„Polska za linią Curzona” to książka nierówna. Jej autor porusza w powierzchowny sposób zbyt wiele wątków wymagających pogłębionych studiów.
Kiedy rok temu analizowałem spostrzeżenia Jerzego Stempowskiego na temat relacji polsko-ukraińskich, zaskoczyła mnie wyjątkowo krytyczna ocena naszej przedwojennej polityki wobec Kresów Wschodnich i wykazanie mimo wszystko pewnej tendencji spadkowej, nieuchronności cofnięcia się do Linii Curzona ze względów nie tyle międzynarodowych, co przez wzgląd na nasze własne zaniedbania. Zainteresowany ujęciem problemu przez żyjącego wówczas pisarza, zwróciłem uwagę na wydany niedawno reprint pracy Władysława Studnickiego – „Polska za linią Curzona”.
Jego ostatnia książka opublikowana została już pośmiertnie w 1953 r. Należy przyznać, że to tekst pod wieloma względami nierówny. Trafne sądy przeplatają się z wiedzą powszechną oraz niespełnionymi z dzisiejszej perspektywy proroctwami. Choć myślą przewodnią jest wykazanie konieczności zwrotu Polsce ziem zabranych przez ZSRR po mgliście zapowiadanym trzecim globalnym konflikcie, praca Studnickiego to z jednej strony streszczenie relacji aliantów z Sowietami w trakcie II wojny światowej, opis historii ziem zaboru rosyjskiego od końca XVIII wieku (ze szczególnym naciskiem na sytuację w Małopolsce Wschodniej), wreszcie: charakterystyka polskich stosunków z Litwinami, Białorusinami i Ukraińcami.
Słowem: na kartach tej niegrubej, liczącej 250 stron książki poruszono w strawny, lecz powierzchowny sposób, zbyt wiele wątków wymagających pogłębionych studiów. Mogę sobie wyobrazić, że tuż po zakończeniu wojny taka tematyka i taka formuła mogła znajdować zainteresowanie, a tęsknotę i niezgodę na utratę Kresów wciąż można było przypisać ogromnej części społeczeństwa polskiego, zwłaszcza tej przesiedlonej. Sam, jako miłośnik rodzinnych opowieści, nie jeden raz słyszałem, że pradziadek – młynarz z Wołynia – przed ucieczką za Bug zakopał część maszynerii czekając na rychły powrót. Nadzieja ta nie opuszczała go jeszcze w latach 50.
Świat powinien spojrzeć za Bug
Problem utraty wschodnich połaci kraju Studnicki stara się za wszelką cenę umiędzynarodowić, podkreślając, że to w interesie aliantów leży jak najdalsze odepchnięcie Sowietów na Wschód. I wątpi w brytyjskie kalkulacje, jakoby linia Curzona miała być odpowiednią forpocztą zachodniego świata dla osiągnięcia tego celu.
Tak jak Stempowski w swej pracy o relacjach polsko-ukraińskich udowadniał cofnięcie się wpływów polskich i nieuchronną utratę Kresów z naszej winy, tak Studnicki przekonany był o rosnącej wartości polskiego ducha promieniującego na te tereny ze względów geopolitycznych. Starał się udowodnić utylitarność naszego stanu posiadania na Wschodzie, jako zabezpieczającego Europę przed komunistami. W wysuniętej ku Berezynie Polsce Studnicki upatrywał zaplecze niepodległości Bałtów, odgradzających Rosję od portów w Rydze i Rewlu. Z pewnością publicysta koncentrował się na innym niż Stempowski aspekcie. Jeśli ten drugi nie szczędził uwag krytycznych pod adresem Polski – w dużej mierze z pozycji humanisty – to Studnickiego należy odczytać w sposób następujący: pomimo naszych grzechów, nasza obecność na wschodzie jest pożądana dla świata. Jeśli nie my, to na dobre usadowią się tam Sowieci.
