Zima 2024, nr 4

Zamów

Prawda, tylko prawda, cała prawda

W moim przekonaniu nie ma innego sposobu na rozplątanie fatalnego węzła gordyjskiego, jakim są stosunki polsko-żydowskie, niż prawda. “Więź” poświęciła tej sprawie dyskusję – ważną i potrzebną. Ale zabrakło mi w niej pewnych elementów, istotnych dla ujawnienia “całej prawdy”, na ile to jest ex post możliwe. Prawdy faktów, po części zawartej w dokumentach. I prawdy emocji, żyjących w pamięci.

Jako osoba niemłoda (rocznik 1921) i pochodząca z byłych Kresów południowo-wschodnich, ściśle – spod Zaleszczyk, dysponuję dosyć szeroką paletą wspomnień z czasów przedwojennych, z lat “wyzwolenia Ukrainy Zachodniej” 1939-1941, z okresu okupacji niemieckiej, stalinizmu, roku 1968 – aż po dzień dzisiejszy. Takich świadków epoki niewielu już pozostaje przy życiu.

Dlatego chciałabym podzielić się pewnymi wspomnieniami, stanowiącymi chyba istotny przyczynek do historii postaw i zachowań Polaków w ciągu przeszło półwiecza.

A więc przede wszystkim wydaje mi się, że osoby urodzone i wychowane po wojnie, po Zagładzie – nie są w stanie pojąć zjawiska, jakim była obcość odczuwana przed wojną przez Polaków wobec Żydów i vice versa.

Oto obrazek z mego wczesnego dzieciństwa. Jechałyśmy z Matką pociągiem osobowym relacji Tarnopol-Zaleszczyki. Prawie na każdej stacyjce, związanej z jakimś miasteczkiem – na pociąg rzucał się czarny tłum ludzi, gestykulujących i krzyczących coś w niezrozumiałym języku. Byłam przerażona – jak się okazało całkiem bezpodstawnie. Po prostu tym samym pociągiem co my jechał sławny cadyk, a “czarni ludzie” w chałatach, z brodami i pejsami, chcieli go zobaczyć, dotknąć, a przynajmniej zbliżyć się do wagonu, w którym podróżował.

To poczucie obcości nie funkcjonowało w stosunku do kupców żydowskich (pamiętam ich imiona – Mojsze i Szloma), z którymi różne interesy prowadził mój Ojciec, zarządzający majątkiem mojej babki “po kądzieli”. Ojciec – który z austriackiej szkoły średniej wyniósł solidną znajomość niemieckiego – szybko nauczył się języka jidisz, a że był ciemnym brunetem, kontrahenci często mieli go za “swego”. Ja sama bliższe kontakty z młodzieżą żydowską nawiązałam w szkole podstawowej, a potem w gimnazjum w Zaleszczykach, gdzie – jak we wszystkich tamtejszych miasteczkach – Żydzi stanowili znaczną część ludności. Do dziś wspominam serdecznie moją przyjaciółkę z tamtych lat, Lusię Kleinrock, której ojczym dzierżawił majątek w sąsiedztwie naszego.

Jak zapisała mi się w pamięci sytuacja narodowościowa w moim “kraju lat dziecinnych”? Wsie były ukraińskie, miasteczka – żydowskie, a majątki – polskie. Było trochę ziemian pochodzenia żydowskiego, ale nie – ukraińskiego. Chyba że do tych ostatnich zaliczymy. Sapiehów.

I tu dochodzimy do drugiego problemu, którego w ogóle zabrakło w dyskusji na łamach lipcowej “Więzi”. Chodzi o stosunki ekonomiczne, które w okresie międzywojennym miały bardzo ważki wpływ na relacje polsko-żydowskie, polsko-ukraińskie i ukraińsko-żydowskie.

Jeden z czołowych przywódców syjonistycznych tamtej doby, Żabotyński, explicite twierdził, że polski antysemityzm miał podłoże nie rasistowskie tylko ekonomiczne. Zresztą zachodzi daleko idąca korelacja między nasilaniem się antysemityzmu a rozwojem naszego – pożal się Boże – kapitalizmu. Obecne, tak osobliwie motywowane, roszczenia amerykańskich Żydów wobec Polski poniekąd potwierdzają ówczesne porzekadło (czyjego autorstwa?): “Wasze [polskie] ulice, nasze [żydowskie] kamienice”.

