Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Dlaczego chodzę / nie chodzę do kościoła (ankieta – wybrane odpowiedzi)

Dlaczego nie chodzę do kościoła

Zdecydowałem się już w tytule wypowiedzi rozstrzygnąć kwestię tutaj podstawową: chodzę / nie chodzę do kościoła, ale sprawa nie jest tak prosta, jednoznaczna i oczywista, bowiem odpowiedź brzmiąca: „nie chodzę do kościoła” ściśle prawdy o mnie nie odzwierciedla. Zdarza się, że odwiedzam świątynię – zwykle podczas świąt Wielkiej Nocy, przy okazji zawierania związku małżeńskiego bliskiej mi osoby.

Czy nie chodzę regularnie do kościoła (bądź nawet: kilka razy do roku), bo nie ma we mnie wiary? Nie! Wręcz przeciwnie – jestem głęboko wierzącym katolikiem, szukającym ukojenia, Prawdy, sensu w Jedynym.

Nie chodzę do kościoła z powodu pewnych uprzedzeń, tkwiących we mnie chyba – pewności nie mam – tak głęboko, że kierują mym postępowaniem, jeśli chodzi o odwiedzanie kościoła.

Nie mogę znieść małomiasteczkowego rytuału, tej jaskrawo uderzającej w oczy i umysł powierzchowności, zjawiska, które częstokroć nazywa się katolicyzmem tradycyjnym. Nie mogę zagłębiać się w modlitwie wśród otaczającego tłumu zobojętniałych ludzi, mam wrażenie – bezbożników. Przytłacza mnie świadectwo znajomych, „biegających do kościoła”, straszliwie grzeszących po wyjściu z niego (obłuda?). Wiem, to tylko ludzie, ale nie przekonuje mnie ten argument.

Pewien ksiądz zasugerował mi, abym przeżywał Mszę indywidualnie. Jak to – powiadam – przecież Kościół jako wspólnota realizuje się w tym wymiarze poprzez wspólne bytowanie we Mszy św.

Czy Prawdę można znaleźć tylko w kościele (budynku, świątyni)? Nie sądzę; Prawda jest w Bogu. Bóg jest Prawdą, a On jest wszędzie w każdym zakątku swego dzieła.

Mam wątpliwości, czy aby moja postawa nie umniejsza mego katolicyzmu? Nie wiem. Ale ja studiuję Słowo, czytam „Więź”, „Znak”, „Tygodnik Powszechny”, „Azymut”. Większość katolików tego nie robi, większość (?!) duchownych tak nie czyni!

Jestem katolikiem. Nie wyobrażam sobie życia bez Boga, jako ostatecznego kryterium. Nie chodzę – zasadniczo – do kościoła; jestem człowiekiem Kościoła.

mężczyzna, 22 lata, student prawa miasto kilkunastotysięczne
______________

Odszedłem w wolnej Polsce

Jestem czterdziestolatkiem. Wykształcenie zawodowe – piekarz. Jestem ojcem czworga dzieci, małych jeszcze, bo późno się żeniłem. Mieszkam w mieście piętnastotysięcznym.

Wychowałem się w rodzinie bardzo religijnej. Byłem bardzo religijnym człowiekiem. Kiedy byłem młody, buntowałem się przeciw wielu rzeczom (byłem hippisem), przeciw rodzicom, przeciw tradycji, nigdy przeciw Kościołowi. Nie zerwałem kontaktu z Kościołem w czasie dwuletniej służby wojskowej. A w tamtych czasach władzy nie zależało na tym, by żołnierze manifestowali swoją wiarę.

Zerwałem z Kościołem teraz, w niepodległej Polsce. Zerwałem zupełnie. Przestałem chodzić do kościoła. Co było przyczyną tego kroku? Nie podobało się mi to, o czym zaczęto mówić w polskich kościołach – to politykowanie, jakie zaczęto uprawiać w Kościele; triumfalizm, jaki ogarnął nasz Kościół. To, i tylko to, sprawiło że odszedłem od Kościoła. W państwie totalitarnym, kiedy opozycja miała zakneblowane usta, było naturalne, że Kościół wypowiadał się na tematy polityczne. Teraz to mnie irytuje, razi.

Ks. Józef Tischner ma rację, kiedy mówi, że żadne dzieło Marksa czy Lenina nie sprawiło, że czytający je przestał wierzyć w Boga. Ale potrafił to sprawić proboszcz – niedobry, niekompetentny.

