Zima 2024, nr 4

Zamów

Słowo

Legiony Polskie w Karasinie, Boże Narodzenie w okopie, 1916

Bóg pokazuje nam, że człowiek nie jest w sytuacji beznadziejnej, chociaż czasami może tak ją postrzegać.

Z „Kompleksu polskiego” Tadeusza Konwickiego: „Ten dzień wigilijny przynosi nam, Ziemianom, co roku jakąś magiczną nadzieję, budzi w nas dziwne i podniecające przeczucie i ożywia w nas tęsknotę za nieznaną praojczyzną. W ten dzień urodził się dwa tysiące lat temu pewien człowiek, którego uznaliśmy za Boga, to znaczy za współtwórcę niezrozumiałej budowli wszechświata, człowiek, który wedle naszych wierzeń pośredniczy między nami a budzącą grozę tajemniczą nadrzędnością”.

Ks. Józef Tischner, śledząc myśl Schellinga i mistrza Eckharta, sugerował, że w Bogu istnieje coś, co nie jest boskie, co Bóg musi przezwyciężać – „jakiś żywioł gniewu, zniecierpliwienia, nienawiści. Bóg przezwycięża ten żywioł miłością”.

Adwent zakończony. Doczekaliśmy się. Oto święta wcielenia Boga, Boże Narodzenie. Oto Słowo staje się Ciałem.

Boże Narodzenie to święto wywyższenia człowieka

Bo dlatego Słowo Boże stało się człowiekiem, a Syn Boży Synem człowieczym, żeby człowiek łącząc się ze Słowem i przyjmując przybranie, stał się synem Bożym. […] Słowo Boże, Jezus Chrystus, nasz Pan, z powodu niezmierzonej miłości stał się tym, czym my jesteśmy, aby uczynić nas tym, czym On jest” (św. Ireneusz z Lyonu).

Jest też słowo, które może bardzo ranić. To nie jest to Słowo, które stało się Ciałem; to jest nasze ludzkie słowo. Opowiadał mi kilka lat temu dziennikarz i jednocześnie poeta (są i takie połączenia), zresztą człowiek wierzący, choć czasami zbuntowany (co się ze sobą często wiąże), jak zirytował się podczas Mszy, którą obejrzał w telewizji. W kazaniu ksiądz – nawiązując do przedstawianego w mediach sporu o ulicę Jerzego Grotowskiego i kontrowersji wokół jego eksperymentów z religiami Dalekiego Wschodu – bardzo pogardliwie i nieprzyjemnie potraktował buddyzm. A przecież ta religia to tysiące lat tradycji, skomplikowanej historii. To wielka myśl filozoficzna.

Kiedy przedstawiciele innych religii albo agnostycy zbywają w podobny sposób chrześcijaństwo, oburzamy się, czasami słusznie. A jakże często w drugą stronę, wobec siebie, nie stosujemy tej samej miary. Przecież wszystko da się łatwo wyśmiać (jak zrobił to ten ksiądz) i zbyć pogardą. Niestety, po tym często rozpoznaje się ludzi małego ducha. Ilu duchownych zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele osób wierzących inaczej czy niewierzących to ludzie wrażliwi na każde krzywdzące, niesprawiedliwe i okrutne słowo z ambony? I odwrotnie: łatwo dziś rzucić bezwzględnym, a czasami nienawistnym, słowem na chrześcijanina i chrześcijaństwo w ogóle (nie tylko na Kościół), i jeszcze na dodatek uważać się za wzór tolerancji.

Marne jest zatem słowo ludzkie.

Antoni Gołubiew pisał, że jest coś porywającego w tym stawianiu Boga na człowieka

Znany pisarz wspomniał mi o dwóch spotkaniach z duchownymi; pierwsze z ks. Michałem, które wspomina z wdzięcznością, i drugie, które go czegoś nauczyło. Dwóch księży i dwa słowa. „Zapytałeś mnie o moje spotkania, dobre czy złe, z duchownymi. Pierwsze wzięło się ze szczodrego gestu braterstwa księdza Michała i pomogło mi przeżyć kilka lat w poczuciu, że jeśli tacy ludzie jak on istnieją, to warto być, bez przesady! Z drugiego wynoszę wniosek prosty: ze statystycznego punktu widzenia rozkład pewnych cech, postaw, zachowań etc. kształtuje się wedle krzywej Gaussa we wszystkich wspólnotach ludzkich w podobny sposób: siedmiu wspaniałych, osiemdziesięciu sześciu takich sobie, siedmiu okropnych, i niewiele się na to poradzi (ze statystycznego punktu widzenia). Ale – jak wiesz – statystyka, nauka wspaniała, operuje nader często kwantyfikatorami nazbyt wielkimi. Przyjmijmy zatem, że rzecz kryje się w szczegółach”.

