Wszystkie rodzime telewizje pokazały, jak Piotr Fronczewski żegnał Gustawa Holoubka w kościele św. Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach. Wszystkie powtórzyły słowa: „Dziś ty jesteś zaproszony, a my oczekiwani”. Ale bodaj żadna stacja nie przekazała tamtego dnia niezwykłego, niemal mistycznego momentu, gdy aktor odmawiał przy trumnie przyjaciela mszalne „Wierzę w Boga”. Fronczewski zaznaczył przy tym, że swoje wyznanie czyni w imieniu zmarłego. „Chcę powiedzieć za Ciebie, bo nie wiem czy zdążyłeś, bo byłeś zajęty żmudnymi przygotowaniami do podróży” – podkreślił. I dodał, że gest ten jest szczególnie ważny w czasach, kiedy podważa się istnienie Boga, kwestionuje boskość Chrystusa, a rzeczywistość próbuje się wyjaśniać tylko metodami naukowymi. A potem powoli, dobitnie, odczytał uroczyście credo. Kilkakrotnie zdawało się, że wzruszenie odbierze mu mowę. Skończył jednak dopiero, gdy dochodził do słów: Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów i oczekuję wskrzeszenia umarłych…
WIECZNOŚĆ, CZYLI WYROK?
Dwa może mało, a może bardzo znaczące fakty: milczenie kamer i przerwanie wyznania wiary na prawdzie o wskrzeszeniu umarłych. Kiedy myślałem o milczeniu kamer w dniu pogrzebu Gustawa Holoubka, nieodparcie przychodził mi na myśl pewien fragment z Encykliki „Spe salvi” Benedykta XVI. Papież stawia w nim diagnozę, że wiele osób odrzuca dziś wiarę, gdyż życie wieczne nie wydaje się im rzeczą godną pożądania. Nie chcą życia wiecznego, lecz obecnego, a wiara w życie wieczne wydaje się im w tym przeszkodą. Kontynuować życie na wieczność bez końca – jawi się bardziej jako wyrok niż dar. Oczywiście chciałoby się odsunąć śmierć jak najdalej. Ale żyć zawsze, bez końca – to w sumie może być tylko nudne i ostatecznie nie do zniesienia.
Wstrząsająca diagnoza. Wstrząsająca tym bardziej, że wyszła spod pióra papieża. Benedykt XVI nie byłby jednak sobą, gdyby nie szukał terapii. Terapia ducha rozpoczyna się zwykle od zastanowienia się, od refleksji. Tak ją prowadzi:
Przeżywamy – mówi – jakąś sprzeczność. Z jednej strony nie chcemy umierać. Z drugiej – cierpimy na zawrót głowy, myśląc o życiu w wieczności. Ta „podwójność w nas” – jak by napisała Kamieńska – rodzi głębsze pytanie: Czym w rzeczywistości jest życie? I co oznacza wieczność?
Są chwile, w których niejako to chwytamy. Tak – mówimy wtedy – to właśnie jest to! Prawdziwe życie takie powinno być. Ale najczęściej wiemy, że to nie jest to. Niemniej przeczuwamy, że prawdziwe życie, którego potem śmierć nie tknie, musi istnieć. Jest zatem w nas – powtarza Benedykt XVI za św. Augustynem – światła ignorancja (docta ignorantia).
Nie wiemy, czego prawdziwie pragnęlibyśmy; nie znamy tego prawdziwego życia; niemniej wiemy, że musi istnieć coś, czego nie znamy, a do czego zmierzamy. Nie możemy zaprzestać tego dążenia, a jednocześnie wiemy, że to wszystko, czego możemy doświadczyć albo zrealizować, nie jest tym, czego pragniemy.
Ta docta ignorantia, nieznana rzecz – konkluduje Benedykt XVI – otwiera na prawdziwą „nadzieję”, której niepoznawalność staje się zarówno przyczyną rozpaczy, jak też pozytywnych czy destruktywnych zrywów w stronę autentycznego świata (11). Tą wielką nadzieją – powie znacznie dalej, już pod koniec pierwszej części encykliki – może być jedynie Bóg, który obejmuje wszechświat, i który może nam zaproponować i dać to, czego sami nie możemy osiągnąć. Właśnie bycie obdarowanym przynależy do nadziei. Bóg jest fundamentem nadziei – nie jakikolwiek bóg, ale ten Bóg, który ma ludzkie oblicze i umiłował nas aż do końca: każdą jednostkę i ludzkość w całości. Jego królestwo to nie wyimaginowane zaświaty, umiejscowione w przyszłości, która nigdy nie nadejdzie; Jego królestwo jest obecne tam, gdzie On jest kochany i dokąd Jego miłość dociera. Tylko Jego miłość daje nam możliwość trwania w umiarkowaniu, dzień po dniu, nie tracąc zapału nadziei w świecie, który ze swej natury jest niedoskonały. Równocześnie Jego miłość jest dla nas gwarancją, że istnieje to, co jedynie mgliście przeczuwamy, a czego, mimo wszystko, wewnętrznie oczekujemy: życie, które prawdziwie jest życiem.
Warto w tej perspektywie powrócić do fragmentu credo, przed którym zatrzymał się Piotr Fronczewski: Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów i oczekuję wskrzeszenia umarłych… Nie wiem, dlaczego aktor nie odmówił już tych słów. Może wzruszenie odebrało mu głos? Może przeżywa wiarę, zarówno swoją, jak i wiarę swojego zmarłego przyjaciela jak pewna Francuzka, która wyznała w wielkosobotnim numerze „La Croix”: Kiedy mówię credo, nie wypowiadam zdania, dotyczącego zmartwychwstania ciał. Dla mnie jest to […] przeszkoda na mojej drodze wiary.
