Jerzy Zawieyski – pisarz, bliski przyjaciel prymasa Wyszyńskiego, członek Rady Państwa PRL. Był bardziej politykiem czy literatem? Bardziej postacią tragiczną czy inspirującą?
Postać to niezwykła i pasjonująca. Jerzy Zawieyski – znany pisarz, dramaturg, poeta, prozaik, eseista; bliski przyjaciel kardynała Wyszyńskiego (jeden z niewielu, z którymi Prymas był po imieniu); wybitna osobistość życia politycznego Polski powojennej: poseł na Sejm 1957-1969, członek Rady Państwa 1957-1968, prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie od założenia aż do swej śmierci, prezes ZAiKS, wiceprezes ZLP i PEN-Clubu; człowiek stale pośredniczący między Prymasem Polski a I sekretarzem KC PZPR, przyjmowany na prywatnych audiencjach przez Jana XXIII i Pawła VI (jako przedstawiciel władz PRL przyjmowany był z najwyższą oprawą ceremonialną, przysługującą w Watykanie głowom państw).
Dziennik we fragmentach
I ten to człowiek zostawił po sobie 12 tys. stron dziennika. Pisał go regularnie (zasadniczo codziennie) od 1 stycznia 1955 r. aż do dnia utraty świadomości – 20 kwietnia 1969 r. Jest to lektura równie pasjonująca jak jego życie. Postanowiłem „wyczytać” z dzienników Zawieyskiego jego stosunek do funkcji politycznych, jakie pełnił; odkryć jego rozumienie polityki; zrekonstruować jego widzenie sytuacji i układów, w których się znalazł; odtworzyć jego osobowość polityczną.
Zawieyski był postacią na wskroś dramatyczną, pełną tragedii i rozdarcia
Niestety, zbyt świeża jest to przeszłość i zbyt niewygodne są dla wielu osób wspomnienia Zawieyskiego. Książkowe wydanie dzienników zatytułowane „Kartki z dziennika 1955-1969″ [tekst pochodzi z roku 1986 i odwołuje się do ówczesnej publikacji Instytutu Wydawniczego Pax; autor nie mógł też wówczas użyć w „Więzi” słowa „cenzura” – red.] zostało świadomie przez wydawców okrojone z fragmentów najciekawszych z mojego punktu widzenia. Nie będę dłużej opisywał braków tego wydania, gdyż wytknięto je już w prasie katolickiej, a najlepiej uczyniła to Józefa Hennelowa w „Tygodniku Powszechnym” z 24 czerwca 1984 r. w artykule „Zawieyski nie może się bronić”. Trafnie napisała tam, że redaktorzy „Kartek…” stworzyli smutny obraz egotysty, który widzi tylko siebie i swoje pisarstwo, sobie tylko poświęca uwagę, odmienia „ja” przez wszystkie przypadki, a światem, Polską i Kościołem żyje najwyżej na marginesie, nawet i tamte sprawy do siebie odnosząc, do tego, co on sam napisze, wyda, ogłosi, wygłosi.
Wydawcy, świadomi – jak się wydaje – tych ograniczeń, zapowiedzieli drugie, rozszerzone wydanie „Kartek”. Jego zwiastunem były publikowane na łamach „Kierunków” odcinki dzienników, które tym razem przedstawiały autora niemal wyłącznie jako polityka. Ale i ta edycja nie została w pełni zrealizowana. Drukowane fragmenty urywają się przed rokiem 1968. Redaktor naczelny „Kierunków” wyjaśnia to nagłą śmiercią Bogusława Wita, który opracowywał drukowane fragmenty dzienników, dostarczając je do redakcji regularnie co jakiś czas. Dziennika z dwóch ostatnich lat życia autora nie zdążył ponoć dostarczyć. Redaktor „Kierunków” wspomina też o niemożliwości wydrukowania niektórych fragmentów w chwili obecnej.
Nie wnikając dalej w skomplikowane losy dzienników, spróbuję zająć się analizą ich znanej publicznie treści. Ponieważ jest to jednak niewielki fragment całości, korzystam także z innych dostępnych źródeł: publikowanych tekstów Zawieyskiego o charakterze osobistym, wywiadów, których udzielał na interesujące mnie tematy, a także z listów do ks. Romana Szczygła, który był spowiednikiem i ojcem duchowym pisarza od 1951 r. Ponadto odbyłem rozmowę właśnie z ks. Szczygłem, który – co zrozumiałe – znakomicie znał twórcę „Korzeni”. Mówi on o sobie, że był Zawieyskiemu ojcem i synem. Ojcem duchowym jako kapłan, a synem przybranym, gdyż był młodszy od pisarza o 18 lat. Przyjaźń, jaka ich łączyła, była głęboka i trwała.
Dojrzewanie światopoglądu
Zrozumienie Zawieyskiego-polityka lat 1956-1969 wymaga skromnego choćby poznania jego wcześniejszych doświadczeń. Dzienniki pisane od 1955 r. niewiele mówią o dzieciństwie i młodości ich autora. Warto więc zapoznać się z opisem tych lat sformułowanym przez Zawieyskiego w „Drodze katechumena”:
„Wychowywałem się w rodzinie wierzącej, głęboko religijnej i… byłem dzieckiem pobożnym. Ojciec, gdy miałem 4 lata, umarł, a matka wyszła po raz drugi za mąż. Odtąd odbywały się w domu walki o moją duszę, bo ojczym był niewierzący, określał się jako zdecydowany wróg Kościoła i należał do lewego odłamu partii socjalistycznej. Długo przez okres dzieciństwa byłem wierny matce; na stronę ojczyma, niezależnie od niego samego i jego wpływów, przeszedłem w 16. roku życia.
