Czytam wydane właśnie wiersze Michela Houellebecqa z nostalgią. Nie należą one jednak do świata minionego.
Od razu wyznam: Michel Houellebecq objaśnia mi świat. Od „Cząstek elementarnych” i „Platformy”, które ukazały się w Polsce siedemnaście lat temu, gdy dopiero co skończyłem liceum i zacząłem studia, czekam na jego kolejne książki. Chyba najlepiej potrafił oddać nasze ówczesne nastroje, lęki i nadzieje – w czasach po 11 września i wokół wchodzenia do Unii, gdy sporo rozmawiało się o kondycji zachodniego świata. Nawet, gdy zdawałem na teologię u jezuitów (gdzie w końcu nie zagrzałem miejsca), na egzaminie wstępnym z entuzjazmem odpowiadałem na pytania dziekanowi, ojcu Jackowi Bolewskiemu (właśnie dziś mija dziewięć lat od jego przedwczesnej śmierci), odwołując się do powieści Houellebecqa. I dlatego, gdy kilka dni temu do „Więzi” przyszedł egzemplarz jego zbioru wierszy „Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013” (w tłumaczeniu Szymona Żuchowskiego i Macieja Frońskiego), poleciałem w nocy do redakcji, choć w czasie pandemii zaglądałem do niej może ledwo trzy razy.
Gdy Houellebecq wciąż pyta: „Czemu nie potrafimy za nic, / Za nic / Być kochani?”, pozostaje prawdziwy i uniwersalny
Houellebecq w swoich spostrzeżeniach pierwszy nie był. Lubię go czytać jako literacką kontynuację kultowego dla dzisiejszych 35-40-latków „Fight Clubu” Davida Finchera (polska premiera: 2000). Trzydziestoparoletni mężczyźni, na co dzień pracownicy korporacji, spotykają się w tym filmie na nielegalnych walkach. Biją się, bo czują, że ich życie odzyskuje sens, którego nie zapewniają im uzależnienie od zakupów, od majtek CK i od katalogów IKEA. W codziennym świecie podporządkowali się logice posiadania, oddali dusze przedmiotom i markom. Nurtują ich przemyślenia typu „Jakiego rodzaju sofa definiuje mnie jako osobę?”. A to już idealnie współbrzmi z wyznaniem jednego z bohaterów Houellebecqa, dla którego wyciągane ze skrzynki na listy promocyjne gazetki są ostatnim dowodem wierności we współczesnym świecie.
Dialog z „Fight Clubu” (Brad Pitt i Edward Norton):
– Kim w takim razie jesteśmy?
– Bo ja wiem, konsumentami? Tak. Jesteśmy konsumentami.
– Jesteśmy ubocznym produktem obsesji stylu życia. Morderstwa, przestępczość, ubóstwo – to mnie nie obchodzi. To, co mnie obchodzi, to plotkarskie czasopisma, telewizor z pięciuset kanałami, nazwisko jakiegoś faceta na mojej bieliźnie. Rogaine. Viagra. Olestra.
– Marta Stewart.
– Pieprzyć Martę Stewart. Ona poleruje okucia na Tytaniku. Wszystko tonie.
Ich „Fight Club”, choć tajny, szybko rozwija się w całym kraju. Organizator wymyśla „Projekt Zadymę” („Project Mayhem”), który początkowo polega na niszczeniu mienia, a kończy się wysadzaniem biurowców. Bohater wypowiada wojnę bezmyślnemu konsumpcyjnemu społeczeństwu i systemowi bankowemu. W ostatnich minutach filmu (bez obaw: nie zdradzam prawie niczego) patrzy na eksplodujące budynki firm obsługujących karty kredytowe. Skasować miały się zapisy wierzytelności, tak by wszyscy mieli czyste konta. Padają słowa: – Z tych okien obejrzymy koniec historii finansów. Krok bliżej do równowagi ekonomicznej.
Mniej więcej w czasie, kiedy Fincher kręci „Fight Club”, Houellebecq pisze „Cząstki elementarne” i „Platformę”, książki, które ukazują się w Polsce w roku 2004 w W.A.B. Laureat Nagrody Goncourtów 2010 (za, moim zdaniem, swoją ostatnią naprawdę dobrą powieść „Mapa i terytorium”) portretuje człowieka Zachodu: zdegenerowanego materializmem i współzawodnictwem, zagrożonego terroryzmem, niezdolnego do szczęścia i spełnionej miłości; jego bohaterowie nie umieją kochać i być szczęśliwymi.
W opisanym przez Houellebecqa społeczeństwie to marketingowcy wyznaczają pory roku: „Sezon letni zdecydowanie posuwał się do przodu, strategie handlowe zmierzały ku jesieni; jednak niebo wciąż było wspaniałe, to przecież dopiero początek lipca”. Jeden z bohaterów „Cząstek”, kiedy był nastolatkiem, „wierzył, że cierpienie dodaje człowiekowi godności. Teraz musiał przyznać: pomylił się. Godności człowiekowi dodaje telewizja”. Inny mówi o sobie: „Jestem zupełnie bezużyteczny”. Nie rozumie, jak powstają przedmioty, którymi się otacza – od sztućców po telefon komórkowy. Nie wie, jak produkowane są parówki. Poza zastanym kontekstem ekonomiczno-przemysłowym nie umiałby znaleźć pożywienia, ubrać się, schronić. Przyznaje: „Jestem całkowicie zależny od otaczającej mnie społeczności, będąc właściwie jej zbędny”.
