W położonym w centrum Budapesztu kościele uwagę odwiedzających zwraca jeden z filarów, ozdobiony flagą narodową z herbem. Pod herbem widnieją dwa napisy, ułożone w kształt krzyża. Jeden z nich to data: 4 czerwca 1920. Drugi: mówiące wszystko słowo-zaklęcie: Trianon.
4 czerwca 1920 roku przedstawiciele Węgier weszli do wersalskiego pałacyku Le Petit Trianon. Zawarto tam jeden z traktatów kończących I wojnę światową w Europie. Dla państw Ententy posunięcie to stanowiło ostateczne potwierdzenie stanu faktycznego – zdecydowanych zmian na mapie pohabsburskiej Europy Środkowo-Wschodniej. Czym innym było dla Węgrów. Gdy ich wysłannicy opuszczali to miejsce, historyczne Węgry przestały istnieć. Poczucie to nie daje spokoju wielu spośród ich żyjących dzisiaj współrodaków.
Traktat był szokiem dla pokolenia wychowanego jeszcze w monarchii austro-węgierskiej, któremu przyszło teraz żyć w oderwaniu od swojej pozostawionej za nowymi granicami tożsamości lub też w oderwaniu od ojczyzny. Od tamtego czasu nazwa Trianon stała się słowem-symbolem. Oprócz samego wydarzenia zaczęła oznaczać o wiele więcej: spełnione, a prorokowane na długo wcześniej „zaciśnięcie pętli wokół narodu”, akt dziejowej niesprawiedliwości i początek nowej, fatalnej ery dziejów. Niewątpliwa kulminacja tych nastrojów nastąpiła w latach dwudziestych i trzydziestych. Wytworzyły się symbole, powstawały plakaty, odznaki i teksty. Odmawiano „wyznanie wiary” w „zmartwychwstanie dawnych Węgier”. Upowszechnił się „hymn Seklerów” – największej węgierskiej grupy z Siedmiogrodu, który znalazł się teraz w granicach Rumunii. Zjawisko to określono w historii jako „traumę Trianon”.
Międzywojenne Węgry stale dążyły do rewizji postanowień traktatu. Doprowadziło je to do przymierza z Hitlerem, za które nagrodą czy raczej rekompensatą było otrzymanie skrawków dawnego terytorium. W okresie komunistycznym żal i poczucie niesprawiedliwości były eliminowane ze zbiorowej tożsamości. Powrót zainteresowania losem pozostałych za granicą współrodaków zbiegł się w czasie z kresem systemu: protesty przeciw planom reżimu Ceauşescu, który chciał dokonać masowych przesiedleń ludności w Siedmiogrodzie, były zwiastunami zmian i załamywania się „socjalistycznego braterstwa”. Wraz z końcem komunizmu możliwa stała się debata na zakazane przez lata tematy. Powróciły z tym większą siłą. Niepodległe Węgry rozpoczęły swoją drogę z bagażem wielu słabo wyartykułowanych pretensji i nie w pełni wyjaśnionych zaszłości.
POD WIELKĄ MAPĄ IMPERIUM
Przewodnikiem po węgierskim świecie wspomnień jest mapa. Przedstawienia dawnych Węgier można spotkać na każdym kroku – zdawałoby się wręcz, że państwo to nadal istnieje. Czy to w profesorskim gabinecie, czy jedząc obiad w barze, czy wreszcie na nalepkach samochodowych, gdzie symbolizujące Węgry „H” otoczone jest zarysem Królestwa w jego dawnych granicach. Pielęgnacja minionego raju wyniosła na wyżyny kartografię. Dokładnie i precyzyjnie zapoznamy się z topografią historycznych Węgier w wielu atlasach, w reprintach starych ich wydań, publikacjach książkowych i elektronicznych. Państwo w dawnym kształcie – kraje Korony św. Stefana – to nie tylko pojęcie historyczne, ale też fakt wspólnoty kulturowej, która w jego ramach rozwijała się przez setki lat. Związek ziem wchodzących w jej skład przetrwał podbój turecki i unifikacyjne zapędy Habsburgów. Ta bliskość kulturowa ma podstawowe znaczenie także dla sąsiadów współczesnych Węgier, ale tylko tu pielęgnuję się ją tak mocno, podobnie jak pamięć o jedności ziem Świętej Korony.
