Niewiele jest dziedzin sztuki, w których polscy twórcy odnieśliby tak wielkie, uznawane w świecie sukcesy, jak jazz. Oczywiście, ten amerykański pozostaje poza wszelką konkurencją. Jednak wśród „narodowych szkół” jazzu ta polska jest uważana za jedną z najciekawszych. Dość powiedzieć, że w ogromnym przewodniku płytowym The Penguin Guide to Jazz on CD jego autorzy, dwaj brytyjscy krytycy, Richard Cook i Brian Morton, wśród kilku zaledwie najważniejszych ich zdaniem płyt w historii jazzu wymienili aż dwie polskie: Astigmatic Krzysztofa Komedy i Leosię Tomasza Stańki.
Pomnik z historią w tle
Historia polskiego jazzu jest zdumiewająco słabo udokumentowana. W czasach, gdy na rynku można znaleźć niemal wszystko, co kiedykolwiek nagrano, z dorobku najważniejszych postaci polskiego jazzu dostępne są praktycznie tylko płyty wydane w legendarnej skądinąd serii „Polish Jazz”. Inne w większości w ogóle nie doczekały się reedycji albo też w najlepszym razie „pokątnych”, trudnych do zdobycia. Praktycznie niewykorzystane pozostaje ogromne archiwum Polskiego Radia – w czasach komunistycznych niemal zastępującego kulejącą fonografię. Nieliczne nagrania radiowe z rzadka można dziś usłyszeć w Programie 2 i (szczątkowo) 3 Polskiego Radia, edycje płytowe są skąpe i zwykle pozbawione podstawowych danych dyskograficznych – rzecz zupełnie niedopuszczalna w przypadku reedycji historycznych nagrań. O wydaniu – wzorem amerykańskim – kompletów nagrań wybitnych muzyków można tylko pomarzyć. Doczekali się ich tylko Krzysztof Komeda oraz Mieczysław Kosz – w tym drugim przypadku kompletu niestety tylko z nazwy. A gdzie Stańko, Namysłowski, Karolak, Urbaniak, Ptaszyn Wróblewski – by poprzestać na kilku najwybitniejszych weteranach, zresztą w znakomitej formie do dziś, czy nieżyjących, jak Kurylewicz, Trzaskowski, Seifert. Owszem, rynek polski jest niewątpliwie dużo słabszy niż amerykański, a właściwie w tym przypadku ogólnoświatowy, jednak brak tych nagrań (w ciągłej sprzedaży – to przecież klasyka!) jest uderzający.
Brak też porządnej historii polskiego jazzu. Są, owszem, ciekawe i wartościowe przyczynki – w większości zresztą także wydane w śladowych nakładach i nie do zdobycia krótko po opublikowaniu. Zresztą najlepsze przyczynki nie zastąpią syntezy. Ba, nie ma nawet dyskografii. Pionierskie dzieło Marka Cabanowskiego i Henryka Cholińskiego kończy się na roku 1972, a dalszego ciągu nie będzie, przynajmniej w ich wykonaniu: obaj zasłużeni autorzy niestety już nie żyją. Skądinąd ich legendarne dzieło ma postać symboliczną: pożółkła książeczka o jakości edytorskiej wczesnej bibuły…
I oto nagle – polski jazz doczekał się pomnika. Wzniósł go praktycznie jednoosobowo – w niczym nie ujmując jego współpracownikom – Andrzej Wasylewski. Postać to zresztą najbardziej predestynowana do stworzenia takiego dzieła: to on dokumentował swą kamerą dorobek największych osobowości polskiego – i nie tylko – jazzu. On właśnie pokusił się nakręcić (i zmontować) Jazzowe dzieje Polski – dziesięć półgodzinnych odcinków, obejmujących jedynie okres do roku 1960. Jak wyjaśnia w wywiadzie dla „Jazz Forum”, najpierw chciał pokazać tylko to, czego sam był świadkiem – jako uczeń krakowskiego III Liceum im. Króla Jana Sobieskiego, którego uczniami byli także m.in. Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz i Andrzej Trzaskowski, a potem jako student sławnej łódzkiej szkoły filmowej. Potem postanowił uzupełnić swe dzieło – które skromnie nazywa „czymś w rodzaju (przyzwoicie udokumentowanej) impresji na temat jazzu w tamtych latach” – i pokazać, jak w Polsce rodził się jazz – ten, który znamy, świadomy siebie, wyrazisty.
