rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

W poszukiwaniu smaku. Wyprawa orientalna

Jakub Wygnański. Fot. Dorota Kaszuba/Muzeum Powstania Warszawskiego, Michał Warda

Wdzięczność to nie stan, który rezerwujemy na czas, gdy dobrniemy do wyimaginowanego „punktu szczęścia” i powiemy: teraz odczuwam wdzięczność za to, co mam i co mnie spotkało. Jest odwrotnie. Kluczem do szczęścia jest właśnie gotowość/zdolność docenienia tego, co mamy i spotykamy niejako po drodze.

Po raz kolejny stan epidemii pomógł mi w doborze tematu. Była środa rano. Początek października. Jajecznica z chorizo i papryką – tak jak lubię. No i co? No i nic. Czuję, że owszem, ciepłe, ale nie czuję nic więcej… Czy to możliwe? Dlaczego ja? Wieczorem wszystko było jasne. Wynik pozytywny. Utrata węchu i smaku. Ostatecznie potwierdziłem to jeszcze domowym sposobem – bezpośrednio do paszczy łyżka stołowa rosyjskiej musztardy (znawcy wiedzą, że przy niej produkty z Dijon mogą się wydawać mdłe…). I nadal nic.

Mogło być gorzej. Wirus obszedł się ze mną łagodnie. Dziwnie to zabrzmi, ale cieszę się, że mam to na jakiś czas za sobą. Skoro nie musiałem się martwić sprawami serio (jak gorączka czy duszność), zacząłem sprawdzać, jak długo może potrwać utrata smaku. Nie zaglądajcie do internetu – tam znajdziecie wszystkie możliwe odpowiedzi: od kilku tygodni, przez miesiące, lata, a nawet dożywotnio. Odkryłem nawet opisy przerażających przypadków, w których, owszem, smak powraca, ale całkiem rozkalibrowany i oto chleb pachnie jak pasta do podłóg, a woda np. padliną. Okazuje się, że to wszystko mamy jednak w głowie.

Pojawiło się przerażenie – tym bardziej że tę wrażliwość na smak i zapach, którą ja straciłem, przejął jakby z nadwyżką mój przyjaciel Janek Herbst (towarzysz w chorobie, pracujemy w jednym zakładzie pracy, to on zaraził mnie albo ja jego, nigdy się nie dowiemy). I kiedy ja bezskutecznie wpatrywałem się w czosnek na patelni, tęskniąc za jego zapachem, Janek czuł wszystko, i to zgoła przez ściany. Zmysły wręcz napadły na niego – stał się nadwrażliwy na smak i zapach, wyostrzył mu się wzrok…

Ten COVID-19 to jednak straszna franca (innymi słowy, choroba francuska; dorośli wiedzą jaka). Na marginesie: ta sama choroba we Francji była nazywana chorobą angielską, a w Rosji – chorobą polską itd. Pouczająca pod tym względem jest też historia złowrogiej hiszpanki. Wcale nie przywędrowała ona z Hiszpanii. Choroba miała swoje źródło za oceanem – w USA. Do Europy przywieźli ją (przez Francję, bo tam lądowali) amerykańscy żołnierze, kiedy USA przystąpiły do pierwszej wojny światowej. Choroba z oczywistych powodów bardzo szybko rozprzestrzeniała się w okopach i w obozach jenieckich. Kraje zaangażowane w konflikty cenzurowały informacje na temat epidemii. Natomiast w Hiszpanii, która zachowała w wojnie neutralność, pisano o tym otwarcie – stąd mylne wrażenie, że była tam szczególnie aktywna.

W każdym razie przypisywanie poszczególnym krajom paszportu pochodzenia choroby jest praktyką dobrze znaną do dziś. Również teraz można ustalić kraj, w którym narodził się COVID-19 – i są to Chiny. Uznałem to za ważną wskazówkę przy wyborze tematu na kolejne Trzy po trzy (za chwilę wszystko będzie jasne).

