Nikt z kurii nie kontaktował się ze mną tak przed wyrokiem, jak i po nim – mówi „Więzi” Ewa Orłowska, jedna z kobiet wykorzystywanych jako dzieci przez ks. Michała Moskwę w Tylawie na Podkarpaciu.
Rozmowa z 2011 r. Ukazała się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2011.
Katarzyna Jabłońska: Minęło dziesięć lat od czasu, kiedy publicznie wyznała Pani, że ksiądz z Tylawy wykorzystywał Panią seksualnie. Potem część parafian oskarżyła Panią o oczernianie swojego proboszcza. Mówi się, że czas leczy rany – czy Pani rany zostały choć w części uleczone?
Ewa Orłowska: Od tamtego czasu wiele się w moim życiu zmieniło. Wyjechałam z rodzinnej Mszany, zamieszkałam w dużym mieście, przez dwa lata korzystałam z terapii. Myślę, że bez wyjazdu z Mszany, gdzie byłam szykanowana, i bez terapii – nie przeżyłabym. Byłam wyczerpana nie tylko tym, co wiązało się ze sprawą o molestowanie seksualne przez księdza, ale w ogóle moją życiową sytuacją. Miałam myśli samobójcze, przed tym krokiem powstrzymywały mnie tylko dzieci, którym byłam potrzebna.
Moja terapeutka pomogła mi znaleźć klucz do wielu problemów. Uświadomiłam sobie, że moje dzisiejsze życie bardzo zależy od doświadczeń z przeszłości. Rozpoczęta na terapii praca nad sobą wciąż trwa i jest to bardzo ciężka praca. Są momenty, kiedy wydaje mi się, że trudne wspomnienia już tak nie bolą, jak kiedyś. Wystarczy jednak moment – jakiś głos, czyjś dotyk, podobna sylwetka, coś, co przypomina tamtego człowieka, czy sytuację – i znowu ogarnia mnie paraliż, i nie wiem, co robić. Teraz już potrafię dość szybko z tego lęku się otrząsnąć, ale na początku było to bardzo trudne. Tuż po przeprowadzce do Rzeszowa szliśmy z dziećmi po naszym osiedlu i nagle zobaczyłam mężczyznę, który bardzo przypominał ks. Moskwę, a może mnie się tylko wydawało, że był podobny. Sparaliżowało mnie, chciałam uciekać, ale nie mogłam. Kiedy doszłam do siebie, wróciłam do domu i przez parę dni bałam się wyjść, bałam się spotkać tego mężczyznę. W momencie zagrożenia człowiek nie jest w stanie myśleć jak dorosły, wraca się do tamtego momentu z przeszłości, wracają tamte reakcje.
Część moich najbliższych znajomych wie o mnie i na przykład pilnują, żeby na jakimś spotkaniu towarzyskim nie dosiadali się do mnie podpici mężczyźni. To nic, że jestem dorosła i pośród ludzi. Wystarczy jakiś gest, sytuacja i przestaję działać racjonalnie. Zdarzyło mi się to niedawno podczas spotkania pożegnalnego jednego z naszych pracowników. Odmówiłam zatańczenia z kolegą, ten jednak usiłował porwać mnie do tańca. Wyrwałam mu się z całych sił i wybiegłam z domu, chciałam biec do pobliskiego lasu – nieważne, że był wieczór. Wybiegł za mną ktoś ze znajomych, pytał, dokąd biegnę. A ja na to: „Nie boję się lasu, boję się ludzi”. Całe szczęście on mógł mi powiedzieć: „Nic ci nie grozi, my jesteśmy”.
Wciąż nie umiem w niektórych sytuacjach nad sobą zapanować, ogarnia mnie lęk, który każe mi uciekać, czasem nawet uderzyć. Dla tych, którzy nic o mnie nie wiedzą, to na pewno bardzo dziwne – tak przecież nie zachowuje się dorosły człowiek.
Zacznij od wybaczania
Jabłońska: Ci, którzy znają Pani historię, patrzą na Panią inaczej?