Chociaż trudno byłoby znaleźć Węgra, który nie uważałby rozpadu historycznych Węgier za ciemną kartę narodowych dziejów, to sentyment nie u wszystkich jest jednakowy. Drobnym przykładem różnic jest mapa prognozy pogody w największych dziennikach: w prawicowym „Magyar Nemzet” przedstawia ona całą Kotlinę Karpat, w lewicowym „Népszabadság” tylko tzw. małe Węgry, a więc państwa w jego obecnych granicach. We wrześniu 2006 roku, w czasie antyrządowych protestów, na placu Kossutha zapłonął ułożony ze zniczy zarys Wielkich Węgier, z zaznaczonym terytorium Węgier współczesnych. Na straganach, w które obrosły jesienne wiece, można było wybierać wśród nieprzebranej liczby znaczków, naklejek, flag z hasłami: „Nie, nie, nigdy!”, „Sprawiedliwość dla Węgier”, „Nie zapomnijmy”. „Tak było, i tak też będzie” – głoszą proporczyki z herbem Węgier z okresu Monarchii. Nie inaczej było podczas wiosennej kampanii wyborczej. Na prowincji odnajdziemy je na festynach i regionalnych imprezach. Na co dzień wystarczy wybrać się do jednego z wielu specjalnych sklepów, oferujących „prawęgierskie” artykuły.
Osobną grupą w tej branży są punkty wyspecjalizowane w łucznictwie i kultywowaniu starych-nowych tradycji pogańskich czy związanych z okresem, gdy Węgrzy byli jeszcze nomadami. Sklepy „scytyjskie” i charakterystyczna symbolika to wyraz istnienia pewnej subkultury, która posługuje się wizerunkami Wielkich Węgier, herbu Arpadów, turula (legendarnego ptaka, protoplasty dynastii Arpadów), pisma runicznego – wszystkimi narodowymi gadżetami, które u obcokrajowca wywołują niemałe zaciekawienie. Należą do nich także symbole z okresu międzywojennej polityki rewizji – jak krzyż z litery T (oznacza – rzecz jasna – Trianon) w koronie cierniowej, z ukrzyżowanymi podzielonymi Węgrami. W muzyce wyróżnia się kierunek nazywany „narodowym rockiem”. „Jeden Bóg, jeden naród/ chociaż słaby, chociaż ranny/ gdzie do nieba drzewa rosną/ stoją wciąż graniczne słupy” – śpiewa w jednym z utworów czołowy jego reprezentant – grupa Kárpátia. W tym roku w rocznicę podpisania traktatu zespół zorganizował koncert także w pobliżu historycznego pałacyku w Wersalu.
MIĘDZY KOMPLEKEM A POLITYKĄ
Ideologia ta wyraża potrzeby jakiejś grupy. Dokładne jej opisanie nie jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Warto tu może wrócić do wrześniowych protestów. Obserwator, który ubiegłej jesieni pojawił się na krótko na placu Kossutha, mógł cały protest uznać za dzieło niewielkiej grupy ekstremistów. Prawdą jest, że właśnie oni najwytrwalej koczowali przed parlamentem, gdzie wśród rozrastającego się miasteczka namiotowego funkcjonował w tamtych dniach rodzaj Hyde Parku. Sednem formułowanych przez nich (tj. Narodowy Komitet Rewolucyjny z placu Kossutha, czy też – jak sami się określali – „obradujące zgromadzenie narodu”) ezopowym językiem żądań było odstąpienie od obecnej konstytucji (zmienionej ustawy z 1949 roku) i powrót do „prawa Świętej Korony”. Nazwano tak bliżej nieokreślony cel polityczny, oparty o historyczną konstytucję węgierską – symbol wiecznych wartości, wokół których trwać ma niepodzielny naród. Radykałowie z placu Kossutha byli może grupą najbardziej widoczną. To na nich kierowały się kamery zagranicznych reporterów. Jednak w ciągu całego protestu organizatorom udało się zgromadzić jednorazowo do kilkunastu tysięcy osób – tyle, ile w Polsce udaje się przy różnych wysiłkach zmobilizować do udziału w centralnym wiecu partyjnym. Jednak na Węgrzech to liczba niewielka, zwłaszcza w dwumilionowym Budapeszcie i wobec tradycji wielotysięcznych zgromadzeń. Kompleks Wielkich Węgier wykracza poza tę grupę, nie jest tylko narzędziem ideologicznym narodowców. Nie zawsze przybiera spektakularną formę, tak samo jak aktualny sprzeciw wobec kłamstw socjalistów nie jest wyłącznie dziełem radykałów.