Głównym jego powołaniem była literatura, ale polityka nie była tylko balastem
W gimnazjum staczałem walki o swój nowy pogląd na świat, biorąc udział w każdej manifestacji robotniczej, w każdym obchodzie pierwszomajowym. Przesiedziałem niejedną noc w komisariatach policji z tych powodów. Później byłem sekretarzem Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego w Łodzi i wykładowcą na licznych kursach partyjnych i TUR-owych […] Od połowy 20-lecia brałem czynny udział w ruchu ludowym i w «Wiciach». Ogłaszałem w piśmie «Młoda Myśl Ludowa» artykuły. […] W związku z pracą w Instytucie Teatrów Ludowych prowadziłem wakacyjne kursy nauczycielskie z zakresu oświaty pozaszkolnej” – tak pisał Zawieyski w swym życiorysie.
„W latach trzydziestych zbliżyłem się też do komunizmu jako sympatyk. W moim mieszkaniu przy ulicy Wspólnej 62 odbywały się zebrania, które organizował poznany za pośrednictwem poety Andrzeja Wolicy, ob. Edward Ochab. Po jego uwięzieniu zostałem zatrzymany w śledztwie przy ul. Daniłowicza do wyjaśnienia sprawy na przeciąg trzech dni. Do roku 1939 pomagałem materialnie rodzinie zaaresztowanego Andrzeja Wolicy i innym komunistom”. W czasie okupacji pisarz brał czynny udział w pracach konspiracyjnych z ramienia Stronnictwa Ludowego.
Niewiele napisał Zawieyski o swym rozstaniu z komunistami i z ludowcami. Faktem jest, że zrezygnował z tego rodzaju działalności, uznał ją za zamknięty rozdział w swoim życiu i wrócił do katolicyzmu. Powrót ten wiązał się z lekturą prac ks. Jakubisiaka i Jacques’a Maritaina oraz ze spotkaniem ks. Jana Ziei („Ks. Zieja jest argumentem na istnienie Boga” – zanotował 28 II 1955), ks. Władysława Korniłowicza i całego dzieła Lasek („Laski to moja duchowa ojczyzna” – 5 IV 1955). Zawieyski wspomina dzień 11 II 1942, kiedy to wyspowiadał się i przyjął komunię z rąk ks. Ziei jako dzień swego nawrócenia. W 11. rocznicę wydarzenia napisał: „Już się z klęczek nie podniosłem od tamtej chwili”.
Głośne milczenie
Początki Polski Ludowej wspominał następująco: „Ta epoka mojego życia była najtrudniejsza. Polski Ludowej nie przyjąłem z entuzjastycznie otwartymi ramionami. Nie należałem do tych, którzy chcieli powrotu dawnego. Ale znowu nowe nie było tym, czego bym chciał dla Polski i dla siebie… Do chwili powstania warszawskiego widziałem przyszłość naszego kraju w oparciu o Zachód, z ustrojem liberalno-demokratycznym. Powstanie i okres popowstaniowy zmieniły moją orientację. Socjalizm szedł wzmocniony Armią Czerwoną… Na progu nowej rzeczywistości stanąłem z bagażem ideowym i artystycznym krańcowo różnym od tego, jaki postulowała Polska Ludowa”.
Przełomowym wydarzeniem był dla Zawieyskiego Zjazd ZLP w Szczecinie w 1949 r. „Na tym Zjeździe byłem jednym z nielicznych, którzy ośmielali się podważać i krytykować nowe drogi twórczości. Tutaj powiedziałem sobie: non possumus – i dobrowolnie skazałem się na niebyt w życiu literackim i publicznym Polski Ludowej”.
Siedem lat milczenia Zawieyskiego dało mu kapitał moralny w 1956 r.
Rozpoczęło się 7 lat milczenia. Było to, jak pisze Tadeusz Mazowiecki – „milczenie z przymusu, ale i milczenie z wyboru”. Z przymusu, bo Zawieyski sprzeciwił się socrealizmowi, a z wyboru, gdyż sam zdecydował się nigdzie nie wydawać i nie starał się o to. Było to milczenie pełne cierpienia („rozpacz, że to idzie do szuflady!” – 8 II 1955; „Tęsknię za tym, by moje rzeczy nie leżały w szufladzie, bo mam wrażenie, jakby to były płody nienarodzone, umarłe” – 6 VI 1955), ale jednocześnie pełne świadomości słusznego wyboru („określiłem motywy swej postawy i swego milczenia. Są to motywy religijne, narodowe, artystyczne. Żaden z nich nie pozwala mi na ustępstwa i na odstępstwa… Piszę [do szuflady – Z. N.] czyli staczam boje o niepodległość sztuki” – 30 II 1955; „Zaczyna się 7. rok mojego milczenia. Siódmy rok! Jest to mój największy, najcenniejszy kapitał moralny – cenniejszy niż to, co piszę. Może wszystko zginąć z rzeczy napisanych, pragnę tylko tego, aby pamiętano, że dałem świadectwo epoce i milczeniem protestowałem. Jest to moje non possumus i moje veto, rzucone straszliwym spustoszeniom epoki. Siedem lat milczenia jest także świadectwem wierności: wierności Bogu i Kościołowi, wierności Polsce i tym, co dla jej wolności ginęli lub teraz siedzą po więzieniach czy na wygnaniu, wierności sztuce. To im mogę dać, mimo że jestem słaby i ciężko przeżywam swój los, straszliwą swoją samotność” — 1 I 1955).
