Tegoroczny zwycięzca festiwalu w Gdyni to chyba najbardziej osobisty film w polskim kinie ostatnich lat. Mariusz Wilczyński z czułością i nostalgią opowiada w nim o godzeniu się z przemijaniem.
„Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem odjechać” – ten wers z Miłosza raz po raz powracał do mnie podczas seansu „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego, pierwszej animacji, która wygrała właśnie festiwal w Gdyni.
Tytuł tegorocznego triumfatora FPFF i przywołany cytat z Noblisty tylko pozornie są sobie przeciwstawne. Słowo „miasto” w obu wariantach jest jednocześnie bardzo ważne i umowne. W nagrodzonym filmie widzimy co prawda Łódź, ona wraz ze swoim klimatem jest niezwykle istotna, ale coś, z czym mierzy się Wilczyński, nie ogranicza się jedynie do topografii.
Sam tytuł zresztą okazuje się przewrotny, tak jakby z miasta można było „wyjechać”. Przecież miejsc naszego dzieciństwa tak naprawdę nie ma na mapie świata. Jak to było? „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą” (Kawafis). „Nie mieszkałem w tym domu długo, ale on długo mieszkał we mnie” (Iwaszkiewicz).
Dzisiejszy zwycięzca to być może najbardziej osobisty film w polskim kinie ostatnich lat. Nieprzypadkowo bohaterem jest „Mariuszek”, który nosi imię reżysera, mówi jego głosem i został narysowany tak, że łudząco go przypomina. I nieprzypadkowo pytany przez umierającą matkę (Barbara Krafftówna) o to, nad czym obecnie pracuje, odpowiada: „Nie umiem opowiadać filmów”.
Z miast dzieciństwa tak naprawdę nie można wyjechać, nie ma ich przecież na mapie świata
Nie potrafił też Antonioni, no tak. Tym razem właściwie nie potrafimy i my jako widzowie. Seans jest wciągający i poruszający, ale też wymagający, trzeba jednak „wejść” w ten autsajderski świat.
Piszę o „bohaterze”, ale tych w „Zabij to…” jest znacznie więcej (udzielają im głosów m.in. Krystyna Janda, Andrzej Chyra, Anna Dymna, Daniel Olbrychski, Maja Ostaszewska, Małgorzata Kożuchowska, Krzysztof Kowalewski, Magdalena Cielecka). A tak naprawdę głównym protagonistą pozostaje CZAS, który wszystkim nam ucieka przez palce, i śmiertelność.
Jej następstwa zresztą dopadają nas niezamierzenie, choćby w scenach, gdy słyszymy głosy Andrzeja Wajdy, Ireny Kwiatkowskiej, Tadeusza Nalepy czy Tomasza Stańki. Nikt z nich już nie żyje. Animacją powstawała 14 lat, nie wszyscy artyści doczekali premiery…
Bo też i gdzieś pomiędzy makabrą, cytatami z kultury (kot Behemot, tocząca się po ulicy głowa Berlioza, rozdzióbujące nas kruki i wrony) a iskrzącymi się dialogami nostalgiczny film Wilczyńskiego z czułością opowiada o godzeniu się z przemijaniem. Wprost jeden ze staruszków na ekranie wypowiada głosem Gustawa Holoubka słowa: „Ja po prostu nie wierzę w śmierć…”.
Wilczyński także nie chce w nią wierzyć, woli swoim „zaduszkowym” filmem choć na chwilę zatrzymać czas, niemal cofnąć cykl życia (choć to niemożliwe). „Do Ciebie pieśnią wołam Panie, / Bo ponoć wszystko możesz dać, / Więc błagam daj mi szansę jeszcze raz, / Daj mi ją ostatni raz” – śpiewa w finale Nalepa, którego muzyka staje się osią całości. Po tym, jak zapewnia, że nie nie zmarnuje ani chwili, bo dni straconych gorycz zna, dodaje jeszcze: „A jeśli życia dać nie możesz, / To spraw bym przeżył jeszcze raz / Tę miłość, która już wygasła w nas, / Spraw bym ją przeżył jeszcze raz”.
Trudno nie słuchać słów tej (znanej) pieśni ze wzruszeniem. Wersy o podobnej wymowie nucimy niemal wszyscy, lub będziemy nucić…