Kto wie jednak, czy największą nadzieją i szansą kultury współczesnej nie jest fakt, że jej składnikiem – z czego zdajemy sobie sprawę coraz jaśniej – jest ekologia: to znaczy (wciąż operuję wielkimi skrótami) otoczenie człowieka, które go w dużej mierze kształtuje i jest przezeń wzajemnie kształtowane. Podstawową, najmniejszą, ale i najważniejszą jednostką ekologiczną jest mieszkanie. Ostrzej niż te narody, u których tzw. problem mieszkaniowy nie rysuje się tak drastycznie, jak u nas, zdajemy sobie sprawę, jak fundamentalną kwestią dla rozwoju gatunku ludzkiego jest szersze otoczenie człowieka, urbanistyczne i przyrodnicze: ulica, fabryka i biuro, powietrze i woda. Dobrze byłoby, żebyśmy – zastanawiając się nad problemami ochrony środowiska – nie z oczu całej perspektywy ekologicznej, to znaczy zaczynając od mieszkania.
Coraz jaśniej widzimy w każdym razie jedno: problemów ekologicznych nie da się rozstrzygnąć raz na zawsze. Są to nie tyle „problemy”, ile skomplikowana sieć zadań, które wykonywać trzeba nieustannie. Jeśli ten fakt zobaczymy nie tylko w skali globalnej (zatrucie oceanów i atmosfery tudzież nakazy, jakie stąd wynikają dla rządów), ale w skali mieszkania czy osiedla, to dziwne by było, gdybyśmy dalej tkwili w drobnomieszczańskim samozadowoleniu.
Zdaje się Józefa Hennelowa napisała kiedyś, że tylko jeden wzgląd może doprowadzić człowieka do rozsądku względem własnego otoczenia: osobisty interes – kwestie odżywiania się, odpoczynku, zdrowia. To chyba prawda na pierwszym etapie, kiedy niejako biologicznym odruchem reagujemy na niebezpieczeństwo. Ale odruch, skoro przekształca się w działanie rozumne, trwałe i wspólne, staje się elementem kultury: w takim razie bodziec biologiczny to za mało. Bo istota kultury polega na tym, że poprzez takie czy inne postępowanie pragmatyczne człowiek odwołuje się do systemu wartości.