Milczenie Zawieyskiego było dawaniem świadectwa prawdzie. Symptomatyczny dla jego postawy był dzień 13 IV 1955. Miał wtedy dwa wystąpienia: w seminarium duchownym na zjeździe młodych księży mówił na temat „Konflikty współczesnego świata w konfesjonale”, a na rozszerzonym zebraniu POP [Podstawowa Organizacja Partyjna – przyp. red.] przy ZLP na temat kryzysu w Związku Literatów. Zapisał potem: „I u księży, i u marksistów mówiłem szczerze, prawdziwie, co myślę. W tym samym duchu. Wydaje mi się, że ja jestem jednolity, a świat pęknięty, rozdwojony, zagubiony w nienawiści i wrogości” – 13 IV 1955.
Kiedy przyszła odwilż polityczna 1956 r., milczenie Zawieyskiego było kapitałem, który przysporzył mu wiele uznania i pozwolił zdobyć autorytet. Jeszcze w 1967 r. Zawieyski mówił w PEN-Clubie: „…przypomniałem, co już inni także zrobili, że moje «nie» trwało przez 8 lat, że jest to okres mojej dumy, że jest to moje dzieło życia, mój honor moralny i intelektualny” – 21 II 1967.
Wszyscy chcą odnowy
Z takim to kapitałem wkroczył Zawieyski na scenę polityczną w tempie niemal błyskawicznym. Jak to było możliwe? Wydawałoby się, że nie miał cech polityka. Pisał o sobie: „Nie jestem człowiekiem walki. Doprawdy kocham tytko ciszę, milczenie i samotność” – 2 VII 1956. Był świadom, że „nie należy oczekiwać żadnego spełnienia tu i teraz” – 6 III 1956. Najcięższym problemem życia było dlań kapłaństwo (22 II 1955, 12 V 1955), którego pragnął i którego się obawiał. Czuł, że jego życie ma sens tylko wtedy, gdy pisze (19 VI 1957).
Jak to się stało, że taki człowiek uwikłał się w politykę? Spróbujmy prześledzić pod tym kątem jego zapiski. 12 XI 1956 kardynał Wyszyński mówił Zawieyskiemu, że on i jego przyjaciele nie powinni kandydować do Sejmu. 14 XI w rozmowie z Ochabem Jerzy Zawieyski podał 9-osobową listę ewentualnych kandydatów na katolickich posłów, w której nie było jego nazwiska. Na pytanie „A wy?”, Zawieyski odpowiedział: „Ja jestem przede wszystkim pisarzem. To główne zadanie mojego życia. Ale jeśli moi przyjaciele uznają i jeżeli wy uznacie, że powinienem dla dobrej sprawy być nawet posłem – nie uchylę się od tego”. Nie odpowiedział natomiast nic na informację Ochaba o innych planach wobec jego osoby – o planach natury reprezentacyjnej na zagranicę. 17 XI Zawieyski rozmawiał ze Zbigniewem Herbertem, który był przeciwny jego kandydowaniu. Zapisał wówczas: „Pewno go posłucham”. Ale rozmowa z Ochabem niepokoiła go i 21 XI zapisał: „Ochab miał się odezwać za parę dni, a tymczasem już minął tydzień i nic”. 23 XI: „ks. Prymas co do naszego udziału w Sejmie nie powiedział «nie» i nie powiedział «tak»”.
Następne publikowane zapiski pochodzą z 27 XI, gdy już pisarz był na zebraniu Komisji Porozumiewawczej Stronnictw Politycznych. Decyzja musiała więc zapaść w tym czasie, albowiem tegoż 27 XI notuje: „wszyscy chcą odnowy, i w imię tego tylko stajemy do współdziałania z programem Gomułki”. Decyzja nieodwracalna zapadła natomiast 3 XII, po rozmowie z Władysławem Bieńkowskim: „tak się stało, że musiałem się zgodzić na moją kandydaturę. Turowicz, Gołubiew i Stomma prosili, bym poniósł tę ofiarę. Bieńkowski powiedział, że gdybym nie kandydował, byłoby to rozumiane jako akt negacji i niechęci – i zaszkodziło całej sprawie. Więc się zgodziłem. Miałem noc strasznej udręki. Ale stało się. Wszystko oddaję Bogu”.
Zaszczyty, które są udręką
Uczucie obawy przewija się teraz co pewien czas. 7 XII Zawieyski pisze: „wszystko mnie przeraża, zwłaszcza różne obowiązki, które na mnie spadły… Wszyscy żądają ode mnie ofiary i uważają, że muszę «działać», bo innej rady nie ma”. Sformułowanie „wszystko mnie przeraża” powtarza się 10 dni później. 3 i 5 I 1957 zanotował identyczne słowa: „byłbym najszczęśliwszy, gdybym w wyborach do sejmu nie przeszedł i zajął się tylko pisaniem”.
Momentem przełomowym wydaje się rozmowa z Prymasem 12 I 1957: „Mówiliśmy, że musimy do końca świadczyć temu, co dobre, mimo poczucia krzywdy i świadomości, że wszystko w partii jest grą i nieszczerością”. Zawieyski zapisał: „byłem pod wielkim wrażeniem tej rozmowy”.
Źle się czuł między politykami, raził go oddzielny bufet dla dygnitarzy w Sejmie
Wybory odbyły się 20 1 1957. Pisarz zanotował tego dnia: „Pamiętna data w naszej historii: wybory do Sejmu. Po Mszy św. poszedłem oddać swój głos. Czekało na mnie radio i ekipa filmowa. Parę zdań powiedziałem do mikrofonu, oświadczając, że w myśl apelu Gomułki głosowałem bez skreśleń”. Okazał więc swoje zaufanie Gomułce. Można rzec, że był to kredyt zaufania, gdyż poprzedniego dnia Zawieyski był zbulwersowany rozpaczliwym przemówieniem radiowym I sekretarza: apelował on, by nie skreślać kandydatów, ale uzasadniał to brutalnie nazywając tych, co chcą wybierać, więc skreślać — reakcją, wrogami ludu itp. Mimo to Zawieyski zastosował się do apelu Gomułki i publicznie to wyraził.