Swoje projekty kresowe Studnicki kreślił pod wpływem przytaczanego przezeń raportu Komisji Departamentu Stanu USA. Jeszcze przed uzgodnieniami z Teheranu i Jałty podjęła ona próbę określenia przyszłej polskiej wschodniej granicy. Raport ten Studnicki afirmuje, bo na poziomie rozważań geopolitycznych Amerykanie dostrzegają niebezpieczeństwo cofnięcia granic Polski. Według słów Studnickiego (niestety nie operuje on w swej pracy przypisami), amerykańska dyplomacja konstatowała np., że „Wschodnia Polska stała się poduszką amortyzującą atak niemiecki w 1941 r.”, co zapewniło Leningradowi i Moskwie cenny czas na przygotowania obronne. Ta sama Komisja zauważyła, że oparcie Polski na linii Bugu i Sanu oznacza utratę wspólnej granicy z Rumunią, a więc i szansy na utworzenie bloku państw mogącego przeciwstawić się Rosji.
Dla zachowania sił witalnych tego sojuszu, w ramach wstępnej analizy Komisja sugerowała utrzymanie Małopolski Wschodniej dla Polski, Bukowiny dla Rumunii i Zakarpacia dla Węgier. Względy strategiczne kazały Amerykanom myśleć o zachowaniu polsko-rumuńskiej linii kolejowej Lwów-Czerniowce. „Ten wspólny interes trzech państw stawia je w antagonizmie z Ukrainą i Rosją” – głosił komunikat Komisji, która życzyła sobie powstania wschodniej flanki przeciw ZSRR.
Wydaje się, że to właśnie na tych amerykańskich spostrzeżeniach, które Studnicki z radością podchwytuje, kreśli swoją dalszą opowieść, miejscami historyczną, momentami w stylu political fiction, rzadziej profetyczną. Chwilami w sposób sztuczny stara się trzymać uwag zza Oceanu, jakby na ich autorytecie chciał wywindować swe pomysły. Studnicki przekonywał np., że w 1869 r. Galicję obdarzono polskim językiem urzędowym za poparciem ministra Gyula Andrássy’ego, „Węgrzy bowiem rozumieli, że polskość w Galicji czyni z niej wał obronny od Rosji”. Pozostawał też orędownikiem „unii polsko-węgiersko-rumuńskiej” i za Amerykanami powtarzał, że bez Galicji w polskich rękach plan tego sojuszu nie będzie miał szans realizacji. Sporo miejsca poświęcał ponadto wyjaśnieniu, dlaczego to Polska, a nie Ukraińcy, są najważniejszym kołem zębatym tego wschodnioeuropejskiego mechanizmu.
Problem Ukrainy
„Państwo ukraińskie, dla którego osiągnięto by sympatię ludności, (..) nie byłoby na pewno trwałe, wpływy rosyjskie nie dałyby się wykorzenić nawet z ciągu dwudziestolecia. Takiemu państwu nie można powierzyć straży przełęczy przedkarpackiej i zatamowaniu drogi do środkowej Europy” – pisał Studnicki, nie wierząc w moc sprawczą Ukraińców. Opierał się choćby na rezultatach ich wysiłków z lat 1918-1920.
O rządzie hetmana Pawło Skoropadskiego pisał następująco: „jeżeli przetrwałby dłuższe lata, wytworzyłby państwo na południu Rosji, bardziej rosyjskie niż ukraińskie, choć nie bolszewickie, udzielające pewnych koncesji kulturze ukraińskiej”.
Tezę o nikłym duchu ukraińskim wspierał w oczach Studnickiego blamaż Semena Petlury: „rezerwistów było dosyć na Ukrainie, lecz brakowało zasadniczego pierwiastka – woli szerokich mas stworzenia państwa ukraińskiego”.