Na zakończenie informacja – moje dzieci i żona chodzą do kościoła. Powiem szczerze – ja też chciałbym wrócić do Kościoła. Myślę, że nasi biskupi wyciągnęli wnioski z błędów, jakie zrobili. Świadczy o tym ostatnia kampania wyborcza do Sejmu, w którą Kościół nie zaangażował się tak nachalnie jak w poprzednich czasach. To jest dla mnie dobry znak.

Z Bogiem

J. P. mężczyzna, 40 lat, wykszt. zawodowe, piekarz, miasto 15-tysięczne
____________

Zmieniły się moje potrzeby

Dlaczego przestałam chodzić do kościoła? Nie była to prosta i natychmiastowa decyzja, ale złożyło się na nią wiele wydarzeń, a także wpływ poznanych ludzi.

Co pamiętam z dzieciństwa? Przede wszystkim pierwszą w życiu spowiedź. Kiedy powiedziałam: „Więcej grzechów nie pamiętam”, ksiądz stwierdził autorytatywnie, że to stanowczo za mało, ale ja naprawdę nie miałam nic więcej do powiedzenia! Prawie mnie skrzyczał, a ja łykałam łzy.

W następnych latach chodziłam regularnie na lekcje religii, które prowadzili wciąż zmieniający się katecheci. Szczerze mówiąc, podczas większości katechez zwyczajnie się nudziłam. Duchowni wydawali mi się dalecy, niedostępni, a chwilami wzbudzali strach. Istnieli jak gdyby w innym świecie, do którego wchodziło się tylko w niedziele.

Pierwszy przełom w moim życiu duchowym nastąpił, kiedy miałam 15 lat, rozpoczęłam edukację w liceum i zapisałam: się na religię w innej parafii, bliżej ulicy, przy której mieszkałam.

Katecheta okazał się być pierwszym księdzem i pedagogiem ze wszystkich, jakich znałam, który chciał i potrafił rozmawiać z młodzieżą. O sprawach wiary mówił tak, jak gdyby opowiadał fascynującą historię z mnóstwem zaskakujących przygód. Jego wykłady (przerywane nader często naszymi pytaniami) płynęły szybko, okraszone przykładami z życia, cytatami z Biblii, anegdotami i dowcipami. Krótko mówiąc – przyciągał słuchaczy niezwykłą osobowością.

Byłam oszołomiona i zachwycona. O religii można rozmawiać również i tak! Rozumiałam coraz więcej i chciałam wiedzieć więcej. Msza nabrała nowego znaczenia i stała się wspaniałym przeżyciem, a najbardziej lubiłam chodzić do kościoła sama, bo tylko wtedy mogłam się najlepiej skoncentrować.

Im mocniej i bardziej świadomie wierzyłam, tym więcej pytań chciałam zadać. Tylko komu? Wspaniały kapłan został przeniesiony do innego miasta, a katechezy prowadzone przez jego następcę ziały nudą i przeciętnością. Zaczęłam szukać wymówek, aby je opuszczać.

Zapisałam się do kółka oazowego. Nie znałam tam nikogo i czułam się nieswojo, ale zawsze znalazł się ktoś, z kim mogłam zamienić kilka zdań. Spotkania oazowe to było czytanie Pisma Świętego i encyklik papieskich, śpiewanie pieśni religijnych, czasami wycieczki.

Oazowicze przywiązywali najwyższą wagę do Mszy, pacierza, różańca, spowiedzi, wszelkich zewnętrznych form wyznawania wiary. Dla mnie też były one ważne, ale wypełniałam te obowiązki tym chętniej, gdyż nabrałam pewności, że w jakikolwiek sposób zwrócę się do Boga, On zawsze mnie usłyszy. Nie muszę spędzać na klęczkach określonej ilości godzin, aby zasłużyć na miano dobrej chrześcijanki. Mogę Go chwalić uczciwym życiem, a nawet zwykłym uśmiechem. Najważniejsze jest nie to, ile razy odmówię „Ojcze Nasz”, ale jak i czy w ogóle rozumiem słowa, które wypowiadam.

Nurtowało mnie coś jeszcze: dlaczego siostra opiekująca się grupą oazową wyróżnia wybrane osoby, a inne (w tym i mnie) traktuje obojętnie i prawie wcale z nimi nie rozmawia? Uczestnicy spotkań sami podzielili się na mniejsze lub większe grupki, odporne na przenikanie świeżych elementów. To kłóciło się z moim wyobrażeniem chrześcijańskiej wspólnoty.

Po kilku miesiącach czułam wyraźnie, że charakter pracy kółka oazowego nie jest czymś dla mnie.

Msza wciąż była bardzo ważna i niepełna bez Komunii, ale.

