Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

„tak sobie, byle jakoś było”. Wiersze Janusza Szubera

Janusz Szuber, 2015 r. Fot. Silar / Wikimedia Commons / CC BY-SA 4.0

Przypominamy ostatnie z utworów, jakie zmarły kilka tygodni temu poeta przekazał „Więzi”. Ukazały się w numerze 1/2020.

Zdrój uliczny

Ceglana kamienica mistrza stolarskiego, pana Cara,
górowała nad parterową zabudową ulicy Zgody, później
Feliksa Gieli, właściciela apteki i długoletniego burmistrza.

Drugie piętro zajmowały emigrantki ze Lwowa,
panie Kubrakiewicz: Jadwiga, polonistka w liceum żeńskim,
i Wanda, moja wychowawczyni, nauczycielka
łaciny i matematyki. Ich matkę wychrzcił, urodzony w Sanoku,
wiele lat potem święty, ksiądz Zygmunt Gorazdowski, ten sam,
który w „Zegarze słonecznym” Parandowskiego
odwiedzał babkę bohatera.

Do mocno zagraconego mieszkania zanosiliśmy sterty klasówek.
Szczególne miejsce wśród różnorakich mebli zajmowała kanapka
przykryta kilimem i założona papierami.
Siedział na niej podobno sam marszałek Piłsudski.

Po drugiej stronie, naprzeciw, nieco w dole,
w schludnym domku mieszkała nierządnica Aniela,
od schyłku c. k. monarchii legenda kolejnych pokoleń.
Mówiono, że w czasie drugiej wojny, zatrudniona w szpitalu jako salowa,
troskliwie opiekowała się rannymi.
Po „wyzwoleniu” wróciła, dożywotnio, do zawodu.

Kto nie miał studni, szedł z kluczem przypominającym hekę w ręku faraona
i wiadrem, aż do połowy ulicy po wodę z publicznego hydrantu,
w języku fachowców nazywanego zdrojem.

Tu i poza tu

Dziadek Dominiki rozmawiał z kurami.
Głaskał je, one się łasiły do niego.
Kiedy umarł, osowiałe nie chciały jeść,
stały się podstępnie agresywne
wobec ludzi i innych zwierząt.
Zajadle niszczyły sobie nawzajem
świeżo złożone jaja.
Kto? Kogo? Tu i poza tu,
nie dalej wszakże niż o rzut beretem,
ot, tak sobie, byle jakoś było.

Fabryka dolarów

Ojciec został dyrektorem Ligi Lotniczej w Rzeszowie.
Matka nie chciała słyszeć o przenosinach.
Splądrowana przez czerwonoarmijców księgarnia przepadła.
Co ocalało po przejściu frontu, poszło na bieżące potrzeby.

Urodziłem się pod znakiem Strzelca.
W mieszkaniu przy Sienkiewicza,
które podczas wojny zajmowało gestapo,
poród przyjmowała akuszerka Strokowska.

Przez pół roku handryczono się,
jakie nadać mi imię.
Dopiero latem 1948
ochrzczono mnie w Krynicy-Zdroju.

Anim się obejrzał, a już Adam zabierał mnie na bobsleje
po torze saneczkowym z Góry Parkowej,
a ciotka Niuśka wykupywała pełnopłatne turnusy w Patrii,
żeby być choć trochę jak Márta Eggerth.

Wesprzyj Więź

Bywa, że Epifaniusz Drowniak
jest bogiem dla swoich biskupów,
kiedy pełną parą pracuje fabryka dolarów,
od najmniejszego do najwyższego komina.

Epigram

Co było, a nie jest,
nie pisze się w rejestr
;
na próżno przestrogi, oni swoje, a ja sobie.
Jak choćby ta nasiadówka, blaszana pół-wanna, i obok,
zaszpuntowana korkiem, aby nie uciekało z niej ciepło,
konewka na ukrop, w razie potrzeby
w zasięgu ręki, potocznie rzecz biorąc,
byt niemetafizyczny.

Wiersze ukazały się w kwartalniku „Więź” nr 1/2020

Podziel się

Wiadomość