Podobnie na samej Ukrainie radzieckiej proces sowietyzacji społeczeństwa miał się świetnie. Zdaniem Studnickiego, komuniści w zawoalowany sposób przeciągali ukraińskich chłopów i robotników w stronę kultury rosyjskiej, której znajomość stwarzała możliwości polepszenia swego bytu. „Chłop ukraiński jest niezadowolony nie z przynależności Ukrainy do Rosji, ale z kołchozów i sowchozów, zabierania znacznej części jego dochodów na cel jemu obcy. Jest to jednak niezadowolenie z ustroju sowieckiego, a nie z Rosji” – notował.
Bazując na tych przeświadczeniach, w niemocy Ukrainy i uległości wobec Rosji Studnicki upatrywał konieczność powierzenia Polsce Kresów, w momencie wydania książki przynależnych już właśnie sowieckiej Ukrainie. „Galicja wschodnia w rękach polskich jest zaporą wobec pochodu Rosji ku Europie Środkowej, a w rękach ukraińskich jest jej forpocztą” – powraca wątek geopolityczny faworyzujący polskie roszczenia. Warto przy tym zaznaczyć, że sięgnięcie przez Rosję po ziemie dawnej Galicji stanowiło novum w rosyjskiej polityce. Studnicki zauważył, że do początku I wojny światowej Moskwa nie wyrażała zainteresowania tymi terenami jako krajem nie-ruskim, czemu dała wyraz godząc się na oddanie tych ziem Austriakom w 1772 r.
Twierdził, że tereny te znalazły się w orbicie zainteresowań Rosji nie z uwagi na zasoby naturalne, które stanowiły kroplę w morzu potrzeb i zasobów rosyjskich, ale właśnie z uwagi na strategiczne położenie. Gdy powstała Polska, odebranie jej tego terytorium pozbawiało ją surowców istotnych z punktu widzenia jej samowystarczalności – lasów, pszenicy czy nafty. Zdaniem Studnickiego, „dla Rosji posiadanie polskich Ziem Wschodnich na geopolityczne znaczenia, gdyż ułatwia jej pochód na Bałkany i do środkowej Europy, i uzależnia przy tym całą Polskę od Rosji”. Jakie ułatwienie jednak miałoby to gwarantować, publicysta niestety nie dookreślił.
Narodowościowe domino
Miraże III wojny światowej, na bazie których Studnicki przystąpił do napisanie swej książki, pociągnęły za sobą pomysł na ponowne zasiedlenie zwróconych nam hipotetycznie Kresów. Według publicysty z Dyneburga mogło się to dokonać poprzez wysiedlenie Ukraińców z przedwojennej Małopolski Wschodniej do Ukrainy radzieckiej, wszystko to w celu uniknięcia przeludnienia gęsto zamieszkanego wówczas regionu. Miało to nie tylko dać przestrzeń powracającej ludności polskiej, ale i uspokoić kresowiaków, których pamięć o rzezi wołyńskiej skutecznie mogła powstrzymywać ich przed chęcią powrotu.
Jaki los wieszczył w takim razie „ziemiom odzyskanym” Studnicki? Od początku nie wierzył w ich utrzymanie przy Polsce, stąd naturalną konsekwencją przesunięcia naszych granic na Wschód miał być zwrot niemieckich „Kresów”. Tym samym, exodusowi ukraińskiej populacji oraz relokacji Polaków towarzyszyć miał powrót Śląska i Pomorza w granice zachodniego sąsiada. Miałoby to odbyć się na obopólnym porozumieniu, gdzie to Niemcy, jako dwukrotni okupanci swojego Ober-Ost i Lebensraum, jako wykwalifikowani „rzeczoznawcy” w sprawach wschodnich, byliby w stanie merytorycznie poprzeć polskie roszczenie zwrotu Kresów w zamian za przekazanie Niemcom ziem za Odrą.