Oficjalny dyskurs polityczny ma jednak niejaki problem z otwartym odnoszeniem się do „traumy Trianon”. Żaden z polityków głównych partii nie pokazałby się na tle mapy dawnych Węgier albo flagi Arpada z czerwono-białymi pasami. W tym należy szukać przyczyny, dla której opozycyjny Fidesz tak konsekwentnie unikał możliwości skojarzenia go z ekstremistami i dlaczego związek taki tak wytrwale sugerują mu socjaliści i liberałowie. Na wiece organizowane przez partię przybywały dziesiątki tysięcy ludzi. W skali kraju partia dysponuje w miarę stałą grupą zwolenników: dzieli się elektoratem mniej więcej po połowie ze stroną przeciwną, lewicowo-liberalną. W języku Fideszu nie odnajdziemy – rzecz jasna – Wielkich Węgier, podkreśla się natomiast obowiązki wobec Węgrów żyjących w krajach sąsiednich. Na zgromadzeniach Fideszu w czasie obu tegorocznych kampanii wyborczych (do parlamentu i samorządowej), jak i w czasie protestów organizowanych przez tę partię żelaznym punktem programu było wystąpienie gościa-reprezentanta jednej z węgierskich organizacji mniejszościowych. Ale sfera symboli też jest istotna – zawsze obok hymnu narodowego śpiewany jest hymn Seklerów.
Jedynymi partiami, które obficie korzystają z rewanżystowskich haseł i symboliki, są tworzące w wyborach koalicję: Węgierska Partia Sprawiedliwości i Życia (MIÉP) i Prawica dla Węgier (Jobbik Magyarországért). Obecnie znajdują się one jednak praktycznie w niebycie politycznym, a największym sukcesem MIÉP było wprowadzenie w 1998 roku kilku posłów do parlamentu. Niektórzy analitycy twierdzą, że część dawnych wyborców MIÉP popiera dziś Fidesz. Spośród rzeszy sympatyków tego ostatniego trudno precyzyjnie wyodrębnić i nazwać grupę mobilizowaną hasłami „sprawiedliwości dla Węgier”.
Z drugiej strony w społeczeństwie węgierskim znajdziemy i obojętnych. Przed dwoma laty zorganizowano referendum w sprawie nadania rodakom z sąsiednich krajów węgierskiego obywatelstwa i tzw. „paszportu Węgra” (węg. honlevél; nie należy mylić z uchwalonymi w 2001 roku przez parlament przywilejami dla mniejszości węgierskiej, zwanymi statustörvény, a w naszej prasie pojawiającymi się jako „karta Węgra”). Głosowanie nie przyniosło rezultatu z powodu zbyt małej frekwencji. Gorycz trapi bliżej nieokreśloną, niezupełnie marginalną, ale też na pewno nie dominującą grupę. Ludzi nieufnie nastawionych do globalizacji, często pełnych dystansu do integracji europejskiej. Zawiedzionych zobojętnieniem, które dotyczy spraw węgierskich mniejszości. Często przekonanych o tym, że Węgrami nadal ktoś żongluje w swoim własnym interesie. Czymże innym miałby być bowiem podział państwa, usankcjonowany w „dyktacie” z 1920 roku i „sprzysiężenie” w postaci Małej Ententy? Wydanie Węgier na żer komunizmu, obojętność świata wobec dramatu Węgier z 1956 roku to ciąg dalszy tragedii, która rozpoczęła się już wcześniej, wraz z odebraniem 2/3 terytorium i 60% ludności.