Łaknęłam dobrych kazań, skłaniających do przemyśleń i prowokujących do dyskusji. Niestety, słyszałam banalne formułki, wygłaszane obojętnym tonem. Miałam wrażenie, że księża traktują tę część nabożeństwa jak przykry obowiązek, nałożony dodatkowo, który po prostu musi być wypełniony. Nie uroniłam ani głowa z pozostałych części Mszy, ale, zniechęcona, czas kazania przeznaczałam na rozmyślanie o różnych sprawach.

Podjęłam jeszcze jedną próbę odnalezienia się w oazie i latem pojechałam na obóz młodzieży oazowej z różnych miast Polski. Mieszkaliśmy w domu rekolekcyjnym pod opieką siostry zakonnej i księdza.

Dzień był zaplanowany co do minuty: modlitwa, refleksje na tematy religijne, nabożeństwa, czytanie i omawianie Pisma Świętego. W międzyczasie posiłki, a wieczorem wspólne śpiewanie pieśni. Nawet spacer w lesie nie mógł być zwykłym spacerem, podczas którego można byłoby pomilczeć i popatrzeć na drzewa, ale okazją do jeszcze jednego wykładu.

Kiedy minął pierwszy dzień, przez głowę przemknęła mi myśl, że pomysł przyjazdu tutaj nie był chyba najszczęśliwszy. Po dwóch następnych doszłam do wniosku, że nie wytrzymam ani chwili dłużej. Poprosiłam siostrę o rozmowę. Powtarzałam, że muszę wyjechać, coś się ze mną dzieje, nie umiem się tutaj odnaleźć. Reakcją na moje słowa był szok i wielkie zdziwienie. Niektórzy próbowali mnie przekonać: mówiono o boskich planach wobec ludzi, cierpieniu, krzyżu, który każdy z nas musi nieść. Używanie takich wzniosłych słów w odniesieniu do tej sytuacji wydawało mi się nie na miejscu. Nie zmieniłam raz podjętej decyzji i tego samego dnia pojechałam do domu. Po raz drugi doszłam do wniosku, że formy organizacyjne narzucane przez Kościół odbierają mi możliwość wyboru własnej drogi i oddawania czci Bogu kiedy, gdzie i w jaki sposób chcę.

Rok 1989 przyniósł gwałtowne zmiany, które przez wiele lat wydawały się niemożliwe. Jeszcze wtedy bywałam regularnie na Mszy, a po śmierci mamy szukałam ukojenia, gdzie tylko mogłam. Ku mojej rozpaczy (i jednocześnie zdziwieniu) każde pójście na cmentarz lub do kościoła (gdzie bardziej niż zwykle drażniło mnie smętne zawodzenie ludzi wychwalających Boga ze smutkiem wypisanym na twarzach) wpędzało mnie w coraz głębszą depresję. Mijały dni i tygodnie, a czas, który miał leczyć rany, nie pomagał. Doszłam do wniosku, że w tych dwóch miejscach nie odzyskam równowagi – pora na zmianę. Chodziłam do parku, lasu, siadałam na trawie, zamykałam oczy i. zaczynałam zwierzać się Bogu. Czasami wślizgiwałam się do kościoła, kiedy był pusty i klękałam w kącie. Wcale nie pragnęłam być widziana przy ołtarzu. Wręcz przeciwnie – im bardziej ukryta byłam przed ludzkim wzrokiem, tym łatwiej było mi zwracać się do Boga.

Trudno było mi przeżywać Mszę tak głęboko jak przedtem. Czułam się źle w kościele wypełnionym ludźmi, z których połowa nie przestawała szeptać, wierciła się, klękała potem i biła się w piersi jak automaty. Tłum zaczął mi po prostu przeszkadzać, a księża. No cóż, na ambonę wkroczyła polityka, pewność siebie, brak pokory i agresja. Między tekstami modlitwy płynęły słowa pełne jadu i nienawiści do wszystkiego, co niekatolickie. Jak w takiej atmosferze doświadczyć duchowej odnowy, nauczyć się przebaczać i okazywać miłosierdzie?

Kilka razy kupiłam „Niedzielę”. Przeraził mnie prymitywizm argumentacji, fanatyzm. Bycie na Mszy zaczęło mi się kojarzyć nie z uspokojeniem, pocieszeniem, rozmową z Bogiem, ale z dążeniem osób duchownych do narzucenia reszcie swoich poglądów.

Zmieniły się moje potrzeby w zakresie praktyk religijnych, a zmiany te wyniknęły z różnych wydarzeń i doświadczeń. Wierzę w Boga i z dnia na dzień ufam Mu coraz bardziej, jednakże nie czuję potrzeby uczestniczenia w nabożeństwie i śpiewania pieśni. Zresztą czy mam prawo być pewna, że katolicyzm jest jedyną drogą prowadzącą do wiecznego życia? A protestanci, muzułmanie? Przecież oni też mogą być przekonani, że ich religie stoją ponad wszystkimi innymi.