Dzień po wyborach – 21 I – to pierwszy dzień entuzjazmu pisarza do polityki: „Nowy Październik, wielkie zwycięstwo. Naród zdał egzamin w pełni. Frekwencja wielka: przeciętnie około 95 procent, jeśli nie więcej. Przeszedłem i ja, co zresztą było pewne, otrzymałem 223 186 głosów, czyli 98,05 proc. Od rana ciągle telefony i gratulacje. Tak więc historia posunęła nas naprzód, ku lepszej przyszłości. Cały świat jest tym zadziwiony, na ogół patrzą na nas z sympatią. Zakończenie 3. miesiąca rewolucji — wręcz wspaniałe. Należy Bogu za wszystko dziękować”.
Ale już wkrótce ponownie przychodzą obawy i lęk: „Ludzie gratulują mi zaszczytów, których wcale nie uważam za zaszczyty, i które są mą prawdziwą udręką” (24 I); „to tylko przyjaciele cieszą się z mojej kandydatury – ja mam poczucie straszliwego ciężaru, który spadł na mnie” (26 I).
Dodatkowy ciężar spada wraz z informacją z 12 II: „z relacji telefonicznej wynika, że nie ominie mnie stanowisko członka Rady Państwa”. Niestety brak jest pod tą datą jakichkolwiek komentarzy odnośnie odczuć autora notatek. Wydaje się to niewiarygodne w świetle całych dzienników i zapewne jest to kolejna interwencja.
Entuzjazm znany z dnia wyborów pojawił się znów 20 II: „Przełomowy dzień w moim życiu, bo dziś rozpoczyna się Sejm. […] ślubowanie posłów. Ten moment był dla mnie prawdziwie wzruszający. Lecz już tego samego dnia wieczorem pojawiają się stare uczucia: nie mogłem opanować smutku i poczucia, że coś się dzieje, czego się lękam”.
Apostolat obecności
Warto oddać teraz głos Zawieyskiemu nieco starszemu, który z pewnej perspektywy czasowej patrzy na tamte wydarzenia. W kwietniu 1958 roku w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”, udzielonym Zbigniewowi Herbertowi, powiedział: „Polityka… stało się wbrew moim dążeniom. Moja polityka – to chyba apostolat de la présence. Może tylko idzie o samą obecność wśród polityków? O nic więcej. Taka obecność to właśnie polityka innego rzędu niż sprawowanie władzy. Moja rola polega na świadczeniu pewnej określonej postawie, na swoistej reprezentacji – na udzielaniu ludziom pomocy, na ile to tylko możliwe”.
Kilka lat później, w rozmowie prowadzonej przez Stefana Kisielewskiego, mówił: „Na pewno nie było to małżeństwo z rozsądku [literatura i polityka — Z. N.] – nawiedzały mnie ogromne opory, bałem się, czy nie ucierpi na tym moja praca literacka. Do włączenia się w politykę na całego doszło w październiku 56 roku – paliło nam się wówczas wszystkim w głowach: poprzez próby odnowy i demokratyzacji naszego życia, to był po prostu kategoryczny imperatyw”.
Czy więc Zawieyski w 1956 roku uległ syrenim głosom wabiącym go do polityki, czy też sam postanowił włączyć się aktywnie w życie publiczne pod wpływem imperatywu czasu? Wydaje mi się, że w jego przypadku prostej odpowiedzi nie ma. Autor „Drogi katechumena” był postacią na wskroś dramatyczną, co podkreślają ludzie blisko go znający. Całe jego życie było napiętnowane tragediami i rozdarciami, począwszy od utraty ojca i konfliktu między ojczymem a małym Henrykiem (właściwe imię pisarza — nazwisko Jerzy Zawieyski przyjął później sądownie), poprzez konflikty w szkole, aż do rozdarcia między pisarstwem a kapłaństwem i ostatecznie między literaturą a polityką, miedzy życiem spokojnym, liryzmem, do którego tęsknił, a twardymi, brutalnymi nieraz prawami polityki.
Ten dramatyzm jego życia ujawnił się w roku 1956 w sposób niezwykle wyrazisty. Mimo otwartości i szczerości notatek w dzienniku, wydaje mi się, że nawet znajomość ich w całości niewiele by pomogła w odpowiedzi na postawione wyżej pytanie. Prawda leży zapewne pośrodku. Z jednej strony faktem jest, że Zawieyski zdecydował się na posłowanie pod wpływem namów różnych osób, samemu będąc pełnym obaw (świadczy o tym zwłaszcza cytowana notatka z 3 XII). Z drugiej jednak strony prawdą jest i to, co nazwał on „imperatywem kategorycznym” włączenia się w życie publiczne. Pisarz był bowiem niesłychanie przejęty wydarzeniami roku 1956, niejednokrotnie nazywał je wprost „rewolucją”.
Ważną rolę odegrała też zapewne podkreślona przeze mnie rozmowa z kardynałem Wyszyńskim o konieczności dawania świadectwa mimo wszystko (12 I 1957), jak i silne pragnienie poparcia Gomułki, któremu Zawieyski cały czas ufał mimo licznych dostrzeganych jego błędów. Nawet dramatyczna mowa sejmowa z 10 IV 1968 pełna jest słów uznania dla Gomułki. To zaufanie do I Sekretarza brało się być może stąd, że i on, jak Zawieyski, miał swój okres milczenia, w jego przypadku uwięzienia („gdy ludzie, którzy byli w podobnej sytuacji co ja, politycy, doszli do władzy, okazałem im wówczas zaufanie, którego dotąd – mimo krytycznej oceny ich działalności w różnych dziedzinach – nie cofnąłem” 21 XI 1967).
