Czy Indeks ksiąg zakazanych chcielibyśmy wymazać z historii Kościoła dlatego, że znalazły się na nim takie, a nie inne tytuły, czy też dlatego, że samą ideę Indeksu uważamy za błędną? Obawiam się, że te dwie motywacje nam się mieszają. Tymczasem dla higieny myślowej należy je wyraźnie rozdzielić.
Co do mnie, kompromitujący charakter Indeksu mam raczej za przejaw innej choroby, a mianowicie postawy lękowej, z jaką nasza wspólnota podchodziła do modernizującej się kultury europejskiej. W skryty sposób oddziaływał na nas grzech lenistwa, gdyż łatwiej czegoś zakazać, niż zastanowić się, co zrobić z krytyką, nowym prądem myślowym czy szokującą i może nawet nie dającą się zaakceptować koncepcją społeczną.
Naturalnie nie chcę powiedzieć, że i we mnie wezbrało marzenie o cenzurze, tyle że światłej (cokolwiek to znaczy). Nie traciłbym jednak z oczu faktu, że cena wolności wypowiedzi bywa zawrotnie wysoka, a ponadto, że nie wszystko jest dla wszystkich. W gruncie rzeczy nawet najbardziej liberalni pośród nas podskórnie to czują, nie godząc się, by Historię oka Bataille’a publikować w szacie graficznej, sugerującej, że to trzeci tom Kubusia Puchatka, i akceptując prawny zakaz szerzenia zbrodniczych ideologii. Tak, chciałbym móc przeczytać Moją walkę Hitlera, bo wydaje mi się, że lepiej zrozumiałbym wówczas krwiożercze szaleństwo, jakie prawie już sto lat temu ogarnęło Niemców – ale wizja, że mógłby to być bestseller w księgarniach Białegostoku (z całą życzliwością dla przyzwoitych mieszkańców tego miłego miasta) jeży mi przecież włos na głowie.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku „Więź” lato 2016 (dostępnym także jako e-book).