W zeszłym roku wystąpiłam w „Rozmowach w toku” Ewy Drzyzgi. Program widziała część znajomych z pracy. Wydaje mi się, że oni teraz trochę inaczej na mnie patrzą, lepiej rozumieją, dlaczego czasem tak impulsywnie reaguję. Jeżeli doświadczyło się w życiu od ludzi wielu krzywd – a tak było w moim przypadku – to trudno przestać się bać, że inni też będą nas krzywdzić. Moja sytuacja jest tym trudniejsza, że ta krzywda towarzyszyła mi od samego dzieciństwa. Najpierw odrzucenie przez rodziców, w wieku czterech lat molestowanie, które trwało do czasu, kiedy skończyłam 13 lat. Potem nieudane małżeństwo, wreszcie groźby ze strony mieszkańców Mszany. Pozostał dystans do ludzi. Ciągle mam problem z tym, żeby komuś naprawdę zaufać. Przyjaźń to rzadka relacja w moim życiu. W pracy nie jestem odludkiem, bo moja praca wymaga kontaktu z ludźmi. Kieruję piętnastoosobowym zespołem, a sama zależę od moich zwierzchników. No, ale to praca, tam się przełamuję, poza tym nie są to bliskie relacje. Zasadniczo boję się wychodzić do ludzi, zbyt blisko dopuszczać ich do siebie.
Boi się Pani, że znowu zostanie skrzywdzona?
Teraz chyba bardziej boję się odrzucenia. Początkowo, zaraz po przeprowadzce do Rzeszowa miałam tendencję do skrajności – albo do zamykania się w domu, albo z kolei do uciekania z domu w pracę. Zapisywałam się na różne kursy, rozpoczęłam szkołę średnią, potem studium. To pierwsze wynikało z lęku przed ludźmi, drugie – z potrzeby ucieczki przed samą sobą, przed powracającą wciąż do mnie przeszłością.
Od dziecka starałam się wszystko robić na błysk, moje szkolne zeszyty były zawsze prowadzone bardzo starannie. I tak jest do dziś. W pracy staram się wywiązywać z kontraktu – pracuję w firmie sprzątającej, mój piętnastoosobowy zespół sprząta wielki supermarket. Pracy jest moc, wymagam od swoich pracowników, ale też od siebie. Pracuję ciężko razem z nimi – jeżdżę szorowarką, zamiatam, myję podłogi. Chcę swoją pracę wykonywać jak najlepiej. Nie tylko pracę. Kiedy tutaj chodziłam do szkoły, również bardzo zależało mi, żeby porządnie przygotowywać się do lekcji i egzaminów. Rano biegłam do pracy, później do szkoły, a potem zakupy, dom i dzieci, obiad na drugi dzień, pranie, w nocy uczenie się. Na egzaminy musiałam często wyrywać się z pracy. Mimo że wysiłek był duży, martwiła mnie każda trójka, a nawet czwórka.
To „na błysk” jest dla siebie czy dla innych, żeby inni Panią docenili?
Myślę, że trochę dla siebie, ale głównie dla innych. Nie dostałam akceptacji od rodziców i rodzeństwa. A każdy człowiek potrzebuje czuć się akceptowany i chciany. W sprawie z księdzem oskarżano mnie, że prowokowałam go, że za to, co się stało, ja ponoszę odpowiedzialność. Skłonność do szukania w sobie winy głęboko się we mnie zagnieździła, więc staram się, żeby ludzie byli ze mnie zadowoleni.
I przed dziesięciu laty, kiedy zdecydowała się Pani oskarżyć księdza, i teraz po latach zgadza się Pani o tym mówić, nie ucieka Pani od swojej przeszłości.
Zanim zdecydowałam się porozmawiać z „Gazetą Wyborczą” i potwierdzić zarzuty wobec ks. Moskwy, chyba półtora tygodnia nie spałam, prawie nie jadłam. Pytałam samą siebie i Boga, co mam robić? I któregoś dnia przyszły mi na myśl słowa z Ewangelii: „Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Pomyślałam, że przecież kiedyś stanę przed Bogiem i On zapyta mnie, co zrobiłam dla tych bezbronnych dzieci, wciąż zagrożonych pedofilskimi skłonnościami księdza. I co ja wtedy powiem – że zbrakło mi odwagi, nie miałam siły, bałam się własnego cienia? No i postanowiłam, że pójdę zeznawać do sądu, chociaż wciąż nie dowierzałam, czy dam radę; bardzo się bałam. A kiedy zaczęłam składać zeznania, to czułam się tak, jakbym zrzuciła z siebie ciężkie kamienie. Od tego momentu zaczęła się zmiana w moim życiu – zaczęłam robić coś dla siebie, najpierw kurs komputerowy, potem kurs maszyn sprzątających i kolejne. Jakbym się od nowa narodziła. Oczywiście bez wsparcia dobrych ludzi nie byłoby to możliwe.