Zmiany społeczne Houellebecq komentuje na przykładzie Irlandii, który akurat do wyobraźni Polaków mógł przemawiać bardziej niż inny (mieliśmy przecież kopiować jej cud gospodarczy, stać się „drugą Irlandią”, która tymczasem dotkliwie odczuła skutki światowego gospodarczego kryzysu sprzed ponad 10 lat; na irlandzki przykład powołujemy się także w analizach sekularyzacji).
Pisał dwadzieścia lat temu Houellebecq: „Irlandia robi się nowoczesnym krajem. Powstały tutaj filie wielu przedsiębiorstw o wysokiej technologii, z powodu niskich składek na ubezpieczenia społeczne i niskich podatków; (…) cała młodzież w tym kraju marzy o pracy w Microsofcie. Ludzie rzadziej chodzą do kościoła, swoboda seksualna jest dużo większa niż jeszcze kilka lat temu, otwiera się coraz więcej dyskotek, lekarze zapisują coraz więcej środków antydepresyjnych. Taki klasyczny scenariusz…”, …czyli: deregulacja i nieskrępowany rozwój wolnego rynku, który potem obróci się przeciwko własnemu sensowi i będziemy mieli światowy kryzys; porzucanie tradycyjnych wartości, sekularyzacja – wolność i poczucie pustki.
O tym, że wzrost gospodarczy nie jest – albo nie powinien być – najważniejszym celem działalności państwa, ukazuje się w tamtych latach także inspirująca eseistyka. „Przez trzydzieści lat z dążenia do dobrobytu uczyniliśmy cnotę, a dziś nasze kolektywne poczucie celu sprowadza się właściwie tylko do niego” – napisał Tony Judt w swojej ostatniej książce „Źle ma się kraj” (Czarne). Tłumaczył, że „materializm i egoizm współczesnego życia nie są odzwierciedleniem wrodzonych cech ludzkich. Znaczna część tego, co dziś uchodzi za »naturalne«, wywodzi się z lat 80. ubiegłego wieku: obsesja na punkcie gromadzenia, kult prywatyzacji i sektora prywatnego, powiększający się rozziew między zamożnymi a biednymi. Przede wszystkim jednak retoryka towarzysząca tym zjawiskom: bezkrytyczny podziw dla niczym nieskrępowanego rynku, pogarda dla sektora publicznego, złudzenie niekończącego się wzrostu. Nie możemy tak dłużej żyć”.
Przypominam to wszystko, bo sam sobie chcę odpowiedzieć na proste pytanie – czy Houellebecq nadal objaśnia mi świat? Czy jego twórczość zamyka wiek XX, czy może jednak otwiera XXI i w nim się rozwija? Pisarz tej odpowiedzi nie ułatwia. Szkoda też, że nie mamy w zbiorze dat powstania utworów. Tymczasem już pierwszy wiersz wprawia w zdumienie, bo brzmi jak parodia:
Zaraz przy samym wejściu wleciałem na chłodnię,
Zacząłem płakać, trochę trzęsły mi się spodnie.
„Ciszej, proszę!”, wysyczał jakiś gość z obsługi;
By wyglądać normalnie, wszedłem po raz drugi.
(…)
Na koniec w dziale serów upadłem na plecy.
W ciszy mogłem wyraźnie słyszeć głos kobiecy:
„To w każdym razie smutne, taki młody chłopiec”.
Stały tam dwie staruszki, trzymały owoce.
Są jednak w tym zbiorze teksty ważne. Tak jak po tyleż przyjemnych co błahych opowieściach wypełniających „Serotoninę”, ważna jednak okazała się ostatnia strona. A nawet częściej. Gdy Houellebecq wciąż pyta: „Czemu nie potrafimy za nic, / Za nic / Być kochani?”, pozostaje prawdziwy i uniwersalny. Podobnie, gdy (jak w „Serotoninie”) mierzy się z nadzieją i wiarą.
Bywa, że brzmi proroczo:
Nastaną dni mozolne, przyjdą trudne czasy
I noce tak okrutne, że nie myśleć wolę,
Kiedy się płacze głupio z rękami na stole,
Kiedy życie trzymają wyrwane zawiasy;
Jesteś w mieście, kochanie, znam przebieg twej trasy.
I, wbrew tytułowi zbioru, brzmi jak człowiek pogodzony:
Wielu z nas może wszyscy, wątpliwy los dzieli,
Jak zwiastowanie.
Cywilizacja pada, to się nie odstanie –
Tośmy wiedzieli.
Choć czytam te wiersze z nostalgią, nie należą one jeszcze do świata minionego.
Przeczytaj także: „Serotonina”. Houellebecq dzwoni na Mszę