Klamka zapadła. Zgodnie z decyzją rządu gimnazja mają zostać zlikwidowane. Zwiastuje to nienajlepszy czas dla uczniów o niższym statusie społeczno-ekonomicznym i ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi.
Zwolennicy kontrreformy edukacyjnej nieraz powołują się na porażkę gimnazjów w wymiarze społecznym i wychowawczym. Ich argumenty są jednak słabo ugruntowane, a proponowane remedium może wręcz utrudnić radzenie sobie z częścią społecznych problemów, przed którymi stoi polska szkoła.
Chybione racje
Najczęściej pojawiający się argument jest taki, że gimnazja prowadzą do kumulacji młodzieży w trudnym wieku, co jest zarzewiem wielu patologii, włącznie z przemocą. Niektórzy dodają, że młodzież wykorzeniona jest z dotychczasowego środowiska szkolnego, co sprzyja niekorzystnym postawom. Cóż, jeśli spojrzymy na statystyki i badania przemocy szkolnej (np. zebrane przez Instytut Badań Edukacyjnych), widać, że do aktów przemocy częściej dochodzi w szkołach podstawowych niż w gimnazjach. Okazuje się, że choć mamy do czynienia ze zgromadzeniem młodzieży w trudnym wieku, ryzyko doświadczenia przemocy (jako sprawca lub jako ofiara) jest w gimnazjach mniejsze niż w podstawówce. Nie znaczy to oczywiście, że problem przemocy w gimnazjach należy bagatelizować, wręcz przeciwnie. Jednak zjawisko i jego skala – zwłaszcza na tle tego, co się dzieje na wcześniejszych etapach kształcenia – nie uzasadnia tezy o zagrożeniach, jakie niesie podtrzymanie szkół gimnazjalnych w systemie oświatowym.
Argument o negatywnych skutkach zerwania ciągłości z dotychczasowymi doświadczeniami szkolnymi po przejściu do gimnazjum ma również pewną – choć zapewne trudniejszą do wykazania empirycznie – słabość. Dla części dzieci zmiana szkoły po szóstej klasie może być źródłem stresu, a znalezienie się w nowym otoczeniu może sprawiać problemy. Jednak równocześnie możemy wyobrazić sobie dzieci, dla których nowa szkoła jest szansą (niestety nie zawsze wykorzystaną) na odcięcie negatywnej etykiety ucznia słabego, trudnego, z problemami. Naturalnie, nie jest tak, że zmiana szkoły kasuje przeszłość, ale niekiedy może być asumptem do nowego otwarcia. Ważniejsze jest stworzenie ku temu warunków, a nie ustalenie, w którym roku uczniowie zmienią szkolne otoczenie. Należy dodać, że nieraz gimnazjum mieściło się w tym samym miejscu co szkoła podstawowa, a uczniowie w nowy etap przechodzili w tym samym otoczeniu rówieśniczym i z podobnym składem kadry pedagogicznej.
„Selektywne” racje
Pokrewną kwestią wskazywaną w debacie jest moment edukacyjnej selekcji. Z badań wynika, że opóźnienie selekcji może być korzystne z punktu widzenia wyrównywania szans. Im później ona nastąpi, tym dłużej dzieci o różnym pochodzeniu społeczno-ekonomicznym będą mogły przebywać w tych samych, mieszanych klasach, a to może sprzyjać podciągnięciu się w górę tych „słabszych”. Jak to ma się do funkcjonowania gimnazjów i planów ich likwidacji?
Teoretycznie gimnazja miały wydłużyć okres wspólnej nauki o rok względem ośmioletnich szkół podstawowych, ale z czasem okazało się, że za sprawą selekcyjnej funkcji egzaminów względem szóstoklasisty i omijania rejonizacji przez część rodziców dzieci z klasy średniej, już w momencie przejścia z podstawówki do gimnazjum pojawiała się selekcja i segregacja. Dzieci z różnych warstw społecznych trafiają nieraz do odrębnych szkół lub klas w ramach tych samych szkół, co nie służy społecznej integracji i funkcjom wyrównawczym. Wydaje się jednak, że – mając to na uwadze – korzystniejsze niż powrót do 8-letnich podstawówek byłoby zostawienie selekcji po 9 latach (nie rezygnując z czysto diagnostycznej, a już nie selekcyjnej funkcji egzaminu szóstoklasisty), przy równoczesnym przeciwdziałaniu segregacji międzyszkolnej i wewnątrzszkolnej na wcześniejszych etapach kształcenia. Likwidacja gimnazjów wydaje się w tym świetle zbyteczna.
