Czy śmierć Fidela Castro kończy XX wiek na zachodniej półkuli?
Przewodniczący Rady Państwa i pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Kuby generał Raul Castro Ruz siedzi w wysokim fotelu, opierając łokcie o masywny stół z litego drewna. Znad siwej głowy prezydenta oprawiona w czarną antyramę podobizna libertadora Jose Marti’ego (zginął od hiszpańskiej kuli w wieku 42 lat) zdaje się groźnie łypać wprost w oko kamery.
– Najdroższy ludu Kuby, z głębokim bólem powiadamiam nasz lud, przyjaciół z Ameryki i ze świata, że dziś, 25 listopada, o godzinie 10.29 wieczorem, umarł Wódz Naczelny Kubańskiej Rewolucji Fidel Castro Ruz… – czyta z kartki. – Hasta la victoria, Siempre! – 85-letni rewolucjonista kończy drżącym głosem. Tym samym „lud” i szeroki świat dowiedzieli się, że Fidel Castro jednak był śmiertelny. Właśnie minęła północ, w Miami kubańscy imigranci wylegli na ulice, a w Hawanie w pośpiechu gaszono światła w barach i dyskotekach.
Ewolucja mitu
„Historia mnie uniewinni” – po nieudanym ataku na koszary Moncada w 1953 roku, siedząc na ławie oskarżonych, tymi trzema słowami zakończył trwającą cztery godziny mowę obronną we własnej sprawie. Dla połowy ludzkości był dyktatorem: ucieleśnieniem bezwzględnej tyranii, w jaką przekształcił zdobytą przed 56 laty władzę. Dla drugiej połowy był romantycznym caudillo, mężem stanu i zwycięskim wodzem ostatniej wielkiej rewolucji w dziejach ludzkości. Dla setek milionów w Ameryce Łacińskiej symbolika rewolucji Fidela dawała paliwo do walki – politycznej i od czasu do czasu także tej zbrojnej – w imię sprawiedliwości, równości, braterstwa. A więc tych ideałów, których rewolucja Fidela odmówiła samym Kubańczykom bardzo szybko i równie brutalnie.
Dla przeważającej części zachodniej lewicy – od socjaldemokratów po komunistów – w tym zwłaszcza republikańskiej połowy Hiszpanii, stłamszonej pod autorytarnym butem generała Franco, symbol Fidela cementował i inspirował do działania. Trudno powiedzieć, ile znamienitych postaci politycznych i intelektualnych Zachodu wieszało na ścianach swoich pokoików plakaty z dzielnym brodaczem w oliwkowym mundurze. Duża część świata przez długie lata potrzebowała Fidela w charakterze mentalnego konstruktu i politycznego kostiumu wyciągniętego z zimnowojennej garderoby. – Myśmy gorąco popierali i witali TAM takie rewolucje, których wcale nie chcielibyśmy witać u siebie – powiedział mi kilka lat temu z rozbrajającą szczerością, szef katedry stosunków międzynarodowych czołowej madryckiej uczelni, w młodości aktywista nielegalnej opozycji przeciw dyktaturze Franco.
Z biegiem lat zachodnia lewica potrafiła zdystansować się wobec komunistycznej Kuby
Mity mają to do siebie, że upływający czas poddaje je impregnacji. A jednak kubański mit nieskalanej rewolucji Fidela – opornie, ale jednak – ewoluował: od niemal bezkrytycznej afirmacji przez moralny dylemat aż po przykre rozczarowanie. To droga nie tylko rzeczonego profesora z Madrytu, ale i szerokiego elektoratu oraz liderów zachodniej lewicy na Północy (od socjaldemokracji po eurokomunizm), w pewnym stopniu także dla intelektualistów i polityków Południa, których polityczną platformą był przez lata Ruch Niezaangażowanych, znakomicie wykorzystywany przez zręczną kubańską dyplomację. W naszej części Europy, wśród większości intelektualnych elit, wychowanych na etosie czeskiej Karty 77 i polskiego KOR-u, ten wieloletni romans z Fidelem powodował moralny sprzeciw i rozgoryczenie, zwłaszcza mając na uwadze rok 1968 i bezwarunkowe poparcie, jakiego Fidel Castro udzielił wówczas radzieckiej interwencji w Czechosłowacji. A jednak, z biegiem lat, zachodnia lewica potrafiła zdystansować się wobec komunistycznej Kuby.
