Zima 2024, nr 4

Zamów

Spójrzmy ku Ukrzyżowanemu

Ks. Jan Zieja. Fot. Archiwum prywatne Jan Andrzej Tomczyk / EpiskopatNews

Trwajmy w prawdzie do końca, niczym się nie dajmy złamać, nieśmy z radością swoją cząstkę do ofiary na krzyżu – mówił ks. Jan Zieja w czasie rekolekcji wielkopostnych w 1944 r.

Zapis przemówienia ks. Ziei:

Jesteśmy teraz w Kościele w pełni okresu liturgicznego, który nazywa się okresem Męki Pańskiej. Dziś czytamy we Mszy św. opowieść o męce Zbawiciela naszego. Trzeba, abyśmy i my też w ciągu tych rozważań reko­lekcyjnych złączyli się z Kościołem świętym i porozmyślali nieco o męce Jezusa Chrystusa: w jakim jest ona do nas stosunku, o tym, co nas z tą ofiarą Jezusa Chrystusa na Golgocie łączy. A najpierw, tak jak nam to zaleca Kościół, uprzytomnijmy sobie tego Chrystusa, który z całą świado­mością na mękę swą spieszył, gdy po raz ostatni szedł do Jeruzalem. Tak Mu było pilno do tej męki, że nie szedł, ale biegł — uczniowie nie mogli za Nim nadążyć. On wiedział wszystko, co Go tam czeka, a tak się spieszył na te swoje krwawe gody.

A któż jest ten Jezus Chrystus? We Mszy św. dzisiejszego dnia czyta­my te słowa Pawłowe: „Bracia, czuję o Jezusie Chrystusie to, że On będąc w postaci Bożej nie poczytywał sobie za łupiestwo, że był równy Bogu, ale wyniszczył siebie samego, postać sługi przyjmując” (Flp 2, 6-7). Więc był w postaci Bożej, a wyniszczył siebie i przyjął na się postać sługi i sam się poniżył, „stawszy się posłuszny aż do śmierci, a śmierci krzy­żowej” (Flp 2, 8).

Więc któż to był ten Jezus Chrystus, którego w Wielki Piątek do krzy­ża będą przybijać? To Ten, o którym Janowa Ewangelia głosi: „Na począt­ku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo. Wszystko się przez Nie stało, a bez Niego nic się nie stało. (…) A Słowo stało się ciałem i mieszkało między nami. Przyszedł do swoich, a swoi Go nie przyjęli” (J 1,11).

Ten Jezus Chrystus, który tak spieszył do ukrzyżowania swego, to ten, który o sobie powiedział: „Zanim się Abraham stał — jam jest. Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30). „Nie za dobre uczynki sądzimy Ciebie, ale za to, że Ty, będąc człowie­kiem, mienisz się Bogiem” (J 10,33) — wołali Żydzi. Rzucili się na Niego, chcieli Go kamienować, ale Chrystus utaił się, ukrył i uszedł tym razem, bo godzina Jego nie nadeszła. A gdy nadeszła godzina, powiedział: „Mam moc dać duszę swoją i mam moc ją cofnąć” (J 10,17). Z całą świadomością idzie ku śmierci Boży Syn.

To Ten, który przez arcykapłana uroczyście zaprzysiężonego zapytany: „Powiedz nam, na Boga żywego, czyś Ty jest Chrystus, Syn Boży?” (Mt 26, 63) odpo­wiedział: „Tak jest, jako rzekłeś” (Mt 26,64). I Jezus na śmierć poszedł – jak zadekretowała żydowska rada kapłań­ska — za tę odpowiedź, za to wyznanie. „Zbluźnił” — zawołali Żydzi! — „Na cóż nam potrzeba świadków, on sam powiedział. Winien jest śmierci” (Mt 26,65-66). I to miejmy w pamięci.

„Będąc Bożej postaci wyniszczył samego siebie i stał się posłuszny aż do śmierci, a śmierci krzyżowej” (Flp 2, 8). Nie ma czasu na opowieść o tym, co przechodził Chrystus w Ogrójcu, opuszczony i samotny, w tym zmaganiu się ze sobą, jako prawdziwy czło­wiek.

I była noc w piwnicach pałacu arcykapłańskiego, straszna noc, i był Syn człowieczy: bity, opluty, poniżony, wyszydzony, poniewierany. Sam tego chciał. Dobrowolnie przyjął to wszystko, aby uświęcić, opro­mienić obecnością i łaską swoją tamte lochy i te piwnice, i te wszystkie piwnice i cele więzienne, w jakich kiedykolwiek przedtem czy potem cier­piał człowiek poniewierany, prześladowany za to, że był wierny jakiejś prawdzie. Nie będziemy wspominać w szczegółach, o tej koronie z cierni, którą przyjął na swą głowę, a przedtem nie chciał być obwołany królem. Być może przez to chciał Jezus zadośćuczynić Bogu za grzechy tych wszyst­kich, którzy przez krew cudzą szli po zdobycie koron złotych, a zdobywszy władzę, dorwawszy się do niej, byli tyranami dla braci swoich. Dlatego On, ten król dusz naszych, pozwolił sobie wbić na głowę koronę z cierni. I każdy szczegół męki Jezusowej był potrzebny w planie dzieła naszego odkupienia: i to dźwiganie krzyża, przybicie i męka na krzyżu. Każdy moment cierpienia Chrystusa ma głęboki związek z naszym życiem.