Szatan pokusił?
Nie można więc powiedzieć, że twierdzenia o imperatywie czasu są jedynie racjonalizacją, próbą znalezienia uzasadnienia dla wcześniejszej decyzji. Zawieyski głęboko bowiem pragnął działać dla dobra Polski i Kościoła, ku poprawie stosunków państwo-Kościół, bo taki cel wyznaczył swemu posłowaniu. W tydzień po wyborach zapisał: „A tu ten Sejm! Działalność polityczna, która mnie wcale nie bawi. Staś [Stanisław Trębaczkiewicz – najbliższy przyjaciel Zawieyskiego – Z. N.] bardzo mądrze mnie pocieszył, że jest wyjątkowy okres naszej historii i że dlatego nie mogę stać na uboczu… Mimo wszystko męczy mnie to straszliwe brzemię” – 27 I 1957.
Chociaż wciąż powracały niepokoje i lęki, postanowił trwać na swym stanowisku i czynić co tylko możliwe. W pierwszych miesiącach swej pracy poselskiej zapisał: „Dużo mam goryczy i dużo rozczarowań. Po co mi to wszystko? Żebym tylko mógł coś dobrego zrobić dla Polski i dla Kościoła. Ale czy będę mógł. Czy będę mógł?” – 14 II 1957.
Rozterki wciąż powracały. Doszło nawet do tego, że w liście do ks. Szczygła pisanym 9 IX 1957 Zawieyski zdobył się na niezwykłe, jak na człowieka wierzącego, wyznanie: „żałuję, że wziąłem na siebie tak różne stanowiska. Szatan mnie pokusił”.
Zawieyski źle się czuł między politykami. Do swego ojca duchowego pisał 30 XII 1957: „Dziś skończyła się tegoroczna sesja sejmowa… Tych długich mów ja muszę wysłuchiwać i aż się wiję ze znużenia i obrzydzenia”. Zwłaszcza posiedzenia Rady Państwa negatywnie wpływały na jego samopoczucie: „Czuję się tam zawsze obco: mam poczucie albo czegoś niewłaściwego, że się tam znajduję, albo poczucie osaczenia wrogą atmosferą, choć nie mam dotąd powodów, aby tak sądzić. Wszyscy są dla mnie uprzejmi i mili nawet. Niemniej ciarki mnie przechodzą, gdy zasiadam w sztywnej, pompatycznej sali” – 18 VI 1957. Raził go oddzielny bufet dla dygnitarzy w Sejmie, z którego mógł korzystać: „w naszym demokratycznym ustroju jest tak, że posłowie mają swój bufet, a rząd i Rada Państwa swój. Oczywiście posłowie za konsumpcję płacą, a dygnitarze nie”.
Podpisałem na siebie wyrok
Przychodziły myśli o rezygnacji z zajmowanych stanowisk: „Nie po raz pierwszy myślę o zwolnieniu się ze swych funkcji” — 22 I 1958. Uczucie bycia nie na miejscu (5 III 1957) i rozdarcia między pasją literacką a polityką pogłębiało wzrastające uczucie niemożności realizacji celów, które stawiał swemu politykowaniu: „po co mi te stanowiska, których nie cierpię, po co te obowiązki, z których nie mogę się wywiązać. Nic nie potrafię zrobić – nic. I jestem ciągle sam” – 12.VI 1957,
W przypadku Zawieyskiego brutalna polityka odniosła zwycięstwo nad moralnością
26 I 1958 pisał do ks. Szczygła: „nie żałowałbym czasu ani zmęczenia, gdybym wiedział, że stosunki między Kościołem a Państwem idą ku lepszemu”. „Jako polityk nie mam żadnych złudzeń, a jako pisarz ponoszę same klęski” – zapisał 10 XII 1959. 18 XII 1959 żalił się innemu spowiednikowi: „tyle trudu i czasu poświęcam sprawom publicznym, ale rezultatów nie ma…”. Ale już w dwa tygodnie później sukces polityczny nastąpił – udało mu się zaaranżować spotkanie Prymasa Wyszyńskiego z Władysławem Gomułką. Rzecz jasna, zmieniło to ton notatki: „Tak oto stary rok zakończył się moim osobistym sukcesem politycznym. I to notuję jako najważniejsze moje dokonanie w tym roku” – 31 XII 1959.
Takich spotkań nie było jednak wiele, a i one nie przynosiły pożądanych rezultatów. Pierwsza kadencja 1957-1961 w świetle notatek z dziennika jest więc dla Zawieyskiego pasmem psychicznych udręk połączonych z silnym pragnieniem dokonania czegoś ku zmianie na lepsze życia w kraju i poprawie stosunków Kościoła z państwem. Skutków jednak było niewiele.
Jaką więc postawę zdecydował się przyjąć Zawieyski w następnych wyborach? Do ks. Szczygła pisał: „rad bym przy nowych wyborach wycofać się z Sejmu i z wszystkich publicznych robót, ale nie wiem, czy to się uda” – 2 VIII 1960.
