Tylko w grobie słyszy się aniołów i tylko tam dostrzega się pośmiertne płótna świadczące o zmartwychwstaniu.
W roku 2004 potężne trzęsienie ziemi na Oceanie Indyjskim wywołało śmiercionośną falę tsunami. W powieści „Nie moje życie” Emmanuel Carrère opisuje doświadczenie tego czasu z perspektywy rodzin, które w wyniku powodzi straciły swoich bliskich.
Jedną z bohaterek jest Ruth – kobieta ocalała z powodzi, przekonana, że Tom, jej mąż, nie żyje. Para odbywała podróż poślubną dookoła świata, która została przerwana na Sri Lance.
Zmartwychwstanie jest skierowanym do nas pytaniem: kogo lub czego szukamy i gdzie?
Znajomi Ruth namawiają ją, aby zadzwoniła do domu i poinformowała, co się wydarzyło. „Ruth zaczyna: – It’s me, po chwili: – I am okay – a potem milczy. Ktoś do niej mówi, ona słucha. Patrzymy na nią. Płacze. Łzy płyną jej po policzkach, jakby otworzyła się śluza, zmieniają się w szloch: jej ramiona drgają, cały tułów, dotąd skamieniały, zaczyna się poruszać. Ruth na przemian płacze i się śmieje, i mówi do nas: – He is alive. Czujemy się jak świadkowie zmartwychwstania. Wymawia jeszcze kilka słów, w odpowiedzi na to, co słyszy od rozmówcy […]. Kręci lekko głową i powtarza półgłosem, z myślą o nas, z myślą o ziemi i o niebie: He is alive”[1]. Okazuje się, że jej mąż jest w szpitalu, w miasteczku oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów od morza, w górach. Dlaczego znalazł się aż tam, nie wiadomo.
Carrère opisuje scenę spotkania się małżonków w szpitalu: Ruth „chciała jak najdłużej przeciągać chwilę, w której ona go widzi, a on jej nie. […] Miał otwarte oczy, patrzył przed siebie. […] Nie zauważył Ruth, a przede wszystkim nie wiedział, czy ona żyje, podobnie jak ona wczoraj jeszcze nie wiedziała, co się z nim stało. Wreszcie do niego podeszła. Trwali tak przez chwilę naprzeciw siebie, bez słowa, on oparty o poduszki, ona – stojąca u stóp łóżka, a potem Ruth się do niego przytuliła. Wszyscy obecni na sali przyglądali się im, wielu pacjentów zaczęło płakać. Dobrze nam robi płacz na widok kochających się ludzi – to, jak na siebie patrzyli, jak dotykali się z zachwytem – którzy uznali się nawzajem za martwych, a teraz się odnaleźli”[2].
Kiedy czytam ten opis, wydaje mi się, że ma on coś w sobie – najpierw – z atmosfery owej porannej rozmowy kobiet z aniołem, a potem ze spotkania Marii Magdaleny z Jezusem w ogrodzie. I choć to nie była sytuacja zupełnie analogiczna – Tom przecież przeżył kataklizm – autor ma rację, pisząc, że „czujemy się jak świadkowie zmartwychwstania”. Jego żona żyła przekonaniem, że już go więcej nie zobaczy, że umarł, pochłonął go ocean. W tym, co usłyszała w telefonie, było coś z pytania anioła: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych?” (Łk 24, 5).
A czy spotkanie w szpitalu nie przypomina nam tej niezwykłej konfrontacji Marii Magdaleny ze Zmartwychwstałym. Czy należy się dziwić kochającej go Magdalenie, że pragnęła Go zobaczyć. I nie tylko zobaczyć, ale i dotknąć?
Czy możemy sobie wyobrazić radość ze zmartwychwstania osoby kochanej? Nie, to nie jest dostępne nam doświadczenie. Dzięki historii powieściowej Ruth poznajemy radość z odnalezienia żywym tego, którego uważało się już za umarłego. Tak, to nie to samo. Zmartwychwstać to nie znaczy dać się odnaleźć, ale radość jest podobna: znalezienie żywym tego, którego szukało się wśród umarłych. Dzięki Ruth dotknęliśmy atmosfery tamtego poranka, w centrum którego stają słowa innej kobiety: „Widziałam Pana” (J 20, 18), He is alive, On żyje!