JESTEM WĘGREM, NIE TURYSTĄ
Problem spuścizny po historycznych Węgrzech ma dwa zasadnicze plany. Pierwszym, namacalnym, jest istnienie mniejszości węgierskich w każdym z sąsiednich krajów. Węgrów poza granicami jest w sumie ok. 5 milionów wobec 10 milionów na terenie kraju. Najważniejsze z tego punktu widzenia są: Rumunia (tu, przede wszystkim w Siedmiogrodzie, jest ich, według różnych danych ok. 1,7 – 2,5 mln), Słowacja (500 – 700 tys.), a także – czasami nieco zapomniane – Serbia (Wojwodina) i Ukraina (Zakarpacie). W Austrii (Burgenland) i w Słowenii Węgrzy dysponują szerokimi prawami. Problem „Węgrów żyjących za granicą” (określenie języka węgierskiej polityki, odnoszące się tylko do mniejszości w państwach sąsiednich) jest jednym z filarów polityki zagranicznej i staje wobec niego każdy rząd, niezależnie od barw partyjnych.
Lokalne społeczności węgierskie borykają się ze swoimi problemami, dysponują partiami i organizacjami. Często otrzymują pomoc ze strony macierzy: od państwa węgierskiego, ale dużą rolę odgrywają też inicjatywy obywatelskie. W ostatnim czasie wśród przejętej sprawami mniejszości inteligencji modne stało się wspieranie dzieł charytatywnych np. w Siedmiogrodzie. Tu wśród inicjatyw, które znalazły szczególne poparcie wśród rodaków znad Dunaju jest wspieranie utworzonych niedawno domów dziecka dla dzieci węgierskich, które mają zapewnić węgierską edukację i uchronić przed wynarodowieniem. Każde działanie władz państw, w których mieszkają Węgrzy, a które może być poczytane za wyraz niechęci lub stwarzania sztucznych utrudnień dla tej mniejszości, spotyka się w kraju z wyraźnym oddźwiękiem. Zaangażowanie w tę sprawę i jego motywy są najzupełniej zrozumiałe. Solidarność z rodakami spośród znaczących partii eksponuje przede wszystkim Fidesz, który czyni z tematu jeden ze swoich znaków rozpoznawczych.
Drugim planem są opisywane duchy przeszłości: Wielkie Węgry, kult klęski. Wyrażają się one w różny sposób. Z jednej strony jest tradycyjna pielgrzymka na odpust do karpackiego sanktuarium maryjnego w Csíksomlyó (rum. Şumuleu Ciuc), która obecnie wymaga przekroczenia granicy. Dla wielu stanowi ona doniosły akt wiary, jednak często jest też okazją do demonstracji bardziej politycznej niż religijnej. Z drugiej strony są noszone przez Węgrów odwiedzających Siedmiogród koszulki z napisem: „Jestem Węgrem, nie turystą”. Wszystkie te gesty i zachowania karmią się realnie istniejącymi problemami narodowościowymi, frustrującą dla wielu sytuacją polityczną i gospodarczą. Poważne trudności przekładają się na groteskową nierzadko formę.
Zadziwiać może rozbrajająca wprost pewność, z jaką zwolennicy rewizji przedkładają swoje plany. Gdy młody sprzedawca patriotycznych pamiątek wielkowęgierskich na placu Kossutha powiedział, że nie widzi problemu w odtworzeniu wspólnej polsko-węgierskiej granicy, trudno mi było ukryć zdumienie. „Poważnie Pan myśli?” – zapytałem. „Ależ oczywiście” – uśmiechnął się przyjacielsko. Jeśli jednak pomysły rewizji granic komuś rzeczywiście zagrażają, to na pewno nie poprzez niebezpieczeństwo destabilizacji regionu i wojny na kształt jugosłowiańskiej. Najbardziej szkodzą samym Węgrom. Nie tylko dlatego, że mogą wzbudzić niepotrzebne dzisiaj konflikty na tle etnicznym. Pod twardymi hasłami zniekształcają obraz własnej przeszłości, a w wersji jarmarcznej czynią z niej mniej lub bardziej jaskrawą karykaturę. Kraje Korony Świętego Stefana żyły ze sobą w politycznej i kulturowej jedności nie dzięki narodowościowej dominacji. Utęsknionego imperium nie stworzyła i nie spajała idea narodowa. To nacjonalizmy pośrednio rozsadziły wspólne dziedzictwo. Historii Węgier i w ogóle spuścizny Kotliny Karpat nie zrozumie się – jak to niekiedy próbują robić zamieszkujące ją narody – bez historii sąsiadów, bo jest to jedna historia.
