Sprzątam w pudełku ze starymi papierami i notatkami – to trochę jak rachunek sumienia, a trochę jak kronika wspomnień. Trafiam na coś, co wydawało się ważne, a teraz kompletnie straciło na znaczeniu. W ręce wpadają mi notatki, które miały być podstawą do wielkich myśli, a ugrzęzły między planem wykładów a przepisami kulinarnymi.
Zdjęcia, wycinki prasowe, widokówki. Na jednej z nich oblicze Pańskie, to z całunu turyńskiego, ale w wersji kolorowej, podmalowanej. To przedstawienie Chrystusa było popularne w czasie moich studiów – pogodna twarz, dobre spojrzenie. Ktoś przysłał mi je jako widokówkę, a ja nie wyrzuciłam, pewnie przez sentyment.
Bardzo wierzyliśmy, że właśnie tak wyglądał – że miał takie oczy, takie włosy, taką twarz. Potem nagły news, że to nie ta twarz, nie ta osoba. Rozgorzały dyskusje na temat prawdziwości całunu, dyskusje gorące i mocne. Zwolennicy autentyczności walczyli o uznanie swoich przekonań jak o podstawowe prawdy wiary; chcieli wiedzieć, że twarz z kolorowego obrazu jest zupełnie prawdziwa, jak zdjęcie.
Cały tekst w miesięczniku WIĘŹ nr 7/2011 (dostępny także w wersji elektronicznej jako e-book)