21 I 1961 odbyło się spotkanie koła poselskiego „Znak” z biskupami. Padło pytanie, czy kandydować. Odpowiedź była jednoznaczna: „tak”. A 10 III 1961 w dzienniku pojawiła się notatka: „Po południu podpisałem deklarację, że zgadzam się kandydować do Sejmu. Podpisałem na siebie samego wyrok udręczający życie na 4 lata”. Tym razem nie była to już decyzja pochopna czy poczyniona pod wpływem innych. Zawieyski był świadom, co go czeka i wyraźnie był to krok poczyniony, aby – jak mówi Herbertowi – swoją obecnością wśród polityków świadczyć pewnej postawie, którą zajął. A przede wszystkim była to trudna, ale wytrwała kontynuacja misji, której się podjął 4 lata wcześniej. Świadczą o tym słowa listu do ks. Romana Szczygła z 30 III 1961: „Ja wiem, dlaczego się tą działalnością zajmuję i wcale nie jestem w konflikcie z sumieniem. Nie martw się o to, ani o to, że mnie to niszczy”.
Wszystko potoczyło się zgodnie z przewidywaniami: 31 XII 1961, w ostatni dzień roku, zamiast podsumować swoją działalność, co zwykł był czynić, napisał: „nie usiłuję opisać swej pracy publicznej, pełnej udręki i ciągłych konfliktów. Na razie nie widzę sensu tej pracy. 22 V 1962 zanotował: „Każde posiedzenie Rady Państwa jest dla mnie koszmarem. I zawsze zadaję sobie pytanie: po co tu jestem?”.
Spotkanie z papieżem i… konflikt z prymasem
Wkrótce jednak nastąpił największy sukces polityczny Zawieyskiego. 20 XI 1962 został przyjęty na prywatnej audiencji przez papieża Jana XXIII jako członek Rady Państwa PRL, a więc oficjalny przedstawiciel władz polskich. Wierzył, że efekty tej rozmowy zostaną wykorzystane dla nawiązania bliższych stosunków między Watykanem a Polską. Niestety konkretnych następstw politycznych tej wizyty nie było – a powinny były być. Znów wysiłki Zawieyskiego nie zostały wykorzystane.
Nic więc dziwnego, że 1 I 1965 pisarz zapisał w swym dzienniku: „W tym roku wybory do Sejmu. Nie chcę już kandydować. Nie dlatego, że chcę mieć więcej czasu dla siebie, ale dlatego, że nie wierzę w jakąkolwiek możliwość sensownego ułożenia stosunków między Kościołem a Państwem… [opuszczenie wydawcy — Z. N.]. I to jest główny powód, dla którego muszę zrezygnować z życia publicznego. Czy to się stanie? Czy będę miał dosyć siły, aby nie ulec namowom i pokusom?”.
Mimo tych zapewnień faktem stało się, że w wyniku wyborów 30 V 1965 Jerzy Zawieyski ponownie został posłem. Trudno snuć domysły, jak dojrzała w nim decyzja pozostania na arenie politycznej, gdyż brak jakichkolwiek wzmianek na ten temat w publikowanych fragmentach dziennika. Być może miał w tym udział kardynał Wyszyński, gdyż 3 dni po wyborach Zawieyski zapisał, iż po raz pierwszy Prymasowi zależy na jego członkostwie w Radzie Państwa.
Wydaje się, że – podobnie jak i w 1956 – ks. Prymas umocnił Zawieyskiego w przekonaniu o konieczności dawania świadectwa chrześcijańskiego także w życiu politycznym. 4 VI 1965 pojawia się bowiem notatka w tonie entuzjastycznym, niespotykanym od dawna (od 1957): „Znów dla mnie historyczna data, zostałem wybrany do Rady Państwa!”. Co ciekawe, Zawieyski nie był wcale pewien, czy zostanie wybrany.
W 1965 r. po raz pierwszy Prymasowi Wyszyńskiemu zależało na członkostwie Zawieyskiego w Radzie Państwa
Kadencja sejmowa 1965-1969 obfitowała w napięte sytuacje na styku państwo-Kościół, w których Zawieyski aktywnie uczestniczył. Najpierw konflikty odnośnie listu biskupów polskich do biskupów niemieckich i przyjazdu Pawła VI do Polski na obchody Millenium. W sprawie listu Episkopatu Zawieyski wyraźnie czuł się zagubiony; podatny był na partyjno-rządową krytykę listu. Czary goryczy dopełniło nieudostępnienie posłom „Znaku” tekstu listu przez Episkopat w przeddzień debaty sejmowej poświęconej temu wydarzeniu. Najbardziej zabolało Zawieyskiego zlekceważenie jego i Stommy przez Prymasa, który odpowiedział, że list jest własnością Episkopatu Niemiec (12 XII 1965).
W tej sytuacji z trybuny sejmowej odczytał Zawieyski oświadczenie Koła Poselskiego. Znalazły się tam m. in. słowa: „Ubolewamy, że w liście biskupów polskich znalazły się sformułowania przykro w społeczeństwie odczute, które, jak się okazało, mogły zostać fałszywie zinterpretowane”. Zawieyski wspomina ten dzień i to przemówienie jako bardzo bolesne: „szedłem jak na ścięcie. Była to najcięższa godzina mojego życia. Wzruszenie ledwo pozwalało mi mówić. Mówiłem wolno, dramatycznie, równo, sala słuchała w napięciu, jak nigdy żadnego przemówienia. Mój głos nabrzmiały wzruszeniem i dramatycznością sytuacji był osobnym elementem tego wystąpienia” – 14 XII 1965.
Gdy 5 dni później ukazał się wyjaśniający komunikat sekretariatu Episkopatu, Zawieyski z bólem notował: „Takie oświadczenie mógłbym wypowiedzieć z trybuny sejmowej, gdyby Prymas nas nie zlekceważył” (19 XII 1965).