Sugerowana koncepcja trzyetapowej deportacji musi budzić oburzenie czytelników-humanistów. W istocie Studnicki przerzuca masami ludzi po mapie jakby to były worki ziemniaków. Co prawda po I wojnie światowej Europa stała się widownią masowych deportacji Greków z Anatolii, ale potrójne domino Studnickiego zakrawa na bezprecedensowe nie tylko ze względu na skalę, ale także dlatego, że jest elementem kalkulacji czasu pokoju. Wszystko to w ramach marzeń o pokonaniu ZSRR i w imię ustanowienia granic wygodnych dla Europy i uderzających w Rosję.
Studnicki dostrzegał w Rosji śmiertelne niebezpieczeństwo dla Polski i naszej kultury
Warto zwrócić uwagę, że w przesiedleniu publicysta widział sposób na rozwiązanie konfliktu narodowościowego w II Rzeczypospolitej. Realizowaną przed 1939 r. politykę kolonizacji uznał za fiasko. Zdaniem Studnickiego, władze winny były „wypompować ludność to jest kolonizować Ukraińcami galicyjskimi centralną i zachodnią Polskę”. Naiwnie pisał jednak, że działanie to „zmieniłoby stosunek sił na naszą korzyść, nie rozdrażniając Ukraińców”. Jeśli inspirował się tu Akcją Wisła, nie wspomina o tym na kartach swojej książki. W każdym razie przyszłościowe relokowanie Ukraińców do ZSRR w następstwie amerykańsko-radzieckiej wojny miało nieść z sobą dodatkowy skutek geopolityczny.
W emigracji „polskich” Ukraińców Studnicki doszukiwał się możliwości wzmocnienia Ukrainy tym „pierwiastkiem ukraińskim, który nabył lub zwiększył świadomość narodową w krajach wolnych w porównaniu z Rosją sowiecką”. Tak samo uważał, że do Rosji powinny wyemigrować masy z Rusi Zakarpackiej i Bukowiny. Jaką wartość widział w tym transferze ludności? Rozniecenie separatyzmu ukraińskiego. Jakkolwiek Studnicki wątpił w możliwość samostanowienia tego narodu, mógł stać się istotnym czynnikiem hamującym ekspansję Rosji na zewnątrz. W swoich ocenach na temat Ukraińców spoza ZSRR Studnicki zaprzeczał sobie, innym razem twierdząc, że „we wszystkich tych krajach [Wołyniu, Małopolsce Wschodniej, Besarabii i Bukowinie] ludność ukraińska była społecznie słabsza od ludności ukraińskiej w państwie ukraińskim [w ukraińskiej SRR]. Jeżeli weźmiemy pod uwagę nie tylko masę, ale i energię psychiczną ludności tych terytoriów, będzie ona wyższa u ludności nieukraińskiej niż w przypadku ukraińskiej. Na Ukrainie zwiększonej przez aneksję Ukraińcy nie stanowią głównej siły”. Jakkolwiek by ich traktował w rzeczywistości, życzył Moskwie zmagań z tym problemem.
Studnicki dzisiaj
Nieciężko stwierdzić, iż praca Władysława Studnickiego ze swą zasadniczą myślą przewodnią nie zachowała aktualności. Za niewątpliwy minus książki przy jej pierwszym wydaniu należy chyba uznać zbytnie koncentrowanie się na historii wynaradawiania ziem zabranych przez dowolny rosyjski rząd, a mniejsze przywiązanie się do wydarzeń najbardziej ówcześnie aktualnych. Nie brakowało przecież żyjących Polaków wciąż pamiętających carskie rządy.
Dla czytelników reprintu część historyczna książki może okazać się paradoksalnie najciekawszą, wzbogaconą dowodami anegdotycznymi i ciekawostkami, ale z drugiej strony bazującą na faktach powszechnie znanych. Można owe fragmenty traktować jak świadectwo człowieka niepogodzonego z utratą dziedzictwa kulturowego, uzasadniającego przyczyny, dla których powinno się o nie upomnieć. To, że czyni to pod płaszczykiem światowej polityki, nie ma chyba znaczenia – istotą myśli Studnickiego jest zwrot Polsce jej „dawnych” ziem.
