rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

„Najważniejsze w życiu to rozpoznać, kiedy jest czas na sianie pokoju, a kiedy na odpalanie ognia”

Kwiecień 1943. Płoną podpalone przez Niemców kamienice na skrzyżowaniu ulic Zamenhofa i Wołyńskiej. Fotografia z Raportu Stroopa. Fot. Wikimedia Commons

Czy uratowanie życia po aryjskiej stronie jest bohaterstwem, czy może tchórzostwem? A jeśli tchórzostwem, to co było bohaterstwem? Zginąć w boju? Nie wiem. Wiem, że oni w czterdziestym trzecim spróbowali. Wzięli karabiny do ręki, chociaż rąk do walki nie było wiele, a karabinów jeszcze mniej.

Fragment książki „Gra w powieszonego”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021

Tramwaj szarpie. Dzwonek, przystanek i na Tłomackie wysypuje się rzesza ludzi. Milicjanci kierują ich pod po­mnik Powstańców, ale my z Ireną skręcamy pod Dzierżyń­skiego. Tam ludzi trochę mniej, chociaż i tak milicja pilnuje, żeby nikomu, tak jak w pięćdziesiątym szóstym, nie przy­szło do głowy rzucanie słoików z czerwoną farbą. Pod pomnikiem stoją Janka z Jerzykiem. Jerzyk? Mimowolnie kojarzył mi się z drobnym ptakiem wędrownym z atlasu ptaków polskich. A to prawie dwumetrowy facet z długi­mi włosami jak Jezus Chrystus. Kuli się za Janką, chociaż jest od niej o głowę wyższy. Jakby chciał się jeszcze wcisnąć w dziecko, w nastoletniość, w nieodpowiedzialność.

– Panie się zechcą poznać – mówię do Janki i do Irki. Równocześnie całując Janeczkę w rękę. I kiwając głową Jerzykowi. Jerzemu.

– Irena. – Irka podaje Jance dłoń. Janka bierze ją za rę­kę, ale zaraz przytula, ta kobieta ma w sobie tyle miłości i uczuć, że mogłaby nimi obdzielić cały sierociniec i ka­walkadę wdów.

– Wiem, Irka, słyszałam. Strasznie mi przykro. Wiem, co to znaczy stracić bliskich. – I przytula ją, normalnie jakby się sto lat znały.

Znów będzie o tym braterstwie broni uświęconym czynem zbrojnym. Ja nie mogę! Jakby na świecie zasiać pokój, a nie wojnę, to ludzie byliby naprawdę szczęśliwi – mówi Jerzyk

Udostępnij tekst

– Wszystkie wiemy, Janka. Wszystkie to wiemy – od­powiada Irka i trwają w tym, trochę jak pomnik ofiar wojny, ale żywy.

– Przepraszam – otrząsa się Janka, puszczając Irkę. – Bardzo mi pani przypomina moją przyjaciółkę sprzed wojny, Rebekę Sznajder.

– Ładne imię.

– Nie widziałam jej od tamtych czasów – dodaje Jan­ka. Rozgląda się odruchowo, bo może na tej uroczystości właśnie, może dziś, może któregoś dnia ją zobaczy. I padną sobie w ramiona, zagrają w gumę, w klasy, w cymbergaja.

– Popytam, jeśli pani chce… A może będziemy już na „ty”, skoro tak wyszło. To takie amerykańskie. – Mruga okiem Irka. To też takie amerykańskie.

– Zarzycki jestem – przedstawiam się Jerzykowi. Niech już będzie ten Jerzyk, chociaż takie chłopisko.

– Wujcio Czesio? – pyta Jerzyk z czymś między drwiną a dystansem. I zanim Janka zdąży go zgromić, dorzuca: – Ja jestem Jurek, ale siorka mówi Jerzyk.

– Buntownik z powodem czy bez powodu? – zaga­duję. Widzę, że Jurkowi w oczach zapalają się lampki podziwu. Że taki stary, a taki współczesny, jak poezja współczesna.

– Buszujący w zbożu – odpowiada Jerzyk. Sztama!

Janka z Irką nie do końca chwytają, o co chodzi, a myśmy to oglądali, czytali, przeżywali. Nawet jeśli on z kolesiami na murku przy Wielkiej, a ja na otomanie w gościnnym.

– To skoro zaczęliśmy tak po amerykańsku, to mów wujkowi na ty – i zamiast podać Jurkowi rękę, szturcham go po sztajersku ramieniem. – Czesław jestem, ale twoja siorka mówi Czesiek.

Janka przytula się do mnie. Ale zaraz się prostuje, bo przypomina sobie o Irenie, która się nie ma do kogo przytulić. I która jest bohaterką, walczyła w powstaniu i bohatersko uratowała życie, chroniąc się po aryjskiej stronie. Tak się pisze w gazetach, chociaż nikt się chyba nie zastanawia, czy uratowanie życia po aryjskiej stronie jest bohaterstwem, czy może tchórzostwem. A jeśli tchórzostwem, to co było bohaterstwem? Zginąć w boju?

Nie wiem. Wiem, że oni w czterdziestym trzecim spró­bowali. Wzięli karabiny do ręki, chociaż rąk do walki nie było wiele, a karabinów jeszcze mniej. I wiem, że myśmy w czterdziestym czwartym nie spróbowali [książka traktuje o alternatywnej wersji historii, w której powstanie warszawskie nie wybucha – przyp. red. Więzi]. Dlatego to oni są Bohaterowie i Powstańcy z dużej litery. A my tchórze, spietrane pokolenie i to przez nas ten cały komunizm, gwałty, procesy, kazamaty, zsyłki, egzekucje, bośmy się wystraszyli i za broń nie złapali, chociaż tysiące było sil­nych, zwartych i jak się jednak okazało, niegotowych.