Nic dziwnego, że w takiej sytuacji stosunki Prymasa z Zawieyskim, dotąd bardzo dobre, radykalnie się odmieniły. 25 I 1966 pisarz zanotował, iż w rozmowie z Antonim Marylskim Prymas nazwał go zdrajcą. Zawieyski po raz pierwszy odmówił swoim przyjaciołom, którzy zdecydowali, by przyjechał z Zakopanego do Warszawy na zebranie Ogólnopolskiego Komitetu FJN [Front Jedności Narodu – red.]. Miał tam bronić Episkopatu przed atakami. Pisarz odnotowuje krótko: „odmówiłem stanowczo”. Przemawiał wówczas zamiast niego Jerzy Turowicz, który niedwuznacznie wystąpił w obronie listu. Tym gorzej wyglądała więc pozycja Zawieyskiego w oczach Prymasa. Ślady tego nieporozumienia można odnaleźć na kartach dziennika długo jeszcze później, zaowocowały one bardziej trwałym sceptycyzmem Zawieyskiego wobec polityki kardynała Wyszyńskiego.
Polityka jako szkoła upokorzenia
Koniec lat sześćdziesiątych to całkiem niedawne wydarzenia. Z tych lat coraz to skromniejsze fragmenty dziennika Zawieyskiego zostały przekazane do druku. Większość czeka jeszcze na opublikowanie. Bardzo ubogie są relacje Zawieyskiego o marcu i kwietniu 1968 roku, kiedy to jego kariera polityczna sięgnęła zenitu i również szybko jak się zaczęła, tak się skończyła.
Chodzi rzecz jasna o interpelację Koła Poselskiego „Znak” w sprawie brutalnej akcji milicji przeciw studentom i o mowę Zawieyskiego w dniu 10 kwietnia na sesji poświęconej tej interpelacji. Już 8 IV 1968 Zawieyski wiedział, iż stronnictwa polityczne postanowiły odwołać go z Rady Państwa. „Miała odbyć się dyskusja rozrabiająca nas [koło «Znak»] na szaro”. Już 7 IV pisarz przygotował mowę, która dotyczyła wydarzeń marca 68 i broniła interpelacji. Jednak nie doszło do jej wygłoszenia. „Podczas obiadu postanowiłem zabrać głos, wygłosić inną mowę, niż tę, którą miałem napisaną. Ułożyłem w punktach, co mam powiedzieć i odważyłem się mówić z pamięci” – 10 IV 1968.
A powiedział tam m. in. (cytuję za sprawozdaniem stenograficznym z obrad Sejmu): „Bardzo rzadko pojawiam się na tej trybunie. Tak się złożyło, że dziś z tej trybuny mówię z wielkim bólem. Polityka może być traktowana w bardzo różny sposób. Polityka może być także szkołą upokorzenia i tę szkołę Koło Poselskie «Znak» – a ja z nim, z moimi przyjaciółmi – nie raz znosiliśmy… Najbardziej mnie zabolała interpretacja, jaką dał pan Marszałek Zenon Kliszko, który powiedział m. in., że ta interpelacja stawia nas poza narodem i że nas izoluje od narodu… Muszę wyznać i adresuję to do pana Marszalka, że ja ten naród, taki jaki jest, kocham miłością śmiertelną. Wierzę, że dla tego narodu kierownictwo polityczne w osobie Gomułki troszczy się o jasną, wielką dla niego przyszłość. Nie oznacza to wcale według mego przekonania, aby partia nie popełniała błędów. Nie chcę ich wyliczać, bo pozytywy przezwyciężają wszelki rejestr błędów. Te błędy można zrozumieć. Nic to nie umniejsza autorytetu władzy, jeżeli do tych błędów się przyzna. Ponieważ do tej chwili mam zaszczyt być członkiem Rady Państwa, a tę godność przyznaną mi przez Sejm PRL, traktowałem jako zobowiązanie patriotyczne i moralne, proszę pana Marszałka, aby Sejm wyraził votum zaufania do mnie, a w przeciwnym wypadku – aby mnie zwolnił z zaszczytnego stanowiska członka Rady Państwa”.
W dzienniku mówca odnotował: „Mówiło mi się dobrze, mimo szmerów i przerywań galerii, na której byli aktywiści partyjni… To był dzień mojej wielkiej, historycznej mowy, pełnej godności i odwagi”.
Polityczna klęska, moralne zwycięstwo
W wyniku dwudniowych obrad Zawieyski został odwołany z Rady Państwa. Aby zobrazować atmosferę panującą na sali sejmowej, warto zacytować fragment przemówienia Stanisława Kociołka w odpowiedzi na prośbę pisarza o votum zaufania: „W imieniu Klubu Poselskiego PZPR chciałbym oświadczyć, że popieramy wniosek posła Zawieyskiego o zwolnienie go ze stanowiska członka Rady Państwa. Popieramy ten wniosek ze względu na podpisanie przez niego, jako członka Rady Państwa, interpelacji, która odegrała dywersyjną rolę polityczną i rolę tę razem ze stanowiskiem zajętym przez posła Zawieyskiego w obecnej debacie nadal odgrywa. Mało tego, odbyły się w terenie zebrania wyborców domagających się odebrania mandatu poselskiego Jerzemu Zawieyskiemu”.
Wszystko to było ponad siły chorego już pisarza. Wystarczającym dowodem na to, jak bardzo przeżył te wydarzenia, jest zaprzestanie pisania dziennika na równy miesiąc. Tak więc okres najcięższych przeżyć, niewątpliwie najtrudniejsze chwile życia Zawieyskiego, nie został utrwalony na kartach dziennika. Z okresu po 10 V 1968 niewiele już zapisków zostało opublikowanych. Można się z nich dowiedzieć, że autor jest świadom moralnego zwycięstwa, jakie odniósł nad polityką i politykami (24 XII 1968). „Mam swój osobisty kapitał moralny, który jest bezcenny. Tego kapitału nie wolno mi zmarnować” – 9 IV 1969. „Trzeba drogo płacić za postawę moralną, jaką zająłem w kwietniu ubiegłego roku. To jest mój kapitał moralny i moje osobiste zwycięstwo” – 12 IV 1969.