Napisałam też książkę „Oskarżyłam księdza” (Nowy Świat 2008), w której opowiedziałam całe swoje życie. To był rodzaj terapii, ale też próba szukania możliwości wybaczenia tym, przez których zostałam skrzywdzona i podziękowania tym, od których otrzymałam bardzo wiele dobra.
Ktoś z bliskich mi osób mówił: „Zacznij od wybaczania”. Początkowo to było dla mnie nie do pojęcia, bo jak mogę wybaczyć człowiekowi, który mnie molestował seksualnie jako dziecko? Jak wybaczyć mamie, która nigdy o mnie nie dbała, a na dodatek, kiedy jako dziewięcioletnia dziewczynka przyszłam do niej poskarżyć się, że nasz ksiądz całuje mnie w usta i wkłada rękę w majteczki, to sprawiła mi lanie i kazała księdza przeprosić. Jak wybaczyć tacie, który powtarzał mi, że nie jestem jego dzieckiem? W głowie mi się to nie mieściło. Ale zaczęłam pisać i to pisanie powoli, powoli zaczęło działać lecząco. Do końca jeszcze nie wybaczyłam. To jest bardzo trudne.
To, co ukrywałam, bardzo mnie dręczyło i przyczyniło się do moich problemów zdrowotnych: nerwicy mięśnia sercowego i anoreksji; jako dziecko na jedzenie musiałam zapracować, więc starałam się jeść jak najmniej, odzwyczajać się od jedzenia, żeby nie chodzić po sąsiadach i nie prosić. Wypowiedzenie tego wszystkiego sprawiło, że potrafiłam w końcu upomnieć się o swoją godność. Opisanie swojego życia, a jeszcze wcześniej oskarżenie księdza sprawiły, że zaczęłam wyzwalać się z pozycji ofiary, dały mi siłę do walki w swoim imieniu i w imieniu tych, którzy zostali przez naszego proboszcza skrzywdzeni albo mogli być skrzywdzeni. Książkę napisałam też po to, żeby osoby, które doświadczyły podobnego jak ja zła, zaczęły walczyć o siebie.
Czy po wyroku skazującym księdza zmienił się stosunek oskarżających Panią, rodziny? Może ktoś Panią przeprosił?
Nie, nikt mnie nie przeprosił.
A może po ogłoszeniu wyroku ktoś z Kurii przemyskiej próbował kontaktować się z Panią? Może zaproponowano jakiś rodzaj pomocy?
Nikt z kurii nie kontaktował się ze mną tak przed wyrokiem, jak i po nim.
Dziewczynka z jasnymi loczkami
Bywa Pani w Mszanie?
Byłam na pogrzebie taty. Co jakiś czas tam jeżdżę na groby syna, rodziców i teścia, którego bardzo lubiłam. Utrzymuję też kontakt z osobami, które mnie wtedy, przed dziesięcioma laty wspierały. Niedawno pani sołtys zaprosiła mnie na dożynki. Powiedziała, że mam przyjechać z podniesioną głową. Jeszcze nie zdecydowałam, czy pojadę. Teraz jestem silniejsza, ale wciąż boję się reakcji ludzi.