Odpowiedź na pytanie: „Dlaczego nie chodzę do kościoła?” nie może zawierać się w jednym zdaniu. Jest wiele przyczyn i okoliczności, które złożyły się na moją obecną postawę i mają one swe źródło w latach dzieciństwa oraz w sytuacji rodzinnej.

Decyzja o nieuczestniczeniu w praktykach religijnych nie oznacza wyparcia się Boga i wiary. Jest raczej odcięciem się od kościelnej hierarchii i tego, co przez nią zostało ustalone. Bóg jest wspaniały i można wielbić Go niekoniecznie na Mszy i przesuwając paciorki różańca, ale po prostu żyjąc uczciwie i nie krzywdząc innych.

Może gdybym spotkała w poprzednich latach innych ludzi, świeckich i duchownych, podjęłabym inne decyzje. Nie było jednego momentu, jednej osoby, która przeważyła szalę. Wpływ miało wiele czynników. Postąpiłam tak jak czułam, że powinnam postąpić.

Nie wiem, co będzie za kilka lat. Być może dojdę do wniosku, że była to niesłuszna decyzja i będę chciała to zmienić.

Moje życie z pewnością nie jest usłane różami. Mam sporo problemów, z którymi wciąż muszę się borykać, ale tym, co nie pozwala mi upaść i załamać się, jest nadzieja i bezgraniczne zaufanie do Boga, że nigdy nie obarczy mnie ciężarem, jakiego nie byłabym w stanie unieść.

31 lat, nauczycielka, miasto wojewódzkie
________________

Za mało było duchowości

Właściwie nie wiem, czy powinnam brać udział w tej ankiecie, bo nie mogę siebie określić mianem katoliczki. Mimo to postanowiłam podzielić się z Wami swoimi doświadczeniami i spostrzeżeniami, bo chyba jednak wiążą się one z poruszonym przez Was tematem.

Pochodzę z rodziny katolickiej i mniej więcej do dwudziestego roku życia byłam tzw. wierzącą praktykującą, tzn. chodziłam do kościoła, przyjmowałam sakramenty itd. Trwało to do chwili, kiedy uświadomiłam sobie, że moje uczestnictwo we Mszy świętej ma chyba więcej wspólnego z tradycją czy przyzwyczajeniem, aniżeli z jakąś wewnętrzną potrzebą i że tak naprawdę w kościele czuję się na pewien sposób obco. Może dlatego, że jestem typem samotnika i nigdy nie czuję się dobrze w tłumie? A może to dlatego, że sama formuła Mszy, jej uroczystość i podniosłość nigdy do mnie nie przemawiały, bo o wiele bardziej pociąga mnie franciszkańska prostota, umiar i skromność? Nie wiem. W każdym razie, zupełnie nie potrafiłam się w tym odnaleźć. Uczestnicząc we Mszy świętej, nigdy nie odczułam czegoś głębszego, nigdy tak naprawdę nie doświadczyłam obecności i bliskości Boga. Pragnęłam tego bardzo, ale nie wiedziałam, jak mam się z Nim zjednoczyć, nie potrafiłam osiągnąć tego stanu.

W pewnym momencie zaczęłam więc zadawać sobie pytania, czy to moje chodzenie do kościoła ma w ogóle jakiś sens, skoro nie wiąże się ono z żadnymi przeżyciami duchowymi i nie pomaga mi zbliżyć się do Pana. Wiedziałam, że muszę coś z tym zrobić, bo moje praktyki religijne nie mogą być tylko jakimś udawaniem, szopką czy ładną, kolorową przykrywką, pod którą tak naprawdę nic nie ma. Zrozumiałam, że jest to oszustwo i chociaż mogę oszukiwać siebie, innych, to Boga nie oszukam, bo On zna moje serce i zna prawdę. Musiałam więc zdecydować czy zostać i dalej wmawiać sobie, że coniedzielne chodzenie do kościoła czyni ze mnie dobrą chrześcijankę, katoliczkę, czy też odejść.

Trudno mi było podjąć tę decyzję, bo najzwyczajniej w świecie bałam się. Bałam się grzechu, gniewu Bożego, tego, co dalej ze sobą zrobić. A jednak zdecydowałam się odejść. Zrozumiałam bowiem, że oszukiwanie Pana i siebie jest jeszcze większym grzechem niż zaprzestanie chodzenia do kościoła.