Zaciekawia jeszcze postawa Zawieyskiego wobec nowych wyborów do Sejmu w 1969 r. 24 XII 1968 zapisał: „Dziś z całą stanowczością postanowiłem sobie, że nie będę kandydował do Sejmu. Napisałem życzenia noworoczne do Gomułki i Kliszki, aby wiedzieli, że nie żywię do nich nienawiści, ani nie zależy mi na konflikcie z nimi”. Ale mimo tej decyzji czegoś było pisarzowi-politykowi żal. Gdy 9 IV 1969 Stanisław Stomma przyniósł wiadomość, że partia godzi się na wszystkich posłów „Znaku” z wyjątkiem Zawieyskiego, ten „odrzucony” zanotował: „Poczułem ulgę. Więc moją sytuację publiczną i życiową przecięła partia. Ale w chwilę potem: po odejściu posłów, którzy byli zakłopotani, zostałem sam. Mimo wszystko było mi bardzo smutno”.
Również Tadeusz Mazowiecki wspomina, że Jerzy boleśnie przeżył odrzucenie jego kandydatury do Sejmu: „I to jest właśnie cały Zawieyski! Wszystko ma u niego dwie strony”. Słusznie napisał kiedyś pisarz do ks. Szczygła: „Wszystko jest w moim życiu sprzeczne, przekorne, poplątane, wręcz tragiczne” (list z 4 VI 1958). Gdy sam usiłował podsumować 12 lat swego życia publicznego, zanotował: „Wiele straciłem energii, czasu, zmartwień, utrapień, ale wiele także wyniosłem korzyści” – 9 IV 1969.
Wymyśliłbym inne metody politykowania
Kim więc był Jerzy Zawieyski jako polityk? Nie chodzi mi o oceny historyczne, polityczne czy moralne. Ważne dla mnie jest, czy był to poeta niechcący zaplątany w politykę, artysta zwabiony do pułapki, z której nie ma ucieczki, czy też chrześcijanin usiłujący w życiu publicznym dawać świadectwo prawdzie?
Cóż można odpowiedzieć po lekturze jego dzienników i innych osobistych tekstów? Na pewno nie trafił do polityki przypadkiem. Jego zaangażowanie w ruch ludowy i socjalistyczny świadczy o głębokiej pasji społecznej. Gdy powrócił do chrześcijaństwa, nie musiał rezygnować ze swych zainteresowań życiem publicznym. Jednak dopiero w roku 1956 powstała okazja do uczestnictwa w polityce dla ludzi o tak czystych rękach jak Zawieyski (takie przynajmniej mieli wrażenie uczestnicy wydarzeń). Mimo obaw i lęków, mimo wciąż powtarzających się depresji na tym tle, mimo oporów Zawieyskiego-pisarza wobec Zawieyskiego-polityka, mimo ciągłych zniechęceń z powodu braku rezultatów działalności — zaangażowanie, które wówczas podjął, kontynuował tak długo, jak było to możliwe. Jego apostolat obecności trwał 12 lat.
Polityka nie była dla niego tylko sferą walki o władzę. Rozumiał ją jako troskę o wspólne dobro. Wierzył Zawieyski, że polityk niekoniecznie postępować ma nieszczerze, perfidnie czy po kunktatorsku (np. Jan XXIII czy Mahatma Gandhi), że i polityka „może być okazją do uświęcenia się i nie musi być, jak twierdzą niektórzy, dziedziną, która brudzi i kala ręce tych, co się jej dotkną” – 5 I 1965, czego przykładem było życie Daga Hammarskjoelda.
W przypadku Zawieyskiego brutalna polityka odniosła jeszcze raz zwycięstwo nad moralnością. Zbyt wiele wniósł on prawdy swoim przejmującym i dramatycznym przemówieniem na forum izby sejmowej, by dłużej w niej pozostać. Ale to tylko z punktu widzenia polityka Zawieyski przegrał. On sam był świadomy swego moralnego zwycięstwa. Wydaje się, że pragnął, aby jego sposób uprawiania polityki stał się bardziej powszechny: „Gdybym był wielkim politykiem (bo jestem małym – zrobiłem tak niewiele), to wymyśliłbym całkiem inne metody politykowania” – mówił Kisielowi.
To prawda, że głównym powołaniem Zawieyskiego była literatura. Ale polityka nie była w jego życiu tylko zbędnym dodatkiem, balastem, pasmem niekończących się udręczeń. Była także powołaniem. „Dziwne to rzeczy, ale mimo wszystko nie żałuję, że w tym jestem: to przecież ogromnie ciekawe”. Niech za ostateczną odpowiedź posłuży fragment listu Zawieyskiego do Tadeusza Mazowieckiego z 17 I 1968: „Po co tam jestem, gdzie jestem. Jeżeli mimo wszystko tam jestem, to dlatego, iż wierzę, że chodzi w tym bałaganie o Polskę”.
Tekst ukazał się w miesięczniku WIĘŹ 1986, nr 7-8. Był to debiut publicystyczny Zbigniewa Nosowskiego. Śródtytuły od redakcji Laboratorium WIĘZI
Ciekawy tekst przypominający interesującą niejednoznaczną postać i jej rozterki oraz wewnętrzne sprzeczności, które można odnaleźć chyba u wielu wybitnych osób.