Jako dziewczynka poszła Pani po pomoc do mamy…
…poszłam, ale tej pomocy nie dostałam, dostałam za to lanie. A kiedy zdecydowałam się oskarżyć księdza, mama też mi nie pomogła. Któregoś dnia sąsiadka przyszła do mnie z wiadomością, że do mamy przyjechał ksiądz. Zdziwiłam się, byłam u niej kilka godzin wcześniej, nie była chora, więc po co ten ksiądz? Poszłam, żeby zobaczyć, co się stało. Wchodzę, a mama mówi, że nie jestem już jej córką. Jak wycofam oskarżenie – ksiądz stał koło niej – to wtedy nią będę. Odpowiedziałam zdenerwowana: „Przecież nigdy nie byłam twoją córką, a oskarżenia nie wycofam”. Mama na to: „Pan Bóg cię ukarze”. Odpowiedziałam: „Bóg jest sprawiedliwy i każdemu z nas sprawiedliwość wymierzy”.
W Pani historii szczególnie tragiczne jest to, że ten sam ksiądz skrzywdził również Pani dzieci.
Dowiedziałam się o tym w sądzie i to było straszne. Zawsze próbowałam swoje dzieci chronić, ale nie udało mi się, pomimo że byłam – jak wyniknęło na terapii – matką nadopiekuńczą.
Nie ostrzegała Pani córek przed księdzem?
Wtedy z nikim o tym nie rozmawiałam. Sama myśl o tym człowieku mnie paraliżowała. Jako mężatka nie miałam już z księdzem tak częstych kontaktów, unikałam go, ale nie sposób było w ogóle go nie spotykać. Jak trzeba było się wyspowiadać, to też u niego. Pamiętam, jak przyszedł kiedyś po kolędzie, byłam w domu sama z dziećmi. Usiadł przy stole, ja siedziałam na małym stołeczku z córeczką na rękach. On podszedł do mnie, pogłaskał po głowie i powiedział: „Nie tak dawno, Ewuś, byłaś taka malutka, ładna, loczki miałaś, a teraz jesteś już matką, kobietą, masz trójkę dzieci. Przyjdę kiedyś do ciebie porozmawiać, bo ty mi się wymykasz”. Do dziś pamiętam, że po tych słowach zamarłam z przerażenia. Pomyślałam, że nigdy nie uwolnię się od tego człowieka i od brudnej przeszłości z nim. Po tamtej wizycie ścięłam włosy. Potem co i rusz zmieniałam kolor. Chciałam jak najmniej przypominać tamtą dziewczynkę z długimi blond loczkami, chciałam być dla księdza niewidoczna.
Czy Pani i córki byłyście w stanie porozmawiać o tym, co przeszłyście?
One nie chciały o tym rozmawiać, a ja nie napierałam, żeby mówiły. Ale przeczytały moją książkę. Jedna z córek powiedziała potem: „Mamo, teraz rozumiem, dlaczego się tak boisz o nas, dlaczego tak nas pilnujesz, dlaczego czasami wybuchasz albo płaczesz”.
A jak inni Pani bliscy zareagowali na książkę?
W Mszanie, z tego co słyszałam, każdy ją kupił. Na pogrzebie taty podeszła do mnie starsza siostra i zapytała: „Dorobiłaś się na tej swojej książce?”. A przecież ja nie pisałam ani dla pieniędzy, ani dla przyjemności. To żadna przyjemność pokazać światu koszmar, przez jaki się przeszło. Takich osób jak ja jest bardzo wiele, ja też kiedyś myślałam, że tę tajemnicę wezmę do grobu. Bardzo trudno jest przyznać się do tego, że było się wykorzystanym seksualnie. Skrzywdzonym w ten sposób trzeba pomóc – pokazać, że powinny o tym komuś opowiedzieć, podpowiedzieć, gdzie mogą pójść po pomoc. Swoją książkę napisałam też po to.
W książce opisała Pani całe swoje życie, siłą rzeczy opowiada ona również o rodzicach i rodzeństwie. Ta opowieść na pewno nie była dla Pani bliskich łatwa.
Napisałam szczerze o swoim życiu i swojej rodzinie, nie omijałam spraw wstydliwych i trudnych. Pisałam, bo potrzebowałam opowiedzieć, jak bardzo przez te wszystkie lata czułam się krzywdzona.
Nie bała się Pani odkryć przed innymi tak intymnych spraw?
Bałam się nie reakcji moich obecnych znajomych, ale ludzi z Mszany, którzy mnie oskarżali. Oni nie wybaczyli mi, że postawiłam księdza przed sądem, a tu jeszcze opisałam ich zachowania wobec mnie.