– Chodźmy bliżej, przecież dziś rocznica, będą prze­mówienia. – Janka rusza w stronę sektorów, zagarnia nas wszystkich ze sobą.

– Siorka, znów będzie o tym braterstwie broni uświę­conym czynem zbrojnym. Ja nie mogę! Jakby na świecie zasiać pokój, a nie wojnę, to ludzie byliby naprawdę szczęśliwi. – Jerzyk idzie, ale się ociąga, noga za nogą. Wypowiada się z taką manierą, jakby gumę żuł. Jeszcze trochę i mimowolnie zacznie mówić z amerykańskim akcentem.

– Miejże trochę taktu, Jerzyk – zwraca mu uwagę Jan­ka. – Irka tu jest, weteranka walk powstańczych.

– Ma rację – wtrąca się Irka. – Młody człowiek ma rację. Ludzie byliby szczęśliwsi, gdyby nie było broni i przemocy.

Wojciech Staszewski, „Gra w powieszonego”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021

Dochodzimy już do tłumu, ale zanim staniemy i za­czniemy słuchać, bić brawo, powiewać papierowymi chorągiewkami na drewnianych patyczkach, czuję, że muszę postawić kropkę nad i. Bo mężczyzna musi w sześćdziesiątym piątym postawić kropkę nad i, a ja od czterdziestego czwartego muszę udowadniać światu, że jestem mężczyzną. Przez ą.

Odwracam się do mojej małej publiczności – Ireny, Janki i Jerzyka. Biorę oddech, pachnie kwietniem.

– Najważniejsze w życiu to rozpoznać, kiedy jest czas na sianie pokoju, a kiedy na odpalanie ognia. Z doświad­czenia wam powiem, że nastolatki rzadko to wiedzą. I to, że masz, Jerzy, kilka lat więcej niż my wtedy, to nie zna­czy, że więcej rozumiesz… – Zaczynam się rozkręcać, jakbym to ja miał dziś przemawiać. Ale nagle milicjant gwiżdże. Tumult jakiś. Ludzie się przed nami przepycha­ją, na szczęście jesteśmy na brzegu zgromadzenia, odbie­gamy kilka kroków. Jakieś kartki. Z nieba lecą ulotki, Jerzykowi udaje się złapać jedną, Irenie też, Janka pod­nosi swoją z ziemi, ja schylam się obok. Nadbiega więcej milicjantów, tajniacy wyprowadzają kogoś, wykręcając mu ręce. Chłopak taki jak Jerzyk, w kraciastej koszuli, swetrze, butach, jakby właśnie zszedł z Orlej Perci. Bun­townik z powodem, buszujący w Tatrach, który tu przy­jechał zasiać wiatr.

Tajniak wy­rywa mi kartkę z ręki. Janka i Irka szybko rzucają na zie­mię swoje ulotki.

– Zbierz to. – Tajniak wydaje rozkaz Jerzemu, który stoi ze swoją ulotką w ręku i nie wie, co powinien zrobić teraz pacyfista. – Zbieraj to, kurwa, gnoju, chyba że wo­lisz pogadać w pałacu Mostowskich.

Jerzy kuca, pada na kolana, szuka ulotek, znajduje chyba z dziesięć. Podaje wszystkie tajniakowi, który chowa je do kieszeni. I wali Jerzyka łokciem w żebra. Janka krzyczy odruchowo, jak to matka, nawet jeśli jest siostrą, ale matką też jest w tym przypadku. Tajniak od­wraca się i znika w niebieskim tłumie. Milicja zaprowa­dza porządek.

Z mównicy przemawiają przywódcy partii i państwa oraz przedstawiciele władz Warszawy. Oddają cześć bohaterom. Jerzyk ciężko oddycha, Janka wariuje z prze­rażenia, żebra mu złamali, żebra mu złamali. Irka pa­trzy zasmucona. Nie tak miało wyglądać jej święto. Nie takie ulotki miały fruwać, wolałaby już te z gołąb­kiem pokoju, które ktoś rzucił rok temu. Nie tak mieli wyglądać jej obrońcy, obrońcy czci i imienia powstań­ców oraz pamięci czynu zbrojnego. Nie tak wszystko miało być.

– Odprowadź ich, Czesiek. Spotkamy się w lepszym momencie. Ja tu zostanę, w końcu to moje święto – mówi smutno. I już jej nie ma, już się zamyśla, już jest w czterdziestym trzecim, już jest za mgłą.

Jedziemy jedynką na Wolę.

Wesprzyj Więź

– Nic mu nie będzie. Młodzi ludzie nie umierają od kuksańca w żebra – tłumaczę Jance, która ciągle nie może się uspokoić, siedzi, młody chłopak jej miejsca ustąpił, i trzęsą się jej ręce, aż by chciała zapalić. W pekaesach się wprawdzie pali, ale w tramwajach to jednak nie.

Tytuł od redakcji

Przeczytaj też: Biedny chrześcijanin patrzy na getto

Podziel się

1
1
Wiadomość

Od kilku lat pamiętam o żonkilu 19 kwietnia jest to mój wyraz pamięci o Bohaterach powstania, o tych którzy byli tylko numerami i o tych których imion nikt nie znał. Jet to pamięć o każdej ludzkiej historii, która wtedy dobiegła końca.
Do tej pamięci dołączam też Ormian, o których już tak niewielu pamięta 24 kwietnia. Drodzy Redaktorzy nie pozwólcie i o nich zapomnieć….