Chaos nie służy najsłabszym
„Społeczne” argumenty za likwidacją gimnazjum są więc nader słabe. Ważniejsze są jednak pośrednie straty społeczne, jakie może nieść ten krok. Pierwsze zagrożenie to chaos, w którym trudniej będzie odnaleźć się słabszym i trudniej będzie im pomóc, zaś drugie zagrożenie to wydatki idące na reformę, które można byłoby sensownie spożytkować choćby na uczynienie szkoły bardziej włączającą, oraz na pomoc tym, którzy na swej edukacyjnej ścieżce napotykają bariery.
Burzenie dotychczasowego gmachu systemu oświaty siłą rzeczy przyniesie zamieszanie i niepewność. Tym większą, że od dłuższego czasu mówi się o groźbie zwolnień w środowisku nauczycielskim (ZNP szacuje, że może to dotknąć w związku z reformą ponad 30 tys. osób), a atmosferę podgrzewa nieskrywana skłonność obecnej władzy do roszad kadrowych na wszelkich szczeblach zarządzania publicznego (dokonane pospiesznie zmiany w nadzorze kuratorskim to jedna z wielu tego ilustracji). Wśród dyrektorów i nauczycieli musi pojawić się strach o środki do życia, a także o zmiany programowe i organizacyjne w funkcjonowaniu szkół, w których będą musieli uczestniczyć. Atmosfera niepewności to nie jest najlepsza aura dla pracy z uczniem o specjalnych potrzebach edukacyjnych czy rozwiązywania trudnych sytuacji pedagogicznych. Może się okazać, że ci, którzy uwagi, opieki i wsparcia potrzebują szczególnie, nie otrzymają ich. A to może skutkować nasileniem się problemów społeczno-wychowawczych, łącznie z aktami agresji i autoagresji wśród dzieci i młodzieży.
Także na poziomie dialogu społecznego w sferze oświaty – oraz na poziomie debaty publicznej – aktualne problemy opiekuńczo-wychowawcze młodzieży szkolnej mogą zejść (i już schodzą) na dalszy plan wobec sporu o przyszłość dotychczasowego systemu oświaty i tego, co powstanie na jego gruzach. Rozmowa za bardzo koncentruje się na organizacyjnych ramach polskiej szkoły, a nie na kontekście jej działania – społecznym, ekonomicznym czy kulturowym. To błąd, za który wszyscy możemy zapłacić, a zwłaszcza ci najsłabsi.
Pieniądze do rozsądniejszego wydania
Na koniec wspomnijmy o wymiarze finansowym kontrreformy. Choć MEN wcześniej zarzekało się, że będzie ona bezkosztowa, dziś mówi się, że zmiany pochłoną blisko 900 mln złotych. Czy to dużo czy mało – kwestia względna. Na pewno jednak warto zadać pytanie, czy pieniądze te nie przydałyby się gdzie indziej. Czy nie warto byłoby ich przeznaczyć np. na modernizację i rozwój opieki świetlicowej w szkołach, która – jak pokazał raport z ankiet oświatowej sekcji „Solidarności” – mocno kuleje. A może na zatrudnienie większej liczby nietablicowych nauczycieli, pedagogów, psychologów, nauczycieli wspomagających uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych i z niepełnosprawnością? A może dodatkowe zajęcia o charakterze wyrównawczym i rozwijającym dla dzieci, których rodziców nie stać na płatne korepetycje?
Kontrreforma gimnazjalna tego oczywiście nie wyklucza, ale generując dodatkowe koszty w słabo uzasadnionym społecznie celu, znacznie zmniejsza pole manewru na finansowanie innych działań, które uczyniłyby polski system oświaty bardziej odpowiedzialnym społecznie i przyjaznym dla tych, którym jest trudniej.
Moim zdaniem ta zmiana nie była konieczna. Za jakiś czas będą to odkręcać.