Czy inne osoby, które zeznawały wówczas przeciw księdzu, lub ich rodziny też tyle złego doświadczyły od lokalnej społeczności?
One miały ojców, matki czy mężów. Ja zostałam sama, bo cała moja rodzina się ode mnie odwróciła. We mnie było najłatwiej uderzyć, bo byłam sama. Nie miał mnie kto bronić.
Myśli Pani, że obrońcy księdza stali po jego stronie, ponieważ wierzyli w jego niewinność?
Ksiądz pomagał wielu rodzinom finansowo, to były tereny popegeerowskie, wielu z nas borykało się z biedą. Pewnie ci, którzy dostali od niego pomoc, czuli się zobowiązani, żeby stać za nim. Jednej z moich sióstr też pomagał. Wybierał rodziny raczej patologiczne, a nie ukrywajmy, moja rodzina taka właśnie była.
Uważa Pani, że kara, jaką wymierzył sąd ks. Moskwie, oddała sprawiedliwość skrzywdzonym przez niego osobom?
Dla mnie w tamtym momencie było ważne, że wina została mu udowodniona, ale wyrok, jaki dostał, był w moim odczuciu za niski. Wobec zła, jakie wyrządził, te dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć wydają mi się śmiesznie małe. Poza tym zaraz po wyroku nadal uczył dzieci, mimo że sąd zakazał mu przez osiem lat kontaktu z dziećmi. Trochę to wyglądało jak naśmiewanie się z nas, którzy przeciw niemu zeznawaliśmy. Potem został odesłany do innej parafii. Ja myślę, że powinien przede wszystkim zostać wysłany na leczenie, a już na pewno należało go odizolować od dzieci. O ile wiem, Kuria nawet po wyroku nie zrobiła nic poza przenosinami na inną parafię.
Muszę jeszcze na chwilę wrócić do samej rozprawy. Chciałam – w przeciwieństwie do innych oskarżających – zeznawać w obecności księdza. W tamtym czasie byłam już w trakcie terapii i zrozumiałam, że potrzebuję spojrzeć mu w oczy i zapytać, dlaczego mi to zrobił. Przecież mówił, że mnie kocha jak ojciec! A skoro kochał, dlaczego krzywdził? I to nie tylko tym, że całował w usta, dotykał miejsc intymnych, kładł do swojego łóżka, ale małemu dziecku, którym wtedy byłam, zupełnie wypaczył obraz miłości.
Wydawało mi się to ważne, sądziłam, że mi to może pomóc leczyć się z tego wszystkiego, co przeszłam. Nie spodziewałam się, że usłyszę coś, co spowoduje, że tak długo nie będę mogła sobie poradzić. W pewnym momencie ksiądz powiedział: „Ale ja twojej mamie płaciłem”. Poczułam, jak serce staje mi w miejscu – dowiedziałam się, że sprzedano mnie, czteroletnią dziewczynkę, jak dziwkę. Własna matka, człowiek dziecku najbliższy. W tym wszystkim, co mnie spotkało, chyba to było najgorsze.
Życie od nowa
Oprócz ludzi, od których spotkało Panią wielkie zło, byli też tacy, od których doświadczyła Pani dobra.
Jest wiele osób, którym chciałabym bardzo podziękować. Do dziś z wdzięcznością wspominam naszego sąsiada z Mszany, który mnie małą dziewczynkę uczył jeździć na rowerze, a później na traktorze. Ucząc mnie, powtarzał, że tego, czego się nauczę, nikt mi nie odbierze. Niedawno przyszła mi myśl, żeby pojechać do niego i podziękować mu. Ta jego uwaga poświęcona wtedy mnie, odrzucanemu przez bliskich dziecku – była naprawdę ważna. Nie zdążyłam, niedawno dowiedziałam się, że Zygmunt – tak miał na imię – zmarł. Nie zdążyłam też podziękować komendantowi policji z Dukli, który podczas procesu zawsze mnie wspierał, nieraz okazywał pomoc. Pamiętam, że po którejś z rozpraw i tym, co się potem w Mszanie wokół mnie działo, byłam w bardzo złym stanie i podczas którejś z rozmów z komendantem powiedziałam, że mam tego wszystkiego dosyć, że już psychicznie nie wytrzymuję i najchętniej skończyłabym ze sobą. A komendant na to: „Dla kanalii szkoda życia” i wciągnął mnie w jakąś dobrą rozmowę.