Czego nauczyła mnie (jak się zresztą szczęśliwie okazało, krótkotrwała) utrata smaku? Proszę wybaczyć banalność – nauczyła mnie tego, jak bardzo ów smak i zapach są dla mnie ważne. Wiadomo – ten tylko się dowie, kto je straci, itd. Odkryłem, jak ważny i pożądany jest smak i zapach porannej kawy, smak chleba z masłem, jesiennym pomidorem i szczyptą soli…

Zmierzam jednak do tego, że to skromne doświadczenie przypomniało mi o czymś może ważniejszym, a mianowicie o znaczeniu wdzięczności, o docenianiu tego, co mam, o potrzebie dziękczynienia. Dotarło do mnie po raz kolejny, że wdzięczność to nie wynik, ale poniekąd środek do bycia szczęśliwym. Wdzięczność to nie stan, który rezerwujemy na czas, gdy będziemy szczęśliwi. Nie chodzi o to, że kiedyś dobrniemy do wyimaginowanego „punktu szczęścia” i powiemy sobie: „Oho, teraz odczuwam wdzięczność za to, co mam i co mnie spotkało”. Wydaje mi się, że jest poniekąd odwrotnie. To właśnie gotowość/zdolność docenienia tego, co mamy i spotykamy niejako po drodze, jest kluczem do szczęścia.

Osobiście uważam zresztą szczęście i nadmierną o nie troskę za bardzo przereklamowane. Wiem, że sporo ryzykuję tym wyznaniem, ale zbyt często napotykam sytuacje, w których ostatecznym usprawiedliwieniem dla działań przynoszących szkody innym jest powoływanie się na „prawo do szczęścia”. Tak jakby ono było najważniejszym i zgoła bezwzględnym uprawnieniem. Ono zostało jakoś strasznie strywializowane i zabsolutyzowane jednocześnie.

Myślę raczej, że wdzięczność to rodzaj odtrutki na wieczne nienasycenie, na ciągłą potrzebę „więcej” i na powszechne niedocenianie tego dobrego, co nas spotyka i co dostaliśmy – choćby tylko dlatego, że żyjemy w tych czasach i w tym miejscu na planecie. Wielu czytelnikom pewnie bywa ciężko, mają dość, denerwuje ich to, co dzieje się w Polsce. Ale przecież większość naszych problemów to ciągle problemy, których inni mogą nam tylko zazdrościć. Trochę tak jak w moim przypadku – dotknięci poważną chorobą mogą tylko zazdrościć mi tych drobnych niedogodności związanych z utratą smaku.

Ten rodzaj rozterki dotyczącej właściwej oceny tego, co nas spotyka – można powiedzieć: tego, co przychodzi nam smakować – nie jest nowy. To zasadniczy element ludzkiej kondycji. I tu stanie się jasne, dlaczego chcę nawiązać do Chin. Szukałem kolejnej triady i tam ją znalazłem. Wybrałem się właśnie do Chin – bardzo daleko porzuciwszy nasze europejskie antyczne źródła – do świata dla naszej starożytności całkiem odrębnego. W odległych czasach, o których chcę napisać, Chiny to właściwie odmienna planeta.

Teraz jest całkiem inaczej: nasze światy stykają się i przenikają właściwie bez przerwy, a będzie tak coraz częściej i coraz głębiej. Powoli powinniśmy się oswajać z obecnością tamtej cywilizacji, bo jak powiedział kiedyś amerykański sinolog chińskiego pochodzenia, Lucian Pye: „Chiny to nie jest jeszcze jedno państwo, to raczej cywilizacja, która udaje, że jest państwem”. No właśnie – to cywilizacja, która przekroczyła swój własny Wielki Mur. Nie jest już cywilizacją do „wewnątrz”, ale nowym (kto wie, czy nie najsilniejszym) biegunem globalnej polityki, a w tym naszego małego zakątka. Chińczycy trzymają się mocno… – coraz mocniej.

Właśnie w Chinach mniej więcej 2,5 tys. lat temu powoli kształtowały się trzy zasadnicze „szkoły” (praktyki, religie), które starały się mierzyć ze sprawami zarówno aktualnymi (np. chaos w imperium, walki frakcji), jak i ostatecznymi – udręki życia, absurdalność ludzkiego losu, nieuchronność cierpienia i śmierci. Owe trzy podejścia to konfucjanizm, buddyzm i taoizm.

Różnice pomiędzy nimi zostały przedstawione na jednej z rycin, której popularna nazwa to Smakujący ocet. Na rycinie trzech starców w długich szatach pochyla się nad kadzią z winnym octem. Każdy z nich właśnie sięgnął po próbkę, a na ich twarzach pojawiają się trzy różne emocje – tak jakby spróbowali czego innego. Konfucjusz ma minę kwaśną, Budda krzywi się z powodu goryczy, a Lao Tsy uśmiecha się. Ten ostatni wyraźnie nie uważa, żeby trzeba było starać się o poprawianie smaku octu. Rycina ta istnieje w różnych wersjach. Zapewne wielu Chińczyków ma ją w domach, bo ma ona objaśniać trzy zasadnicze szkoły duchowe obecne w Chinach do dziś.