Wasylewski stworzył swe dzieło właściwie z niczego. Zachowanych materiałów filmowych i telewizyjnych jest zaledwie kilka plus kilka tematów z Kroniki Filmowej. A Jazzowe dzieje Polski trwają pięć godzin… Oczywiście, reżyser nie dokonał cudu, nie znalazł też – mimo swej skrupulatności – nieznanych materiałów. Posłużył się nagrywanymi w ciągu ponad dwudziestu kilku lat wspomnieniami świadków – muzyków, organizatorów, zagorzałych fanów. Dziś już wielu z nich nie ma na tym świecie. Wykorzystał też rozmaite materiały z historii jazzu światowego, a także z „pozajazzowej” historii Polski. Jedno i drugie tworzy bogate tło, na którym rozgrywają się dzieje jazzu w naszym kraju. Dzięki zgrabnemu montażowi widzimy je zarówno w kontekście rozwoju tej muzyki na świecie, jak i na tle najnowszej historii Polski. Widzimy i słyszymy legendarnych muzyków, o których wysłuchaniu na żywo Polacy mogli wtedy tylko pomarzyć. Mimo to – wpływali na rozwój polskiego jazzu dzięki wydobywanym spod ziemi płytom, a także dzięki legendarnym, słuchanym z wypiekami na twarzy audycjom sławnego krytyka i popularyzatora Willisa Conovera w „Głosie Ameryki”. Jego powolny głos i staranną wymowę (rzecz niebagatelna: wtedy dobra znajomość angielskiego była rzadkością…), znają pokolenia muzyków i fanów.
Istotną rolę odgrywa też w filmie tło historyczne. To właśnie za sprawą historii przez sporą część omawianego okresu polscy muzycy nie mieli luksusu grania swej ulubionej muzyki. Warto sobie uświadomić, że we Francji – kraju chyba najważniejszym dla rozwoju jazzu w Europie – muzykę tę, skądinąd uznawaną przez hitlerowców za „zdegenerowaną”, grano w najlepsze przez cały okres okupacji, za kamuflaż wystarczały francuskie tytuły nadawane amerykańskim standardom. Co wtedy działo się u nas – nie trzeba przypominać. Mimo to muzycy próbowali grać, a fani – słuchać, gdy tylko były ku temu możliwości.
Obraz w Jazzowych dziejach Polski to nie tylko skromne materiały filmowe „na temat”, wywiady i historyczne tło. Na ekranie przewija się masa ikonografii i informacji, podana w efektownej wizualnie formie – autorstwa młodych grafików komputerowych, Przemysława Adamskiego i Grzegorza Nowińskiego. Dzięki technice ożywają nieruchome zdjęcia, ekran dzieli się na części, co jeszcze zwiększa informacyjną pojemność filmu.
Czekamy na ciąg dalszy
Nieliczni specjaliści nie rozstrzygnęli dotąd, kiedy narodził się polski jazz. Przed wojną jazzem nazywano zresztą u nas muzykę, której „jazzowość” jest dość wątpliwa – ot, raczej muzykę rozrywkową, czerpiącą z ówczesnych musicali i filmów muzycznych. Gdy w zespole pojawiały się trąbka i saksofon – rzecz uchodziła za jazz, nawet jeśli towarzyszyły im skrzypce i akordeon, a o improwizacji nikt nie miał pojęcia. Wasylewski nie wdaje się w deliberacje – nie miałyby one sensu w filmie, w którym liczy się obraz i dźwięk, a tych po prostu nie ma. Dlatego reżyser po prostu rejestruje, że pierwszymi muzykami polskimi, którzy utrzymywali, że grają jazz, byli Zygmunt Karasiński i Szymon Kataszek. Jak brzmiała muzyka ich zespołu i czy rzeczywiście był to jazz – nie dowiemy się pewnie nigdy. Wiekowy weteran Władysław Pawelec z rozrzewnieniem wspomina czasy młodości, gdy z grania jazzu (czy „jazzu”?) mógł się utrzymać na naprawdę przyzwoitym poziomie. Pokazuje to ówczesny status jazzu – części głównego nurtu muzyki rozrywkowej, producenta przebojów, na czym zyskiwali, jak widać, także ich wykonawcy. Pod tym względem nie odbiegaliśmy od ówczesnej średniej – niezależnie od poziomu granej muzyki i jej rzeczywistych związków z jazzem.
Po wojnie jazzmani i jazzfani także nie zaznali luksusu oczywistego dla ich kolegów w szczęśliwszej części Europy. Po krótkiej eksplozji powojennej inicjatywy (dziesiątki prywatnych wytwórni płytowych!) komunistyczna władza postanowiła poddać kontroli także to, co grali, czego słuchali i przy czym tańczyli jej poddani. Z dzisiejszej perspektywy ówczesne perypetie miłośników jazzu brzmią tragikomicznie. Muzycy nie mogli grać imperialistycznego jazzu – mogli natomiast wykonywać opatrzoną stosownym komentarzem muzykę uciśnionych warstw ludu amerykańskiego, zwłaszcza murzyńskiego. Słuchaczom tak się ona podobała, że artyści doczekali się pochwał od towarzyszy z komitetu, a konterfekty grających zawisły wśród wizerunków przodowników pracy…
Wasylewski dba jednak o to, by widz nie zapomniał, że komunizm, zwłaszcza wczesny, to nie był kabaret. Przypomina o tym wspomniane tło historyczne, budzące nieraz grozę.