Zatrzymajmy się nieco dłużej na tym, co nam podaje Ewangelia o naj­cięższej męce Chrystusa. Kiedyż była ta najcięższa chwila Jezusowa? Oto ci, co stali pod krzyżem, gdy już Jezus na nim wisiał, usłyszeli w pewnej chwili słowa: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”?

I tu jest ta najgłębsza przepaść męki Chrystusowej – nie w tamtych zniewagach, nie w bólu od tej korony cierniowej, nie w bólu od gwoździ rozdzierających ręce i nogi – ale tu, w tym cierpieniu duchowym, które też nie przez jakiś mus, konieczność, ale z całą świadomością i przyzwole­niem przyjął Jezus, pragnąc zejść na samo dno ludzkiego cierpienia. Ale to mało powiedzieć: na samo dno, bo na tym dnie, tak głęboko w cierpie­niu, nie był i nie będzie żaden człowiek.

Pan Jezus to prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek w jednej osobie, z Bożą nieogarnionością złączone to nasze człowieczeństwo. To było trwa­nie w nieustającej wizji uszczęśliwiającej, stokroć pełniejszej niż to, co będzie naszym udziałem, gdy będziemy już u celu, u Boga, z Bogiem, kie­dy Bóg będzie nasz, nasz na wieki. Ale to nasze, niebiańskie uszczęśliwia­jące złączenie będzie tylko cieniem, słabym odbiciem tego, czego człowieczeństwo Chrystusa doznawało, będąc złączone z Bóstwem. To otchłań uszczęśliwiająca, której my nigdy nie ogarniemy. I oto gdy Jezus ofiarowuje się na śmierć, na męki, wyniszcza samego siebie i przeżywa, chce przeżyć ten nieopisany ogrom cierpienia na skutek doznania, że Go Bóstwo opuszcza, że Jezus traci to, z czym był tak głęboko, całkowicie złączony, jak nikt nigdy nie był i nie będzie.

Jezus przeżywał w tej męce, że Bóg jakby odszedł od Niego. A utrata Boga, brak Boga, tęsknota, pragnienie Boga to jest najstraszniejsze cier­pienie, to jest to, co się nazywa w naszym języku chrześcijańskim — piekłem. Dlatego piekło jest piekłem, że się tam Boga traci. I dlatego niektórzy powiadają, że Jezus przyjął na siebie wtedy nie tylko ludzkie cierpienia, ale cierpienia piekielne — najgłębsze, których nie można ogarnąć ani przez porównanie, ani czymś istniejącym określić, przedsta­wić.

Wtedy właśnie z ust Jezusa popłynęły te słowa modlitewne z Psalmu 21: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”.

Każde cierpienie Jezusa było czymś z Boskiego odwiecznego planu. I to cierpienie, i te słowa były też w nie znanym nam Bożym planie. Jeżeli nam wolno domyślać się, jaki to był ten plan, to wydaje się, że przez swoje cierpienia Jezus chciał być pocieszycielem tych wszystkich, którzy z tego czy innego powodu wstępują w jakieś wielkie bardzo cier­pienie i zdaje się im, że wszystko i wszyscy ich opuścili, że nawet Bóg o nich zapomniał. Niech spojrzą ku Ukrzyżowanemu: On przeżywał to opuszczenie i wysłużył nam przez to łaski, potrzebne do tego, żebyśmy i nasze opuszcze­nia zwycięsko przetrzymali.

Spójrzmy ku Ukrzyżowanemu i słuchajmy: z tych ust, które przed chwilą mówiły: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?” — słychać słowa nowe: „Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mojego”.

„Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mojego” — to jest wydźwignięcie się z tego dołu, z tego dna boleści, powrót do spokoju i ufności. W ręce Twoje, Ojcze, ducha mojego oddaję.

Bracia drodzy, w tych czasach, kiedy bywamy przez naszych najdroż­szych i bliskich opuszczani, gdy los prowadzi, nas w otchłań bólu nad czy­imś grobem, gdy czując się sercem związani z naszym narodem widzimy go opuszczonym przez możnych tego świata i czujemy się tak strasznie sami, a tak, zdaje się, przy prawie i przy sprawiedliwości, wspomnijmy sobie krzyż Chrystusowy i to, co się działo na nim i wokół niego. I będzie nas krzyż Chrystusowy dźwigał z najgłębszego zwątpienia i rozpaczy, i będzie nas bronił, i będzie mocą naszą, bo on na to jest. Właśnie na krzy­żu Chrystusowym, gdzie, zdawało się, taką klęskę poniosła sprawa dobra, sprawa Boża — na tym właśnie krzyżu dokonało się odkupienie całego rodzaju ludzkiego. Tam się dopełniło w najdoskonalszej formie miste­rium Bożej miłości ku nam, o której Ewangelia mówi, że tak Bóg umiło­wał świat, że Syna swego dał, aby go zbawił.