Chwilami chłodne kalkulacje publicysty demaskuje jednak romantyczny ton wetknięty między bardzo nieliczne, odautorskie i literackie wtrącenia: „chcemy kontynuować naszą historię i potrzebujemy tej ziemi, tej samej krwi, z pierwiastków etnograficznych tych ziem – pisał Studnicki o Małopolsce Wschodniej – (…) kraj ów został zapłodniony polską kulturą, (…) brał dobrowolny udział w walkach o polski byt. Książka, choć mająca udowadniać polityczne racje omyłkowo złożone na ołtarzu światowej polityki w 1945 r., nie uniknęła zatem resentymentów. Świadczy o tym też fakt, że ilekroć autor z Dyneburga pisał o „Ziemiach Wschodnich”, posługiwał się wielkimi literami, w odróżnieniu od deprecjonowanej „zachodniej aneksji”, przez którą rozumiał ziemie odzyskane.
Naiwności założeń Studnickiego dowodzi fakt, że pisząc o wojnie USA i ZSRR wybiera on dla Polski scenariusz najbardziej optymistyczny, nie licząc się z tym, że po ewentualnej III wojnie światowej nie byłoby z naszego zrujnowanego przed 1945 r. kraju co zbierać. Świadczyć to może o tym, że w istocie geopolityczny kostium to tylko wygodny lejtmotyw. Wygodny, bo wykraczający poza „chciejstwo”, a starający się opakować polskie oczekiwania tak, by Zachód uwierzył, że jest to produkt, który powinien zechcieć kupić. Tylko dlaczego w takim razie to książka opublikowana pierwotnie w języku polskim?
Choć zasadniczy sens pracy teraz ma wartość jedynie historyczną, a w już latach 50. mógłby być zakwestionowany z powodów wskazanych powyżej, Studnicki poczynił kilka trafnych spostrzeżeń. Niezależnie od meandrów zimnej wojny publicysta słusznie oceniał, że „Polska z aneksją zachodnią musi być przednią strażą Rosji, przednim posterunkiem jej pochodu na Europę, gdy dla utrzymania aneksji Polska zniewoloną byłaby trzymać się Rosji”.
To ZSRR był gwarantem kształtu Polski pojałtańskiej i Studnicki doskonale zdawał sobie z tego sprawę, pisząc: „Rosja sowiecka jest zainteresowana zachowaniem dzisiejszych granic tak zwanej polskiej administracji, de facto, bezprawnej aneksji, nie tylko dlatego, że dyspozycja bogactw tych krajów zależy nie do Warszawy, ale od Kremla, ale i dlatego, że może ona stać się motywem stanięcia Polski po stronie Rosji sowieckiej”. Niewiarę w zachowanie terytorialnego status quo również motywował bez pudła: jeśli znacznie mniej ludny skrawek terytorium – Alzacja i Lotaryngia – był w stanie dwukrotnie wstrząsnąć Europą, dlaczegożby nieporównywanie istotniejsze i ludniejsze dla Niemiec tereny nie miałyby stać się kością nowej niezgody?
Wartość geopolityczną pracy Studnickiego osłabiają fantazje na temat ponownego zaludnienia Polakami ziem wschodnich, rozwinięcia przemysłu w Brześciu i Wilnie, a także przeniesienia do tego pierwszego siedziby Sądu Najwyższego. Najbardziej dziwi snucie tych planów mimo świadomości ogromnych zniszczeń na Wschodzie i potrzeby niebotycznych inwestycji, nie mając nawet pojęcia, jak te tereny mogłyby wyglądać w przypadku prognozowanej III wojny światowej.