I dlatego właśnie tak bardzo staram się zawsze zwracać uwagę na szczegóły. Ten sam pisarz zauważył, że każde spotkanie, ze świeckim czy z księdzem, to wzajemne oddziaływanie na siebie tych, co podejmują rozmowę. Słowo jest tu kluczowe. Może bowiem łączyć, ale może też brutalnie podzielić.  Nic nie rodzi się z próżni: złość i wrogość jednej ze stron bywa funkcją (reakcją) drugiej strony. Zdarza się jednak niekiedy, że jedna ze stron spotkania przystępuje do rozmowy z gotowym wyobrażeniem dotyczącym drugiej strony i trzyma się tego wyobrażenia kurczowo, bo w przeciwnym przypadku musiałaby zrezygnować z tego, czego się nauczyła (czego ją nauczono) i uznała za pewnik, za część fundamentu swej wiary i jestestwa.

Lękowa odmowa rozumienia – tak chyba można by to nazwać. Poczucie, że jeśli rozmówca nie przystaje do apriorycznego wizerunku (niemalże) Mefista – to jest zapewne umiejscowiony w jeszcze głębszych strefach otchłani. No i już nie ma powrotu!

Oczywiście, droga powrotu istnieje.

Bo oto Bóg się rodzi, staje się Człowiekiem; uniża się; wywyższa człowieka z wszystkimi jego grzechami, słabościami i upadkami. Słowo staje się Ciałem. Bo święta Bożego Narodzenie to święta wywyższenia człowieka. Bardzo często umyka ten ich głęboki sens. Bóg pokazuje nam, że rozmowa jest możliwa i że człowiek nie jest w sytuacji beznadziejnej, chociaż czasami może tak ją postrzegać.

A zatem On wskazuje nam drogę powrotu; świeckim i duchownym. Antoni Gołubiew pisał w liście do przyjaciela, że jest coś porywającego w tym stawianiu Boga na człowieka.

Lęk paraliżuje duszę i ciało. Najważniejsze to bać się Boga, powiadają niektórzy Jego „wyznawcy”. A jeśli boimy się Boga, boimy się wszystkiego. Wówczas nie ma w nas radości, brak nam odwagi. Gdybyśmy ufali Bogu – pisze Mnich Kartuski – nie lękalibyśmy się ani świata, ani ciała, ani cierpienia, ani przeszłości czy przyszłości, ani bliźnich, ani samych siebie.

Wesprzyj Więź

Strach przed Bogiem zabija nasze człowieczeństwo. Ludźmi zalęknionymi łatwiej manipulować.

A tymczasem Boże Narodzenie uzmysławia, że w chrześcijaństwie chodzi o coś zupełnie innego; chodzi o radość wypływającą z Ewangelii Jezusa, Boga Wcielonego, a nie – mówiąc metaforycznie – z prawa Archimedesa, które zastępuje nam Ewangelię. Zamiast podać rękę tonącemu (a może być nim każdy z nas), nie pytając go o nic, my mu groźnie i pryncypialnie tłumaczymy, że gdyby znał i stosował w życiu prawo Archimedesa, to nie znalazłby się w takim położeniu. Tyle że tak postępuje wierzący w swoją wiarę faryzeusz, a nie chrześcijanin. W rezultacie ów tonący pogrąży się w otchłaniach wód. Albo zostanie uratowany przez kogoś spoza Kościoła, kto poda rękę bez zbędnych słów. Wystarczy tylko ten ratujący gest, który jest słowem miłości. Może będzie to ręka i słowo ateisty, może agnostyka, może wyznawcy jakiejś religii niechrześcijańskiej. I będą to zapewne ręka i słowo ewangeliczne. Bo Słowo stało się Ciałem, bo Bóg narodził się po to, żeby nas podnieść, a nie pognębić. A nawet – powtarzam – wywyższyć!

Bóg-Człowiek. Radość wielka, mimo że wiemy, co będzie dalej. Wcielenie, czyli radość z narodzenia, wcześniej czy później zmiesza się bowiem z cierpieniem i śmiercią. Ale także z nadzieją zbawienia. 

Podziel się

Wiadomość