Dla Konfucjusza świat jest kwaśny, trudny do zaakceptowania, chaotyczny. Ocet winny to skwaśniałe, „zepsute” wino. Innymi słowy, nie to, czym miało być. Odpowiedź Konfucjusza na taki stan świata to porządek, etykieta, ćwiczenie. Rytuały przeciwko przypadkowości. Zrozumienie własnej roli i trzymanie się jej. Osobista integralność, świadectwo, przykład. Skromność i odrzucenie ekscesów. Zrozumienie swojej roli w znacznie szerszej całości. Szacunek dla mądrości i doświadczeń starszyzny i przodków. Ćwiczenie się w osobistej doskonałości w wykonywaniu przypisanej roli. I wreszcie – tak ważne dla rozwoju Chin od czasów Konfucjusza – uznanie, że ścieżka osobistego wzrostu i awansu (także w urzędach i na dworach) wiedzie przez osobiste przymioty, ciągłą naukę i ćwiczenie w doskonałości. Innymi słowy, sukces związany jest z kompetencjami, a nie z urodzeniem.

Smakujący ocet / Vinegar Tasters
Smakujący ocet / Vinegar Tasters

W pewnym sensie sam Konfucjusz jest tego przykładem. Nie miał łatwego życia. Urodził się jako owoc bardzo chwilowego i niekoniecznie dobrowolnego związku dziwnej pary – zdesperowanego w poszukiwaniu potomstwa 70-letniego mężczyzny i 16-letniej kobiety. Fizycznie zdeformowany. Brzydszy chyba nawet od Sokratesa. Podobnie jak on nie napisał zresztą niczego. Zniechęcony i zniesmaczony praktykami dworu, opuszcza go i sam (podobnie jak jego nauki) zostaje wyklęty i skazany na zapomnienie. Jego przesłanie spisali uczniowie, a miał ich wielu. To oni właściwie przechowali jego nauki, gdy został wyklęty. Podobnie jak Sokrates doceniony został dopiero po śmierci. Ostatecznie konfucjanizm powraca jako rodzaj państwowej doktryny, która w istotnej mierze kształtuje Chiny po dziś dzień.

Budda uznaje świat za nieuchronnie gorzki. Za rodzaj zastawionej na nas pułapki, w której powodowani własnymi przywiązaniami i pragnieniami doznajemy wiecznej udręki. To świat, w którym zawsze prędzej czy później spotykają nas (znów trójca!) choroba, starość i śmierć. Przyszły Budda doszedł do tych wniosków znacznie wcześniej, niż którakolwiek z tych trzech przypadłości mogłaby go dotknąć. Wychował się na dworze chroniony przed wszystkim, co trudne. W wieku 29 lat opuszcza, a właściwie porzuca jednak ten świat (także młodą żonę i dziecko). Dosiada konia i rusza w kierunku horyzontu. Szuka czegoś, co pozwoli mu uwolnić się od udręki – skoro nieuchronnie czeka nas rozczarowanie w tym, co ludzkie i doczesne; skoro jedyne, co może nas czekać, to ciągłe kolejne wcielenia… To pułapka ciągłego kołowrotu.

Żeby się z tego wymknąć, najpierw wstępuje na drogę ascetyzmu. Tradycja mówi o tym, że zadowala się w tym czasie jednym ziarnkiem ryżu dziennie, pije własną urynę. Wyniszcza się, dochodzi do granicy… I z niej zawraca, uznając, że koniec końców owa potrzeba doskonałości jest także formą przywiązania i ambicji, która musi skończyć się rozczarowaniem. Uzupełnia nieco kalorie i płyny i siada na dłużej pod drzewem figowym, gdzie wreszcie spotyka go przebudzenie (Budda znaczy Przebudzony). Jego receptą na gorycz świata jest w pewnym sensie zignorowanie go (w tym siebie), a tym samym wymknięcie się z pułapki, jaką na nas zastawił. Symbolem buddyzmu jest kwiat lotosu. Ten zjawiskowo piękny kwiat wyrasta, przebijając się przez warstwy błota, szlamu i wody. Trzeba przekroczyć to, co ziemskie, ziemiste, ciężkie, i wybić się na powierzchnię, zaczerpnąć oddechu.

Lao Tsy (Laozi) to jedyny z tej trójki, który przyjmuje smak octu taki, jakim jest. To ten od Tao. Spisał swoje myśli niechętnie. Jak głosi tradycja, został do tego przymuszony przez jednego ze strażników, który rozpoznał go w momencie, gdy chciał opuścić granice imperium, jadąc na osiołku. Strażnik zapowiedział, że nie wypuści go, dopóki nie spisze on swoich myśli. Lao Tsy przerwał zatem swoją podróż i spełnił jego prośbę – dzięki temu wiemy, co myślał (jeśli istniał naprawdę). Olbrzymim wyzwaniem jest tłumaczenie jego dzieł. Różne wersje są często skrajnie odmienne. Wiele pozostaje tu domysłem.