A może chciał zakończyć w tym miejscu, nie dopowiadając wszystkiego, aby pozostawić nas w bojaźni i drżeniu przed majestatem Początku (wyznaję jeden chrzest…) i Kresu (i oczekuję wskrzeszenia…)? Podobnie uczynił ewangelista Marek, kończąc swój tekst zdaniem o kobietach powracających od grobu (podaję dosłowny przekład): ogarnęło je bowiem drżenie i uniesienie [u Marka jest w tym miejscu fascynujące słowo – ekstasis]. Nikomu też nic nie powiedziały, bo się bały [ephobonto] (16,8). Ekstasis i święte drżenie [phobos] w Biblii towarzyszą zawsze objawieniu.
Wiemy jednak również, że ktoś dokończył potem Drugą Ewangelię opowieścią o chrystofaniach. Kościół także – zachowując świadomość niewystarczalności języka, „pękania słów” – daje zamknięcie swojej wierze poprzez credo. Wypowiadając zawarte w nim słowa: „życie wieczne”, „zmartwychwstanie umarłych”, wchodzimy w biblijną „logikę konsekwencji”. Znakomicie wyrażają ją słowa Psalmu 16: nie zostawisz duszy mojej w otchłani [eis Haden]. Inaczej mówiąc, jest niemożliwe, aby Bóg, który wlał istnienie w człowieka i go umiłował, porzucił go w śmierci. Jest niemożliwe, aby przymierze, oznaczające wspólnotę z Bogiem, kończyło się klęską grobu.
ODWAGA CHRZEŚCIJAŃSTWA
W Izraelu Pierwszego Testamentu pozostawało rzeczą sporną, jaka ma być owa konsekwencja zakorzenionego w człowieku poczucia sprawiedliwości i wierności Boga przymierza – jaka więc ma być forma tego dalszego życia. Historia Jezusa pozwoliła pójść dalej, nieskończenie dalej. Próbujący ją zrozumieć pierwsi chrześcijanie argumentują podobnie jak Żydzi. W zapisanych w Dziejach Apostolskich katechezach Piotra i Pawła powraca Psalm 16 – Bóg nie mógł pozostawić swojego Sługi bez odpowiedzi. Także tutaj powtarza się: „jest niemożliwe”; „Bóg nie mógł”; „trzeba było, aby…”. Zarazem jednak wiemy, że dawny Szaweł z Tarsu wygłosił swoje: Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał…, nie dlatego (a przynajmniej nie na pierwszym miejscu dlatego), że był przekonany, iż Boski świat musi być logiczny i sprawiedliwy. Uczynił to dlatego, że Zmartwychwstanie się wydarzyło. Wyraził to – idąc zresztą za wcześniejszymi od siebie świadkami – za pomocą starannie dobranych słów: ukrzyżowany, oskarżony o bluźnierstwo, został obudzony (egegertai). On dał się widzieć, pozwolił się zobaczyć (ofthe).
Z tego tajemniczego wydarzenia, opisanego za pomocą tych tajemniczych słów, pierwsi uczniowie wyprowadzili chrześcijańską „zasadę konsekwencji”. Uczynili jednak jeszcze coś więcej. Przekształcili ją w „zasadę antycypacji”: w Zmartwychwstałym objawił się/został objawiony nowy człowiek, „drugi Adam”, w którym każdy może odnaleźć drogę urzeczywistniania danego mu obrazu Bożego. W ikonografii Wschodu Chrystus wstępuje z Otchłani, ciągnąc za ręce Adama i Ewę. Cała ta symbolika oznacza: Ojciec prowadzi Chrystusa do prawdziwego życia (zoe, nie bios); to śmierć sama w sobie zostaje pokonana, a nie tylko Jego śmierć; jest On i Zmartwychwstałym, i Wskrzeszającym (Adolphe Gesché).
„Zasada antycypacji” nie brzmi dobrze. Może dlatego – choć z pewnością nie tylko – nie weszła do rodzimej myśli filozoficznej. Jest jednak ważna. Nasze doświadczenie ujmuje aspekty rzeczy i osób, szkicując ich całość. Rozwijamy własną tożsamość, tworząc zarysy roli, jaką mamy do odegrania, sensu do przyjęcia (odkrycia). Człowiek nie znajduje dość energii, by dawać życie, dzielić się, ofiarować, jeśli nie ma wielkiej nadziei. „Paschalna zasada antycypacji” oznacza więc, że ostateczny sens został nam już dany, choć jeszcze nie został dopełniony. Cała odwaga chrześcijaństwa wyraża się w przekonaniu, że kres jest już tutaj, blisko nas. Wyrażamy to, aktualizując obecność Chrystusa w sakramentach Jego Zmartwychwstania; współtworząc z innymi Jego ciało, zwane Kościołem; nawiązując z wszystkimi relacje szacunku i dzielenia się; towarzysząc chorym i umierającym; modląc się za zmarłych i przeżywając żałobę jako otwieranie pamięci i budzenie „wielkiej nadziei”. Ten sens zawiera się także w świadectwie życia mniszego, w świadectwie mądrze przeżywanego celibatu, ubóstwa, posłuszeństwa.
Reszta rzeczywiście jest milczeniem – jak wtedy, gdy na moment zapadło ono w kościele na Powązkach.
ks. Henryk Seweryniak