W grę wchodziły konflikty interesów – różne zależnie od sytuacji głównych grup społecznych – chłopów, drobnomieszczan, robotników, inteligencji. I tak niesławnej pamięci numerus clausus na uniwersytetach wynikał chyba głównie z nadreprezentacji młodzieży żydowskiej na medycynie i na prawie, a więc na studiach, których ukończenie zapewniało lukratywne profesje. Na sprawy ekonomiczne nakładały się też wybryki chuligańskie, typowe – jak dziś tego doświadczamy – dla sytuacji kryzysowych.

Jak stosunki polsko-żydowskie ułożyły się w latach 1939/41, po wkroczeniu Armii Czerwonej? Mieszkaliśmy wówczas we Lwowie, gdzie uczęszczałam na Uniwersytet. Moje obserwacje dotyczą więc tego terenu, bo z wsią zerwałam kontakt.

Obywatele polscy pochodzenia żydowskiego podzielili się na trzy wyraźne grupy. Część – jak znaczna? – to byli po prostu Polacy o żydowskim rodowodzie: za ich reprezentanta uznać można profesora Juliusza Kleinera, katolika, który – widziałam to na własne oczy – wręcz ostentacyjnie podkreślał swoją polskość, nie idąc na żadne kompromisy w tej mierze.

Grupę najliczniejszą stanowili Żydzi, którzy co prawda pod naciskiem nowych władz deklarowali się jako “jewreje” (słowo “Żyd” w języku rosyjskim jest obelżywe i oficjalnie było zakazane), ale w stosunku do Polaków zachowywali neutralność, nierzadko życzliwą. Na przykład jako studentka korzystałam ze stypendium dzięki temu, że urzędnik-Żyd z rady dzielnicowej wydał mi zaświadczenie, że należę do “nic-nie-posiadających”, chociaż niewątpliwie domyślał się mego “nagannego” pochodzenia klasowego.

Ale była też grupa polskich obywateli-Żydów, którzy potrafili publicznie wykrzykiwać “Skończyła się wasza parszywa Polska” (autentyczne!) i z przekonania czy z oportunizmu “na całego” współpracowali z nowymi władzami, z natury rzeczy biorąc udział w działaniach represyjnych w stosunku do Polaków, a także własnych współplemieńców, którzy nie przejawiali dostatecznego entuzjazmu nową sytuacją. W końcu “sowieci” musieli mieć miejscowych doradców chociażby przy zestawianiu list do wywózki “na białe niedźwiedzie”, a Ukraińców nie darzyli pełnym zaufaniem, podejrzewając ich nie bez racji o “nacjonalizm”.

Po tym nastała okupacja niemiecka. Pierwszy jej rok spędziłam z Rodzicami we Lwowie (pracowałam jako salowa w szpitalu, jaki Niemcy zorganizowali w budynku mojej lwowskiej szkoły – Sacré Coeur), resztę – do wiosny 1944, na wsi, pod Skałatem.

Jak Polacy reagowali na dyskryminację Żydów, która zaczęła się dosłownie od pierwszych dni po wkroczeniu Wehrmachtu, a potem – na Zagładę?

Byli “szmalcownicy” i były typy spod ciemniej gwiazdy, dający wyraz zadowoleniu, że “Hitler załatwił nam problem żydowski”. Ale – w moim odczuciu – dominowała zgroza, strach i wstyd. Wstyd, że się boimy, bo “prawdziwy Polak” ma być odważny.

Osobiście wtedy właśnie przestałam wierzyć w Boga osobowego, który miałby dopuszczać coś tak potwornego, jak “ostateczne rozwiązanie”, to znaczy ludobójstwo.

Wiosną 1944 roku znalazłam się w gronie dziewcząt, zmobilizowanych do Armii Polskiej, formowanej na terenie ZSRR – kierowano je głównie do łączności i do szpitali. Mnie z racji półwyższego wykształcenia (dwa lata romanistyki) przydzielono do prasy wojskowej. Wskutek tego wraz z redakcją ówczesnej “Polski Zbrojnej” (z czasem przemianowanej na “Żołnierza Wolności”) trafiłam do Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego LWP. Był to dość szczególny punkt obserwacyjny dla bezpartyjnej “panienki z dworku”, jak mnie żartobliwie nazywano.