Zmartwychwstanie jest skierowanym do nas pytaniem: kogo lub czego szukamy i gdzie? Komentując słowa aniołów wypowiedziane do kobiet „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych”, Miguel de Unamuno reinterpretuje anielskie pytanie: „dlaczego szukacie Mowy wśród kości? Kości nie mówią”[3]. Czego szukamy: żywej Mowy, żywego Słowa czy martwych kości? Przykład Marii Magdaleny i innych kobiet pokazuje, że poszukiwanie martwych kości jest czymś naturalnym, jest zwykłym biegiem rzeczy w pośmiertnej żałobie. Bo gdzie szukać umarłego, jeśli nie pośród innych umarłych, pośród tego, co martwe?
Ale jednocześnie to właśnie tam, pośród cmentarnego ogrodu, rozbrzmiewają słowa o nadziei i życiu. Można się zatrzymać na „martwych kościach” Boga, na „martwych kościach” Kościoła, o których ostatnio słyszymy tak wiele. Ale ostatecznie – jak słusznie zauważa hiszpański filozof – „kości nie mówią”, co zresztą należy do ich martwej natury.
Unamuno podkreśla, że Chrystus był „słyszany przez Magdalenę”. „Kiedy ona miała Go przed sobą, w ciele duchowym, w wizji, nie rozpoznała Go, aż usłyszała, jak mówi do niej z miłością: «Mario!» […] Chrystus, który nie był czystą wizją, obrazem, który nic nie mówi, lecz Słowem, Mową, przemówił do Magdaleny. […] I Maria poszła opowiedzieć to, co zobaczyła, a przede wszystkim, co usłyszała”[4]. Nie gdzie indziej, ale właśnie u grobu, gdzie spodziewamy się znaleźć jeno „martwe kości”, rozbrzmiewa Słowo, które woła po imieniu. Tylko w grobie słyszy się aniołów i tylko w grobie dostrzega się pośmiertne płótna świadczące o zmartwychwstaniu.
Mam jednak świadomość, że nasze słowa o żywym Chrystusie i o żywym Kościele szczególnie dzisiaj dla wielu „wydają się czczą gadaniną” (Łk 24, 11). I wielu jest takich, co nie chce dać wiary naszym słowom. Także w samym Kościele, gdzie niejeden nawet nie myśli biec do grobu, bo z góry wie, co w nim znajdzie: martwe kości. Czy nie o tym było przekonanych Jedenastu i wszyscy pozostali? Mnie jednak przekonują kobiety, które wcale nie pobiegły tam ani z wielkiej nadziei zmartwychwstania, ani z wiary, która przenosi kamienne groby. „Jest tam kamień niemały, a któż nam go odwali?” – realistycznie pytały się wzajem po drodze.
Musiało im jednak wystarczyć przekonanie, że godzi się zrobić to, co się należy. Pobiec z wonnościami. Nic więcej. Tylko tyle. Ratować to, co się jeszcze nadaje do ratowania – ciało. Alternatywą jest pośmiertny stupor. Nagrodą – pusty grób, który krzyczy sobą: He is alive! Nie ma Go tu! On żyje!
[1] E. Carrère,„Nie moje życie”, tłum. M. Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 51.
[2] Tamże, s. 63-64.
[3] M. de Unamuno, „Agonia chrystianizmu”, tłum. P. Rak, Wydawnictwo Antyk, Kęty 2002, s. 41.
[4] Tamże, s. 58.
Przeczytaj też: Wielkanoc z Jezusem
Czyż nie jest tak, że i dziś, tak jak i wówczas, następcy apostołów uważają, że to, co słyszą, także od kobiet, to “czcza gadanina”. My też jak owe kobiety zastanawiamy się, kto pomoże odsunąć kamień, kto zburzy mur, którym otoczył się Kościół rozumiany przede wszystkim jako hierarchia i podległe jej duchowieństwo? Kiedyś usłyszałem od poważnego duchownego, że Duch Święty, który wszystko wyrówna. Nie wątpię w to, ale czy to zwalnia nas od działania, a choćby od otwartości na tego Ducha Świętego? Nie zdejmuję odpowiedzialności z nas ludzi świeckich, dla których nierzadko samo Słowo jest “czczą gadaniną”. Ale my nie zastąpimy pasterzy! To oni laską pasterską mają wskazywać kierunek i cel, a “koń jaki jest, każdy widzi”. Zapewne to nieco złośliwe, ale póki co ta laska pasterska bardziej przypomina kij do okładania i poganiania owiec, a to dalece nie to samo.