W Ameryce Łacińskiej długo istniała swoista symbioza między światem kultury a kubańską rewolucją (jeśli jedna strona była pasożytem, to nie bardzo wiadomo – która). Niektóre wielkie osobistości, jak Vargas Llosa, przeszły długą drogę od zachwytu kubańska rewolucją po otwartą krytykę systemu despoty z Karaibów; te przewartościowania z pewnością ułatwiała wielka fala demokratyzacji, jaka przeorała Amerykę Łacińską w latach 80., o kilka lat wyprzedzając tę naszą, środkowoeuropejską. A Kuba stała w miejscu.
W 1990 roku z Fidelem spotkał się Felipe Gonzalez, europejski mąż stanu i pierwszy socjalista u steru odrodzonej hiszpańskiej monarchii (który zdążył porzucić marksizm-leninizm i wprowadzić Hiszpanię do Unii Europejskiej i NATO, ku nieskrywanej wściekłości Fidela, przez jakiś czas żyjącego mrzonkami o dobrych stosunkach z „neutralną” Hiszpanią). Rozmawiali w cztery oczy. Na argumenty Felipe o konieczności rozpisania wolnych wyborów na wyspie, Fidel miał tylko wycedzić przez zęby: – A jaka u was panuje demokracja, skoro naród nie może wybrać króla?
Majstersztyk ekipy Raula
Od upadku żelaznej kurtyny Rewolucja stała się ekonomiczną czarną dziurą i skansenem idei („wyspą w rozumieniu historycznym”), pozostając przy tym ponurą i siermiężną dyktaturą, państwem skrojonym na miarę jednego człowieka, kapryśnego megalomana, dla którego jego własny kraj był zawsze za mały. Sam kraj zaś, po odcięciu radzieckiej pępowiny, nagle zbankrutował: z braku paliwa na pola wyszły woły, a z braku mydła Kubańczycy myli ciało wodną zawiesiną z popiołu. Od wczesnych lat 90. mainstream europejskiej polityki (nie licząc zakochanej w Kubańczyku żony Françoisa Mitteranda) nie miał o czym rozmawiać z Fidelem. I tak, pod koniec ubiegłego stulecia, Fidel został sam.
Przeżył 638 zamachów na swoje życie, wodził za nos 11 prezydentów USA
Można się zastanawiać, co stałoby się z reżimem Castro i co stałoby się z Kubą, gdyby nie dojście do władzy w Caracas Hugo Chaveza we wczesnych latach minionej dekady. Wtedy to najpierw Fidel, a po 2008 r. formalny sukcesor starszego brata, Raul Castro, zdołali podpiąć Kubę do wenezuelskiej kroplówki. Dzięki przymierzu z Chavezem przez 14 kolejnych lat Wenezuela wysyłała na Kubę 100–120 tys. baryłek ropy dziennie, przy rekordowo wysokich światowych cenach surowca. Kuba płaciła w naturze: tym, co miała najlepszego, a wiec usługami specjalistów od medycyny (oficjalnie) oraz know-how tych od szpiegostwa i budowy aparatów represji (nieoficjalnie).