Zrazu zespół redakcyjny był osobliwą zbieraniną, na której czele stał polski komunista żydowskiego pochodzenia, mający za sobą członkostwo Związku Patriotów Polskich. Jego pierwsza żona przetrwała wojnę w Polsce, chyba “na aryjskich papierach”, córeczkę z tego związku przechowały siostry zakonne. Druga żona, rdzenna Polka – była autentyczną, ideową komunistką i kryształowym człowiekiem. On sam radykalną lewicowość łączył z wybitną inteligencją i swoistym poczuciem humoru. Na jednej z redakcyjnych “odpraw” (byliśmy w wojsku.) powiedział: “Kiedy przyjedzie Anders na białym koniu, to nas wszystkich powiesi, a tych, którzy myślą, że ujdzie im na sucho – też powiesi.”

Do ówczesnej “Polski Zbrojnej” pisywała Janina Broniewska, ale i Marian Brandys, St. R. Dobrowolski i Ryszard Matuszewski, później stały członek redakcji. W zespole znalazł się także “bezet” z Podola (w dodatku szambelan papieski i szwagier jednego z najwybitniejszych polskich filozofów katolickich), Aleksander Ścibor-Rylski, przybyły prawie wprost z Powstania, a także więźniarka z Ravensbrück, Polka “niearyjska”, która znalazła się w obozie nie z powodu pochodzenia, tylko działalności w akowskiej konspiracji. Przez jakiś czas do zespołu należał Henryk Holland, ojciec Agnieszki, oraz Tadeusz Rolicki, ojciec Janusza. Oni obaj mieli zginąć tragicznie.

Nasz pierwszy Naczelny (skądinąd rodzony stryj cenionego dziś polskiego reżysera-dokumentalisty) miał potem opinię partyjnego “betonu”, ale ja zachowuję go we wdzięcznej pamięci. Ułatwił mi ukończenie studiów, redukując do minimum moje obowiązki w redakcji, a nie utrudnił – mógł to zrobić. – wyjazdu na stypendium do Francji (1946 r.). Przy tej właśnie okazji poznałam mego późniejszego męża, Krzysztofa Tatarkiewicza, a także Hannę Szumańską-Grossową, z którą się zaprzyjaźniłam. Jej ojciec, Wacław Szumański, bronił lewicowców w przedwojennych procesach politycznych; mąż, Zygmunt Gross – adwokat i kompozytor z polsko-żydowsko-pepeesowskiej rodziny – bronił “reakcjonistów” przed sądami stalinowskimi. Czy zetknął się z prokurator Wolińską?.

Pierwszy Naczelny nie “puścił” mi tekstu, jaki napisałam po pogromie kieleckim, wstrząśnięta tym wybuchem bestialstwa, o jakie nie podejrzewałam moich rodaków. A następny Naczelny, ponoć syn rabina, fanatyczny komunista – wiosną 1951 roku z dnia na dzień pozbył się z redakcji i “bezeta” – szambelana papieskiego, i więźniarki z Ravensbrück, i mnie. Gdy spotkałam go po latach, miał już całkiem inne, chyba szczere demokratyczne przekonania. Podobną ewolucję przeszedł m.in. Bronisław Baczko, którego pamiętam jako oficera politycznego, ostrego jak brzytwa. Całkiem inną postawę wobec rzeczywistości politycznej tamtych lat zajmował mój kolega redakcyjny, autor słynnego sloganu “Nie matura, lecz chęć szczera.”, łagodny, niedźwiedziowaty drągal, Henio Sperber, który wkrótce potem wyjechał do Izraela.

Wesprzyj Więź

W czasach stalinowskich komuniści i parakomuniści pochodzenia żydowskiego odegrali istotną rolę i w aparacie represji, i – może przede wszystkim – w propagandzie, z jej wyczynami w rodzaju sławetnego plakatu “AK – zapluty karzeł reakcji”. Tak było.

W 1968 roku wystąpiłam publicznie na forum Związku Literatów ze stanowczym sprzeciwem wobec żenującej awantury antysemickiej, więc wydaje mi się, że jako względnie uczciwy “świadek epoki” mam prawo moralne upominać się o całą prawdę z obu stron toczonego sporu, który oby jak najrychlej stał się rzetelnym dialogiem.

__________________________
Anna Tatarkiewicz – romanistka, tłumacz literatury francuskiej, publicysta tygodnika “Forum”.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.