoznacznie złą. Oni wszyscy są raczej osobami poszukującymi. Nawet kiedy proboszcz dowiaduje się o tych cudach, jest raczej zagubiony. Myślę, choć to może utopijne, że ludzie są z gruntu dobrzy. A dobro, ujmując rzecz banalnie, jest zwracaniem się do drugiego człowieka. Uważnością. Na niego, naturę, życia roślin i zwierząt.
Trudno jednak uwierzyć, że człowiek jest dobry sam z siebie. Bohaterka musi stawić czoła społeczności wiejskiej, która nie uznaje nikogo innego, tylko Boga wszechmogącego. Czy „Dewocje” to forma rozliczenia z polskim Kościołem?
– Ta książka nie miała być z założenia antykościelna, krytyczna wobec wierzących. Natomiast mam głęboką nadzieję, że może skłoni ona do refleksji, która rozszczelni wiarę.
Coraz łatwiej we współczesnej Polsce o poczucie samotności we wspólnocie kościelnej?
– Jest duża grupa ludzi wierzących, którzy są poza Kościołem, bo nie mogą znieść tego, co się w nim dzieje, zwłaszcza teraz. Gdy panuje w nim mowa nienawiści (np. wobec osób LGBT) i to w takim natężeniu, w jakim chyba nigdy wcześniej.
Z czego to wynika?
– Wydaje mi się, że to walka o władzę. Absolutnie mnie to przeraża. Mam wrażenie, że są osoby wierzące, które chciałyby uczestniczyć we mszy, modlić się z innymi, ale to, co arcybiskup mówi, jest dla nich nieakceptowalne. Duża rzesza osób myśli o Kościele jako wspólnocie, z której są wykluczeni. Jest też duża liczba osób homoseksualnych, które pozostają wierzące, ale w Kościele czują się fatalnie, bo władze kościelne nie uznają za normalną innej orientacji seksualnej niż heteroseksualna.
Pozostaje żyć w „kościele międzyludzkim”, jak pisał Gombrowicz. Bohaterka „Dewocji”, gdy staje przed sądem złożonym z wieśniaków, mówi: „Ludzie! (…) Pytaliście ciągle: od kogo ten cud? A może trzeba pytać odwrotnie. Dla kogo ten cud?”.
– Cud zależy od punktu widzenia. Wydaje mi się, że chodzi o cud ludzki, dla ludzi. Dla jednego wszystko jest cudem, dla drugiego nic nie jest cudem, bo widzi tylko konsekwencje lub przypadki. To kwestia pewnego wyboru, przyjętej perspektywy.
Jaki może być odbiór książki w Polsce?
– Cały czas boję się odbioru. Ten temat długo we mnie dojrzewał. Wielokrotnie się wycofywałam, bo bałam się, że komuś się narażę. Ale im bardziej się bałem, tym bardziej wierzyłam, że należy przełamywać te bariery. Liczę, że osoby wierzące i niewierzące się zastanowią, wymienią doświadczeniami.
„Dewocje” to książka, która mówi o pewnych dewiacjach w odbieraniu Boga przez Polaków?
– Tak, takim odbiorze pod siebie. Opłaca nam się pomodlić, bo to jest handel wymienny, układ z Bogiem. Gdybym była Bogiem, bardzo bym się denerwowała, że ludzie traktują mnie jak skarbonkę.
Literatura jest dla ciebie terapeutyczną komunikacją?
– I autoterapeutyczną też, bo pisanie przechodzi przez moje doświadczenie. Zależy mi na rozszczelnianiu.
Prowadzisz na kulturoznawstwie Uniwersytetu Łódzkiego zajęcia z twórczego pisania, których nazwa brzmi „Projekt literacki”. „Dewocje” są projektem spełnionym?
– Myślę, że żadna dzieło nie jest spełnione do końca. Zawsze po pisaniu pozostaje niedosyt. Kluczowe jest, aby mierzyć się z tym poczuciem. Na tym polega też twórczość, że człowiek wykracza poza swoje ramy i próbuje szukać nowej drogi.
Ale cały czas swojej?
– Mojej, bo rozszczelniającej moją przestrzeń.
Anna Ciarkowska – z wykształcenia filolożka i literaturoznawczyni, z powołania – poetka, pisarka. Autorka książek „Chłopcy, których kocham”, „Pestki” i „Dewocje”.
Przeczytaj też: „Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę
„pisząc „Dewocje”, nie chciałam patrzeć na nikogo z góry, raczej z boku”
Wywiad odbieram jako właśnie patrzenie z góry. Wnioskuję, że ta literatura ma charakter rozliczeniowy (skakać na pochyłe drzewo każdy może), nie „poszukujący”. A takiej współcześnie prawie nie ma, chyba, że mnie omija. Może autorka nam coś kiedyś takiego napisze. To najtrudniejsze i łatwo o porażkę. Można być wyśmianym.
Cyt.: „Często ludzie niewierzący traktują ludzi wierzących lekceważąco, protekcjonalnie. Z drugiej strony osoby wierzące patrzą na niewierzących jak na błądzące owce. To dwa ścierające się bieguny, które nie mogą dojść do porozumienia. Nie chcę patrzeć na nich z góry, a z boku”…
Ale, z którego boku? Pytam poważnie!
Wojciech Edmund Zieliński