Tomasz Ponikło dokonał bardzo ryzykownego zabiegu, na który rzadko się odważają biografowie i komentatorzy. W swojej książce „Józef Tischner. Myślenie według miłości” zdecydował się połączyć życie i myśl filozofa w jedną całość oraz przyjrzeć się, co z tego doświadczenia się wyłoni – a przede wszystkim „kto”.
Na ogół obawiamy się takich porównań pomni na słowa Zygmunta Krasińskiego: „przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością”. Jedność twórcy i jego dzieła w niewielu tylko przypadkach udaje się odnaleźć i udowodnić. Mało tego, jesteśmy od kilku pokoleń wychowywani w przekonaniu, że twórczość jest odrębnym tekstem kultury, zaś życie autora to jego prywatna sprawa.
Ponikło spróbował jednak połączyć życie i twórczość swego bohatera, powołując się na myśl samego Tischnera: „Często mówi się o filozofii czynu, ale rzadziej mówi się o czynie jako wyrazie filozofii. Tymczasem nie ma w tym żadnej wewnętrznej sprzeczności, by filozofię wyrażać nie tylko poprzez słowa, ale też logicznie uporządkowane czyny. Może się zatem zdarzyć taka sytuacja, w której filozof świadomy ścisłego zespolenia swojego życia z własną filozofią w pewnym momencie przestaje rozprawiać na temat wybranego zagadnienia, a decyduje się po prostu działać według logiki własnej filozofii. My zaś, chcąc wniknąć w jej tajemnice, musimy z równą powagą pochylić się nad słowem, jak i nad życiem filozofa”.
Musiało minąć kilkanaście lat od jego śmierci, zanim ktoś odważył się tak postawić sprawę. Prześwietlić trzy ostatnie lata śmiertelnej choroby przez tworzoną w tym czasie myśl. I złączyć je z opowieścią najbliższych świadków tamtego bolesnego czasu. Oni też musieli przeżyć żałobę, żeby móc mówić. Trzeba było kogoś młodszego, aby to opisać.
To jest fragment artykułu. Pełny tekst – w kwartalniku WIĘŹ wiosna 2014 (dostępny także jako e-book).