Przełomem w historii polskiego jazzu był rok 1956. Wyszedł on wówczas z podziemia, czego spektakularnym przykładem był pierwszy Festiwal Jazzowy w Sopocie, z tłumnym, hucznym i filmowo udokumentowanym przemarszem ulicą Bohaterów Monte Cassino. Od tego czasu muzyka ta funkcjonuje względnie normalnie. Można nawet powiedzieć: nieco bardziej normalnie niż inne dziedziny życia. Środowisko jazzowe powstało bowiem w wyniku samoorganizacji, a nie odgórnego nadania – rzecz rzadka w komunizmie. Oczywiście, władze na różne sposoby usiłowały wtłoczyć także tę muzykę w urzędowy gorset, jednak ten właśnie sposób działania, oparty na samoorganizacji, w dużej mierze przetrwał aż do końca PRL.
O tym wszystkim – o muzyce, życiu środowiska, także o obyczajowej otoczce – opowiadają w filmie weterani. Najwięcej miejsca oddaje autor Jerzemu „Dudusiowi” Matuszkiewiczowi. Postać to wielce zasłużona, a jej losy na swój sposób symboliczne. Jeden z pionierów powojennego jazzu, specjalizował się w swingu. Wraz z legendarnymi Melomanami grał jednak także jazz nowoczesny. Zespół miał dwa składy, tradycyjny (pod wodzą właśnie Matuszkiewicza) i nowoczesny: ewenement w historii światowego jazzu, wielce jednak charakterystyczny dla tamtego etapu, gdy muzycy dopiero szukali własnej drogi, choć indywidualne preferencje mieli już ukształtowane. Lata późniejsze to dla saksofonisty czas komponowania muzyki filmowej (chyba każdy słyszał tematy ze „Stawki większej niż życie” czy „Czterdziestolatka”) i… rezygnacji z grania jazzu, który pozostawił młodszym i – jak uważał – zdolniejszym. Po latach, namówiony, wrócił do grania swego ulubionego swingu, już jako fetowany weteran.
Wasylewski jednak nie zdaje się wyłącznie na pamięć świadków. Gdy nieżyjący już dziś Marian Eile, naczelny „Przekroju”, prywatnie fan jazzu i w jakiejś mierze patron tego środowiska, opowiada o krakowskim Jazz Clubie Helikon, gdzie pod fortepianem sypiał (z braku lepszego miejsca) Adam wówczas Matyszkowicz, dziś Makowicz – głos reżysera zza kadru prostuje niedokładnie podany przez redaktora adres klubu.
Ogromne ilości szybko migających, kolorowych obrazków, pełnych nader treściwego tekstu, rodzą wątpliwości, czy autorzy – w trosce o maksymalne wykorzystanie czasu – nie przecenili trochę możliwości percepcyjnych widza. Oglądając film na dużym, kinowym ekranie chwilami z trudem nadążałem za wartką, ba – rzec by można, rwącą narracją. Oglądanie filmu na telewizyjnym ekranie może okazać się próbą zbyt trudną.
Andrzej Wasylewski stworzył dzieło naprawdę monumentalne. Aż się prosi o ciąg dalszy, choć z drugiej strony strach pomyśleć, ile ekranowego czasu zajęłoby mu opowiedzenie o nieporównanie lepiej udokumentowanym, obfitym w wydarzenia okresie 1960-2009…
Okazję obejrzenia serialu mieli jak dotąd tylko widzowie maratońskiego doprawdy, nocnego pokazu w warszawskim kinie Muranów na zakończenie 50. festiwalu Jazz Jamboree 2008. Nie powiedziano zresztą wówczas, kiedy i gdzie zostanie on szerzej rozpowszechniany Od autora dowiedziałem się, że kontynuuje on pracę – uwzględniając także w swym dziele kolejne odejścia ważnych dla polskiego jazzu postaci. Opisane 10 odcinków to jednak nie będzie wszystko: autor jest w trakcie zdjęć do pełnometrażowego filmu kinowego Duduś, Trzaskower, Komeda, Ptaszyn i inni… – tym razem bardziej koncentrującym się na konkretnych postaciach polskiego jazzu. No i przygotowuje też książkę Jazzowe dzieje Polaków, mającą uzupełnić słowem to, czego nie da się zawrzeć w obrazie. Dopiero te trzy części mają stanowić całość, którą dostaną do rąk widzowie/słuchacze/czytelnicy.
Sądząc po tym, co już powstało, będzie to naprawdę dokument historyczny nie tylko dla jazzfanów, ale dla zainteresowanych historią polskiej kultury ostatniego stulecia. No i – wyrzut sumienia dla wszystkich, którzy nie udokumentowali dotąd należycie historii polskiego jazzu: krytyków, muzykologów, wydawców książkowych i płytowych, z Polskim Radiem na czele.
Tomasz Wiścicki
Tomasz Wiścicki – ur. 1961. Studiował prawo i historię na Uniwersytecie Warszawskim oraz katolicką naukę społeczną w Versoix koło Genewy. Publicysta, członek redakcji WIĘZI od 1993 roku. Pracuje w Muzeum Historii Polski. Współautor książek, Ksiądz Jerzy Popiełuszko (z Ewą Czaczkowską) i Biel z dodatkiem czerni (wywiad-rzeka z o. Maciejem Ziębą). Mieszka w Warszawie.