Ponieważ od śmierci Chaveza rozrywana paroksyzmem przemocy Wenezuela znajduje się w stanie rozkładu struktur państwa i gospodarczej agonii, bracia Castro musieli szukać dalej. Mimo że często nie widać tego, co człowiek ma przed dziurkami w nosie, Raul Castro zdołał zobaczyć problem. Dziś trudno jeszcze stwierdzić, czy za gospodarczo motywowaną détente między Kubą a „odwiecznym wrogiem” z Północy stał konsensus między braćmi, czy też Raul postawił na swoim mimo sprzeciwu Fidela. Odmrożenie relacji z USA – mimo utrzymania embarga przez Waszyngton – było majstersztykiem ekipy Raula i cenną lekcją pragmatyzmu dla dyktatorów w innych częściach świata. Na Kubie sprzedaż chorągiewek z flagą USA w okamgnieniu przeskoczyła popyt na te watykańskie, i to mimo niedawnej wizyty papieża Franciszka.
Śmierć Fidela skończy XX wiek?
Stany Zjednoczone są wyjątkiem na tle reszty Zachodu w tym sensie, że jednoznacznie pochlebne słowa o rewolucji kubańskiej byłyby tam uznane za kompromitujące (od bardzo niedawna granice publicznej kompromitacji są tam definiowane na nowo). Patrząc wstecz, paradoksalnie to „lewicowi” Demokraci najbardziej zaleźli Fidelowi za skórę: Demokratami byli Kennedy, odpowiedzialny za wprowadzenie gospodarczego embarga na Kubę i nieudaną inwazję w 1961 r. (Zatoka Świń) oraz Clinton, który zaostrzył embargo w 1996 r., przy okazji stawiając USA i Europę na skraju wojny gospodarczej.
Bogata historia waśni między Waszyngtonem a Hawaną sięga XIX wieku, a jednak od dawna to nie historia ani ideowe afiliacje kształtują politykę USA wobec Kuby w takim stopniu, jak prosta matematyka. Jeśli Kuba może boksować powyżej wagi, to przede wszystkim dlatego, że na politykę Waszyngtonu wobec Kuby przemożny wpływ zachowuje kubańska mniejszość. O wpływie na podobnym poziomie mniejszości włoska, irlandzka, polska, a nawet meksykańska mogą dziś tylko pomarzyć. Z 1,3 miliona Kubańczyków żyjących w USA milion mieszka i glosuje na Florydzie z jej 29 głosami elektorskimi. Key West leży przecież raptem 90 mil morskich od kubańskich plaż.
Dzisiejsza Kuba nie ma swojego Wałęsy. Ma za to rozbitą i słabą opozycję. Kościół dawno ułożył się z władzą i nie jest bezpieczną przystanią dla opozycji, jak polski Kościół w PRL. Jednak młodzież – ta w Hawanie, i ta w Miami – mają do siebie dziś najbliżej; pierwszy raz od 1959 r., o czym świadczą reakcje na śmierć Fidela.
Raul – doberman systemu i człowiek armii, która jest największym kubańskim biznesem – ogłosił, że w 2018 r. odejdzie. Zanim to nastąpi, będzie starać się przede wszystkim utrzymać w ryzach aparat władzy i partię (w tym wielu tzw. fidelistów, przeciwnych pragmatyzmowi młodszego Castro), o co może być trudno w realiach chronicznej zapaści gospodarczej, której nie zatrzymały nieśmiałe reformy ostatniej dekady, a którą pogłębia wciąż przyspieszająca emigracja ludności do USA. Czy Raula zastąpi technokrata Miguel Díaz-Canel? Jakkolwiek by było, w kręgach kubańskiego reżimu przestaje brzmieć głos Fidela – ojca, którego nie wypada irytować… Ojca, który w sierpniu tego roku skończył 90 lat, przeżywszy 638 zamachów na swoje życie, w tym jeden z użyciem wybuchowego cygara. Wodził za nos 11 prezydentów USA. Dokonując żywota we własnym łóżku, odniósł ostatnie już zwycięstwo.
Zapewne śmierć jednego z symboli świata lat „zimnej wojny” zamyka wreszcie XX wiek na zachodniej półkuli. Odejście wielkiego rewolucjonisty, który został dyktatorem, to bez wątpienia także początek końca Kuby, jaką dziś znamy.