Bracia drodzy, często myślimy o krzyżu, abyśmy zrozumieli sprawy ludzkie na tej ziemi. One są nie do pojęcia same w sobie. Nie do pojęcia jest, aby Bóg znosił coś tak marnego, jak jesteśmy my, nasze czyny, nasze nędze grzechowe, nasze zbrodnie.

Dopiero gdy uprzytomnimy sobie ofiarę krzyżową, zaczynamy wszyst­ko rozumieć, przede wszystkim rozumiemy to, że stoimy w samym środku Bożej nieopowiedzianej miłości. Ona rzuca blask na wszystkie sprawy nasze, tak często złe, marne, podłe.

Ta miłość Boża tłumaczy to, że Bóg nas znosi, że pozwala doznawać tu, na ziemi, tyle szczęścia, tyle rozkoszy, pomimo że my w tę miłość godzimy. Krzyż Chrystusowy — to jakieś wielkie światło, punkt centralny tego, co było, jest i będzie jeszcze na ziemi.

„A gdy będę podwyższony na krzyżu, pociągnę wszystko ku sobie” – tu jest ognisko Bożej miłości, która grzeszników w jedno zbiera. Krzyż Chrystusowy jedna ziemię z niebem. A czy nasza rola jest tylko w tym, abyśmy o tym pamiętali, biernie się zachowywali? Nie. Św. Paweł powiada: „Raduję się w utrapieniach swoich i na ciele swoim dopełniam tego, czego nie dostawa utrapieniom Chrystusa za ciało Jego, któ­rym jest Kościół”.

Paweł cierpiał, był bity, kamienowany, cierpiał wiele, ale powiada: „Raduję się w utrapieniach swoich. Bo na tym moim ciele mogę dopełniać tego, czego nie dostawa utra­pieniom Chrystusowym”.

Jezus cierpiał ponad miarę, nadobficie cierpiał, ale w planie Bożym jest przeznaczona dla każdego z nas doza cierpienia, doza ofiary, którą każdy od siebie dorzucić ma do ofiary Chrystusa i za siebie, i za braci swo­ich, za Kościół. Wspólnie z Chrystusem ofiarować się przez każdy nasz trud za prawdę, sprawiedliwość, wierność miłości. „Raduję się w utrapieniach swoich”. Powtarzajmy te słowa za św. Paw­łem.

Przewidziane było cierpienie Jezusa, ale przewidziane, z góry postano­wione było i to, że każdy z nas swoją cząstkę przyniesie i będzie z Chrystu­sem współofiarującym, współkapłanem i współodkupicielem. Nie tylko Matka Boża, Maryja Najświętsza, jest współodkupicielką z Chrystusem, ale każdemu z nas dane jest przez miłosierdzie Boże wydobyć z siebie moc ofiarowania siebie za braci naszych, aby Bóg był przebłagany, aby dobro zwyciężyło, przeważyło, przemogło zło.

I tu jest wytłumaczenie tej tajemnicy, że ci z naszych braci, którzy cier­pią w jakichś piwnicach i celach więziennych, gdy wszystko od nich odchodzi, gdy od wszystkich są opuszczeni, oni te tajemnice ofiary tak ogarniają, tak głęboko przeżywają i w tych duszach takie cudne rzeczy się dzieją, że nie możemy pojąć, skąd w tym człowieku, w tej dziewczynie tyle hartu, tyle bohaterstwa i świętości. To Bóg daje im to poczucie prawdy, że mogą, że oto nadeszła godzina, gdy mogą cząstkę swoją dorzucić do ofiary Chrystusa na Golgocie za braci swoich, za kraj, za Kościół.

I my tak trwajmy w prawdzie do końca, niczym się nie dajmy złamać, nieśmy z radością swoją cząstkę do ofiary na krzyżu, a wtedy nasz stosu­nek do Chrystusa będzie nie bierny, a czynny, każda modlitwa, każda obecność na Mszy św. niech stwierdzą tę naszą postawę:

Ojcze, tak, Ojcze, i ja swą cząstkę złączę z ofiarą Syna Twojego.

Niech wszyscy zbiorą się w jedno.

Przebacz im, bo nie wiedzą co czynią.

Wesprzyj Więź

Przebacz i nam, wszystkich do siebie pociągnij i przygarnij przez ofia­rę Syna Twego, z którą łączymy się przez wszystko, w co nas Opatrzność Twoja wprowadziła i wprowadza, a ta Opatrzność jest pełna przedziwnej sprawiedliwości, przedziwnej miłości, przedziwnego miłosierdzia — choć tak często tego nie rozumiemy.

Tak, Ojcze, bo się tak upodobało Tobie.

Tekst ukazał się w miesięczniku WIĘŹ nr 2/1992. Jest to zapis konferencji ascetycznej wygłoszonej przez Autora w czasie rekolekcji wielkopostnych w 1944 r., w kaplicy przy ul. Wilczej. Przeznaczony był przez redakcję do numeru lutowego „Więzi” w 1980 r., został jednak wówczas w całości zdjęty przez cenzurę.

Podziel się

1
Wiadomość