Bardzo w tamtym czasie pomógł mi również Wojciech Tochman. To był pierwszy człowiek, przed którym się naprawdę otworzyłam. Potrzebowałam być przez kogoś wysłuchana, ale strasznie trudno było mi się otworzyć. Tochman swoim taktem i delikatnością wzbudził moje zaufanie – jemu chciałam swoją historię opowiedzieć. To on pierwszy uświadomił mi, że powinnam się z Mszany wyprowadzić, bo tam nie ma już dla mnie życia. To było wtedy zupełnie nierealne, Tochman chciał nawet udostępnić mi na jakiś czas swój domek na Mazurach – jestem mu za wszystko bardzo wdzięczna. Śledzę jego działania, czytam jego książki. Jestem dumna, że mogłam go poznać. Mogę długo wymieniać osoby, od których otrzymałam dobro, wiele dobra, oni wszyscy na zawsze zostaną w moim sercu. Pośród nich szczególne miejsce zajmuje Darek z Gdańska. Bez niego nie dałabym rady zacząć życia od nowa.
Historia z dobroczyńcą z Gdańska to jak bajka o dobrej wróżce, zjawiającej się zupełnie nieoczekiwanie po to, żeby bezinteresownie pomóc.
O tak, to właśnie taka historia! Najpierw przyszedł przekaz pieniężny na dużą, jak dla mnie sumę i kilka dobrych słów. To działo się w czasie, kiedy oskarżyłam księdza i prasa pisała o całym zajściu. Potem były rozmowy telefoniczne. Następnie odwiedziny. Dzięki Darkowi pojechałam na pierwsze w swoim życiu wakacje i pierwszy raz widziałam góry. W końcu Darek powiedział, że powinnam wyjechać z Mszany i on proponuje, że kupi mi mieszkanie w Rzeszowie. Na to ja natychmiast zapytałam, co będę musiała zrobić w zamian. Nauczona byłam, że nie ma nic za darmo. Trzy razy zadawałam to pytanie. On nie bardzo wiedział, o co mi chodzi, w końcu powiedział: „Zrozum, że chcę ci pomóc”. O, tak sobie chciał mi pomóc!
Myślałam, że kiedy Darek pomoże mi rozpocząć to nowe życie w Rzeszowie, nasz kontakt się urwie. A my utrzymujemy go do dzisiaj, traktuję go jak brata, mogę w każdej chwili na niego liczyć. Kiedy praca w firmie sprzątającej okazała się za ciężka, znalazł mi posadę w banku. Ale ja muszę być w ruchu, moje nerwy nie pozwalają mi usiedzieć w miejscu, więc wróciłam do sprzątania. Niedawno miałam mały wypadek i teraz noga wymaga leczenia, Darek znalazł mi w Rzeszowie dobrego specjalistę. I on to wszystko robi zupełnie bezinteresownie. Gdyby jego nie było, nie dałabym rady. Mieszkanie, dwuletnia terapia w Warszawie, którą opłacał… Mnie przecież nie było na to stać. To wspaniały człowiek, jego pojawienie się w moim życiu to cud Boży
Wierzy Pani w Boga?
Tak, wierzę. Również w to, że On działa cuda.
A nie ma Pani do Boga żalu, że tyle jest bólu i trudu w Pani życiu?
Teraz już nie, ale wcześniej tego żalu było sporo. Kłóciłam się z Bogiem, dlaczego musiałam przez to wszystko przejść – być ofiarą chorego na pedofilię księdza, dlaczego nie miałam troszczących się o swoje dzieci rodziców, normalnej rodziny. I dlaczego musiałam znosić tyle upokorzeń od ludzi, tylko dlatego, że postanowiłam wyznać prawdę o tym, co się działo na plebanii w Tylawie. Dzisiaj już wiem, że wiara mi bardzo pomogła, że Bóg opiekuje się mną. Co i rusz miałam i mam tego znaki. Kiedy jest mi trudno, modlę się i rozmawiam z Bogiem, to mnie uspakaja, pozwala zobaczyć, że sytuacja nie jest może tak beznadziejna, jak się na początku wydawało, i znaleźć jakieś rozwiązanie. No i ci ludzie, od których doświadczyłam tak wiele dobra – oni też, myślę, są od Boga.