Węgrom-patriotom trudno jest się odnaleźć pomiędzy wiernością historii i tradycji, do której mają prawo, a zawziętością i anachronizmem. Nieustannie podsycane poczucie krzywdy, które charakteryzuje ten stan mentalny, ma służyć podniesieniu własnej wartości. Idzie w parze z niezgodą na to, że „nasza mała ojczyzna” – jak mówią o swoim kraju – nie jest już ważnym graczem na arenie międzynarodowej. Towarzyszy temu dotkliwe poczucie dysproporcji pamięci: na słowo Trianon cudzoziemiec nie zareaguje, bo nie będzie miał na ogół pojęcia, ile znaczy ono dla Węgra. Charakterystyczne są na przykład żale, że w wersalskim pałacyku nie ma ani słowa, nawet tablicy pamiątkowej poświęconej pamiętnemu dyktatowi. Z goryczą i poczuciem krzywdy, symbolizowanymi przez dawne i obecne linie graniczne, nie za bardzo jest jak się przebić do europejskiej i światowej opinii. Jak trzeźwo ocenić te marzenia, nie krzywdząc zarazem wrażliwości i uczuć patriotycznych osób, które nie są przecież wcale związane z subkulturą radykałów?
KRAJ GRANICZĄCY SAM ZE SOBĄ
Nam, Polakom, nasuwa się nieodparcie analogia z Kresami i sposób, w jaki byliśmy w stanie poradzić sobie z tym dziedzictwem, a którego wyrazem są nasze obecne relacje ze wschodnimi sąsiadami. Porównywanie bywa twórcze, ale nie jest w stanie wyjaśnić wszystkiego. Węgry są państwem o innym niż Polska potencjale i innej pozycji międzynarodowej, a zarazem przekraczającym swoje ograniczone ramy. Narodem, który „przelewa się” przez granice, z wielka historią, która pozostaje w kontraście do jego obecnych możliwości. To kraj „graniczący sam ze sobą” w sensie zarówno dosłownym – gdziekolwiek spojrzeć: rodacy za miedzą – jak i przenośnym. Osamotniony w stawianiu czoła problemom narodowości, tożsamości, w swym poczuciu klęski. Przykład polski może być przydatny, ale pamiętać należy, że Polacy na Litwie czy na Białorusi nie są dla nas tym, czym siedmiogrodzcy Węgrzy dla swych krajan znad Dunaju. Podobnie ograniczona jest paralela Kresy – Siedmiogród. Najważniejszą różnicą jest stosunek liczby rodaków mieszkających za granicą do tych w ojczyźnie i szczególne poczucie narodowościowego nacisku, który odczuwają. Łączy się z tym większa ranga Węgrów za granicami w społecznej świadomości ich rodaków.
Szukanie analogii rodzi refleksje o granicach – także o tych mentalnych, a nie jedynie historycznych; również o odpowiedzialności za kształt i rolę pamięci. O tym, czy pamięć będzie się nadal traktować jako narzędzie walki. Pośród budapeszteńskiego historyzmu, który zbudowano dla chwały trzykrotnie większego królestwa, nasuwają się pytania o możliwość zrozumienia stanu ducha. Im samym wygodnie jest zresztą tłumaczyć własną zawziętość problemami mniejszości oraz wyjątkowością dramatu, krzywdy i bezprawia, jakie spotkało ich w przeszłości. I fakty są po ich stronie. Nam z kolei łatwo posądzić Węgrów o niedojrzałość i brak „odrobienia” pewnej lekcji. Jednak trudno liczyć na to, że z dnia na dzień staniemy się świadkami wielkiej narodowej debaty, która doprowadzi do historycznych rozrachunków czy „nowego otwarcia”. Wymagałoby ono zresztą też otwarcia się ze strony partnerów potencjalnego dialogu, a więc narodów ościennych. Na samych Węgrzech przeszłość jest zresztą ciągle elementem podziału ideowego i politycznego, a tu nie zanosi się na kompromisy.
Obserwującemu z zewnątrz Węgrzy zdają się niekiedy nadmiernie dramatyzować albo niepoprawnie marzyć, ale w rzeczywistości – momentami rozpaczliwie – poszukują odpowiedzi: na pytania o siebie, o wczoraj i o siebie jutro.
——————————————
Szymon Brzeziński – ur. 1981. Historyk, student hungarystyki UW. Obecnie stypendysta w Instytucie im. Bálinta Balassiego w Budapeszcie. Mieszka w Józefowie.