Zresztą problem ten zapowiedział sam autor. Już na wstępie stwierdza, że nie da się dobrze opisać Tao (drogi, ścieżki, nurtu). Każdy, kto chciałby opowiedzieć, na czym Tao polega – a tym samym poniekąd zamknąć je w słowach – z pewnością poniesie porażkę. To, co zostanie w tym „pudełku słów”, z pewnością nie będzie Tao. Tao, owszem, można poczuć, ale nie można opisać. Tao to w pewnym sensie natura, która wyprzedza słowa i kategorie. Nazywanie rzeczy nieuchronnie ogranicza je i kawałkuje, parceluje. Używając języka fizyki (dla tych, którzy nie przegapili tej lekcji), Tao określa naturę rzeczy jako falową, a nie korpuskularną.

Dla Lao Tsy smak octu jest dokładnie taki, jakim powinien być. Nie trzeba go poprawiać. Tao nie wzywa do naprawiania i porządkowania świata. Nie ucieka też przed nim. Tao jest raczej wezwaniem do podpatrywania świata i poszukiwaniem harmonijnych z nim połączeń. Tao to bardziej zaniechanie, niedziałanie (co nie znaczy: bezczynność), cierpliwość. To też porzucenie egocentryzmu, przeceniania swojej sprawczości i centralności własnej postaci w losach świata. Najważniejsza jest zgodność z Tao, z naturą rzeczy – rozumianą szerzej niż przyroda, rzecz jasna. Kto odczyta jej ruch, działa w zgodzie z nią. Jeśli tego nie osiągnie, musi szukać innych wskazówek. Ich drabina jest zresztą bardzo pouczająca. Niejako lekko poniżej tych, którzy nie potrafią podążać za Tao, pozostają gorsze (bo nie naturalne, lecz wyuczone) zdolności – a zatem cnoty. Jeśli one zawiodą, sięgnąć trzeba po zwykłą uprzejmość. Gdy i ta zawiedzie, wkracza sprawiedliwość i sąd, a zatem odwołanie się do norm społecznych. Wreszcie na samym dole drabiny są rytuały (często bezmyślne i nieczułe).

Dla miłośnika triad i plecenia trzy po trzy szczególnie ważny jest fragment z napisanej przez Lao Tsy Księgi Drogi i Cnoty: „Tao rodzi jeden, jeden rodzi dwa, dwa rodzi trzy, trzy rodzi wszystkie istoty”.Ten fragment ma znaczenie nie tylko filozoficzne, ale także czysto numerologiczne. Każdy, kto „bawił się” heksagramami, wie, o czym mowa. W świecie liczby to w istocie opis klucza 64-bitowego (26) ze wszystkimi jego możliwościami – choć nie jest ich nieskończona ilość, to jest ich dużo.

Ta „binarność” jest bardzo ważna. W Tao ważne jest inne rozłożenie uwagi – na obrazie warto dostrzegać nie tylko postać, ale także tło; słyszeć trzeba nie tylko dźwięk, ale także szum. Wszystko istnieje o tyle, o ile odbija się we własnym przeciwieństwie. Przeciwieństwa wzajemnie siebie potrzebują, ale każde zawiera cząstkę tego drugiego. Tak, to te małe kropeczki w symbolu yin-yang. To owa wiecznie spleciona para, która napędza i tworzy wszystko.

Według Tao nasza użyteczność może być porównana do bycia co najwyżej naczyniem (miechem), którego wartość polega nie na tym, „czym jest”, ale na tym, co może w sobie pomieścić (powietrze, płyn). W pewnym sensie najważniejsze jest to, czego „nie ma”, to zostawione puste miejsce – jak pusty otwór, w który wkłada się oś koła. Wzrastanie w Tao nie polega na ciągłym przysparzaniu wiedzy czy dóbr. To raczej ogołacanie się, kolejne redukcje, minimalizm.

Wesprzyj Więź

„Cierpisz z własnego powodu. / Gdybyś był pozbawiony «ja» / Dolegliwości istnienia / Nie znalazłyby obiektu” (Lao Tsy, Droga, rozdział 13, tłum. Michał Fostowicz, Kłodzko 1984).

A jednak dobrze poczuć poranną kawę. Uważajcie na siebie.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020

Podziel się

1
Wiadomość