A Kościół? Wierzy Pani w Kościół?
Wierzę w Boga, ale wciąż trudno mi chodzić do kościoła. Próbowałam, w Rzeszowie bardzo podoba mi się u saletynów. Lubię słuchać tam kazań, są o ważnych życiowych sprawach, a nie o polityce. Ale jeśli już zdarzy mi się być w kościele, zawsze zostaję na zewnątrz, żeby nie widzieć księdza. Nie mogę się pozbyć myśli: on teraz tak pięknie mówi, a wyjdzie i zrobi coś innego. Nie chcę tak myśleć, odganiam te myśli, ale one ciągle do mnie wracają. A przecież wiem, że jest wielu dobrych księży. Jednym z nich jest ks. prof. Józef Krasiński. Kiedy o Tylawie było głośno, ks. Krasiński przyjechał do mnie niezapowiedziany z Sandomierza, żeby mnie wesprzeć. Dziwiłam się, a on żartował, że to dobre miejsce na spacer i przy okazji postanowił mnie odwiedzić. I tak to trwa do dziś. Przynajmniej raz w roku mnie odwiedza. On mi bardzo pomógł. Modlił się za mnie, żeby Bóg dał mi siły. Wtedy, kiedy przyjechał pierwszy raz, powiedział, że mnie podziwia. To było bardzo ważne dla mnie, którą wyzywano i poniżano.
A dzieci – czy po Pani doświadczeniach nie odwróciły się od Kościoła?
Dzieci chodzą do kościoła i – jak mi się wydaje – wynika to z ich wiary.
U siebie
Co dziś jest najważniejsze?
Dokształcam się po to, żeby stanąć na nogi, żeby zabezpieczyć przyszłość swoją i dzieci. Teraz robię prawo jazdy. Radość daje mi pomaganie innym, dzięki temu czuję, że jestem komuś potrzebna.
Nie rozpamiętuję wyrządzonych mi krzywd, ale one wciąż do mnie wracają, tylko w takich różnych przebraniach. Kiedy przeprowadziłam się do Rzeszowa do nowego mieszkania, wreszcie mogłam mieć swój własny osobny pokój. Mój pierwszy własny pokój w życiu. W urządzanie go włożyłam całe serce, był taki, jak chciałam. No i może tydzień w nim spałam. Przyszedł moment, że wchodziłam tam tylko po jakąś rzecz, spałam raz w pokoju jednej, raz drugiej córki. Byłam wtedy w trakcie terapii i czasami dzwoniła do mnie moja terapeutka. Dzwoniła i często pytała: „Jak tam twój pokój, jak sobie go urządziłaś, jak się w nim czujesz?”. A ja myślałam: „Czemu się tak czepiła tego pokoju?”. Nie byłam jej w stanie powiedzieć, że się go boję.
Tego wymarzonego własnego pokoju? Dlaczego?
Tak! Nagle się przestraszyłam, ale początkowo nie wiedziałam, czego się boję. Terapeutka nie przestawała o ten pokój pytać, a ja jej mogłam powiedzieć o wielu rzeczach, ale chciałam, żeby ten mój pokój zostawiła w spokoju. Pojechałam na nasze kolejne spotkanie – ona otwiera drzwi, a ja się jej w drzwiach rozpłakałam i wydusiłam, że boję się swojego pokoju. Na tamtym spotkaniu zrozumiałam – przestraszyłam się, że to jest moje, że włożyłam w to tyle serca, tyle miłości i nagle może się okazać, że przyjdzie ktoś i mi to zabierze.