Ciekawe okazały się spostrzeżenia na temat relacji Rosji i Ukrainy, które zachowując aktualność po dziś dzień, potrafią skuteczniej związać przeszłość z teraźniejszością, niż niejedno konkretne wydarzenie czy postać historyczna: „Ukraina to dostęp do Morza Czarnego, to dostęp do Kaukazu. Rzecz oczywista, że odcięcie Ukrainy od Rosji osłabiłoby Rosję, zniweczyłoby ekspansję Rosji na Bliski Wschód. Ale fakt, że właśnie Ukraina ma tak wielkie znaczenie dla Rosji, sprawia, że jest ona tak trudna do zdobycia i tak trudna do utrzymania nawet po zdobyciu. Utrzymanie samodzielności Ukrainy, zerwanie związku z Rosją zależy przede wszystkim od woli ludności tego kraju. (…) Jakkolwiek oderwanie od Rosji Ukrainy i stworzenie tam samodzielnego państwa jest mało prawdopodobne, lecz spotęgowanie prądy w tym kierunku leży w naszym interesie i osłabia Rosję”.
Po latach nawet proniemieckość Studnickiego może być rozumiana w zupełnie odmienny sposób. Nie stoimy przecież przed wyborem sojuszu z Niemcami bądź Rosją. „Sympatie dla Niemców pochodzą głównie z odrazy do Rosji” – opisywał reakcję ludności Wileńszczyzny na wkroczenie wojsk kajzera w 1915 r., co w pewnym stopniu oddaje imponderabilia samego Studnickiego i pokazuje, że jego myśl polityczna jeśli nie tyle „przetrwała próbę czasu”, co dopiero w naszych realiach ma możliwość zrozumienia.
Publicysta z Dyneburga dostrzegał w Rosji śmiertelne niebezpieczeństwo dla Polski i naszej kultury, w przeciwieństwie do Europy, o której napisał, że „podczas I wojny światowej (…) nie uświadomiła sobie, a raczej zapomniała o niebezpieczeństwie rosyjskim”. Słusznie, w lakoniczny sposób odpowiedział na pytanie o to, czym jest Związek Sowiecki: „To Rosja plus komunizm”. Diagnozował poza tym, że „zniesienie bolszewizmu nie zniesie tradycyjnej zaborczości Rosji, wobec tego mogą nie wystarczyć obronne siły Europy bez uprzedniego osłabienia Rosji”.
Polityka Becka unaoczniła, że nie dało się zadowolić obu sąsiadów jednocześnie – „Polska z ziemiami za linią Curzona musi być przednią strażą Rosji przeciw Europie, Polska z Ziemiami Wschodnimi nastawiona jest na antagonizm z Rosją, Polska z ziemiami zachodnimi – na antagonizm z Niemcami. Nie można budować Polski nastawionej na antagonizm z Rosją i Niemcami”. Choć Studnicki pisał o tym w kontekście niemożliwości utrzymania ziem odzyskanym i Kresów, pobrzmiewa w tej myśli nie tylko ostatni przytyk do polityki równych odległości, ale dewiza Studnickiego, że po czyjejś stronie opowiedzieć się trzeba. I na pewno nie może to być strona rosyjska.
Trafne uwagi publicysty o roli gospodarczej Niemiec w Europie Środkowo-Wschodniej czy dosadne sformułowanie: „co się odstąpi Białorusi, odstąpi się Rosji”, niekoniecznie przemawiają za analitycznymi zdolnościami autora (którymi bądź co bądź wykazał się w książce „Polska wobec nadchodzącej II wojny światowej”), przypominają jednak o tym, że historia lubi się powtarzać. I choćby dla okazjonalnych przejawów deja vu warto po tę książkę sięgnąć.
Przeczytaj też: Trybik, szachowy król, antyromantyk. Józef Beck odkłamany
Mam problemym z podobnymi fantazmatami. No bo ciekaw jestem, co o tym mysla na przyklad obecnie Ukraincy albo Bialorusini? Trzeba by ich uczciwie zapytac, czy tesknia za batem polskiego pana?