Kiedy poszłam do pracy i usłyszałam od pracujących tam osób: „Fajnie, że pani jest”, nie dowierzałam. No bo jak to, przecież mnie się nie da lubić – tak byłam nauczona. Podobnie, kiedy ktoś powiedział komplement – miałam wdrukowane w głowę, że jestem brzydka, w ogóle do niczego. Nie mogłam się też odnaleźć w szkole – za dużo tych koleżanek i kolegów i do tego wybrano mnie na przewodniczącą klasy. Na zewnątrz prezentowałam się jako silna, a w domu się rozklejałam. Akceptacja kolegów wydawała mi się chwilowa, bałam się, że zaraz zniknie i zostanę odrzucona. Nad tym wszystkim pracowałyśmy z moją warszawską terapeutką. Miałam wielkie szczęście, że do niej trafiłam. Bardzo mi pomogła.
Śpi już teraz Pani w swoim pokoju?
Od dłuższego czasu już mogę w nim spać, a w swoim domu czuję się bezpiecznie. I w Rzeszowie czuję się wreszcie u siebie. Początkowo trudno mi było odnaleźć się w tak dużym mieście. Może dlatego, że nigdy nie wyjeżdżałam, oprócz internatu, kiedy chodziłam do zawodówki, moje życie płynęło w Mszanie. Wieś a miasto – to duża różnica. Brakowało mi lasu, kawałka własnej ziemi. No, ale nie oszukujmy się, gdybym musiała mieszkać w Mszanie, nie wiem, czy bym się nie załamała. A tu powoli, powoli, chociaż z lękiem, czy sobie poradzę, stawałam na nogi. Powtarzałam sobie wtedy: „Muszę dać radę, pokazać innym, że warto się starać”.
Wdzięczna jestem za to mieszkanie w Rzeszowie, ale marzę, żeby mieć domek koło lasu. Do dzisiaj ciągnie mnie do lasu. Las od dzieciństwa był dla mnie ostoją, miejscem, gdzie czułam się bezpieczna, tam mogłam pójść, wypłakać się, wykrzyczeć swój żal.
Na początku zapytała Pani, czy czas uleczył moje rany. I tak, i nie. Nie mam już myśli samobójczych. Nie wpadłam też w alkoholizm, chociaż był moment, że sięgałam po alkohol, żeby zapomnieć, ale zrozumiałam, że nie tędy droga. Co z tego, że dzisiaj się napiję, kiedy jutro wstanę i nadal będę miała ten sam problem, nierozwiązany? Mówią, że mam silny charakter. Może i mam, ale to nie takie proste – długie lata żyłam na środkach psychotropowych. Lekarze jeszcze teraz mi je czasem proponują, ale ja nie chcę takiej pomocy, nawet jeśli jest ciężko. Wiem, że moją formą ucieczki od życia i problemów jest praca – ktoś ucieka w alkohol, ktoś w narkotyki, ja uciekam w pracę. Czasami też w pomaganie innym. To nie jest tak, że terapia rozwiązuje wszystko. Terapia daje impuls do pracy nad sobą, która musi trwać chyba do końca życia.
Ale ta praca, chociaż trudna, przynosi efekty.
Moja córka niedawno zauważyła: „Popatrz mamuś, teraz każdy mi zazdrości, że mam taką mamę. Koleżanki mówią, że nie wyglądasz na swoje lata, a pamiętasz, jak ty kiedyś wyglądałaś”? No pewnie, że pamiętam: byle jaki ciuch, obowiązkowo czarny, bez makijażu, zaniedbane włosy – taka szara myszka. Ale to nie tylko sprawa wyglądu zewnętrznego. Kiedyś bardzo rzadko się śmiałam. Teraz potrafię się śmiać, aż nieraz nawet płakać ze śmiechu.
Tekst pochodzi z miesięcznika „Więź” nr 8-9/2011.
Przeczytaj także: Dobro dzieci to dobro Kościoła
Czytałam artykuł i płakałam. Jak dorośli mogą tak krzywdzić dzieci (ksiądz, rodzice, rodzina,sasiedzi). Zly to kosciół w którym, biskupi chronią oprawców. A może. też nm jest? Żli to rodzice, w ktorych dzieci nie mają oparcia i nie są bezpieczmi. Po co sołeczeństwu taki kosciół w ktorym rządzi pycha, buta, oprawcy rządni władzy i pieniądza. Którzy zniewalają i uzależniają od siebie społeczenstwo? Modlić można się wszędzie