Po tym rozstaniu przez pewien czas trwałam w jakimś takim zawieszeniu. Szukałam Boga, szukałam drogi do Niego – i znalazłam! Spotkałam baptystów – i chociaż był to tylko epizod i nie związałam się z tą wspólnotą, to spotkanie okazało się przełomowym punktem w moim życiu. Dlaczego? Dlatego, że po raz pierwszy ktoś tak zwyczajnie i po prostu dał mi do ręki Pismo Święte i powiedział: „Czytaj”. Być może zdziwi to Was, ale nikt wcześniej mi tego nie powiedział, nie wskazał mi tej najprostszej drogi do Pana. Tak, właśnie w Biblii odnalazłam Boga, Jego nieskończone wielkie miłosierdzie i miłość, która najpełniej objawiła się w tym, że ofiarował swego Syna, abym ja mogła dostąpić życia wiecznego. W każdej wolnej chwili czytałam Słowo Boże, wręcz zachłystywałam się nim! Biblia stała się dla mnie lekarstwem na wszelkie niepokoje i smutki, ukojeniem dla duszy, źródłem nieopisanej radości i szczęścia.

Nie chcę tutaj uogólniać, ale okazało się, że czytanie Pisma Świętego nie jest chyba zbyt popularnym zajęciem wśród katolików. Dlaczego tak sądzę? Choćby dlatego, że większość znajomych, którzy mnie odwiedzali, widząc na stoliku Pismo Święte pytali ze zdziwieniem: „co ty – Biblię czytasz!?” Wydaje mi się, że Pismo Święte powinno być podstawą wiary każdego chrześcijanina, fundamentem, na którym może zbudować swoje życie. Nie wiem, jak można naprawdę wierzyć w Boga i wierzyć Bogu, nie znając Jego słów, Jego przesłania miłości, Jego darów. Może nie mam racji, ale wydaje się mi dużą pomyłką, gdy ktoś, kto co prawda chodzi do kościoła, ale nie czyta Biblii, twierdzi, że jest wierzącym praktykującym. Być może się mylę, ale dla mnie owo „praktykowanie” to nie tylko uczestnictwo w różnego rodzaju obrzędach religijnych, ale także – a może przede wszystkim – wypełnianie na co dzień Słowa Bożego. A jak można je wypełniać, skoro się go nie zna?

Co jeszcze spowodowało, że przestałam chodzić do kościoła? Na mojej decyzji na pewno zaważył też fakt, iż w kościele – miejscu poświęconym Bogu – za dużo, jak mi się wydaje, mówi się o sprawach tego świata, chociażby o polityce, która jest tak brudną i szatańską sprawą, że mówienie o niej w takim miejscu jest według mnie profanacją. Polityka jest i tak wszechobecna w naszym życiu, dlaczego więc chociażby wiara i religia nie mogłyby być od niej wolne? Dlaczego w kościele mówi się o tak błahych i nietrwałych sprawach, a zapomina, albo pomija się dużo ważniejsze problemy dotyczące rozwoju duchowego, umacniania w wierze, odnajdywania siebie, swojej drogi do Boga etc.?

Dlaczego zatem przestałam chodzić do kościoła? Bo za mało w nim duchowości, za mało radości płynącej z wiary, a za dużo rutyny i monotonności. Za mało Słowa Bożego, a za dużo ludzkiego.

Lidia 24 lata, wykszt. średnie, bibliotekarka, miasto wojewódzkie
______________

Wierzę, że kiedyś wrócę

Nie zawsze omijałem kościół. Będąc dzieckiem, chodziłem do kościoła regularnie – czasami jednak przymuszany w delikatny sposób przez mamę. Mimo że byłem chłopcem głęboko wierzącym, który bardzo poważnie brał kanony wiary katolickiej – zarówno te zrozumiałe, jak i te, powiedzmy, niezbyt zrozumiałe – to na Mszy świętej nie mogłem wyzbyć się uczucia pewnej nudy. Mimo starań nie potrafiłem również nie cieszyć się z końca Mszy odprawianej jeszcze wówczas po łacinie. Wierzyłem jednak, że jeżeli przystąpię do spowiedzi przez dziewięć pierwszych piątków miesiąca, to mam zapewnioną spowiedź przed śmiercią – tak uczył nas ksiądz w mojej parafii w Warszawie. Kiedy zaś po spowiedzi usłyszałem na ulicy przekleństwo, z trudem wytłumaczyłem sobie, iż to mimowolnie zasłyszane słowo nie obciąża mnie grzechem i nie muszę z tego powodu ponownie się spowiadać, by przyjąć Komunię św. Już wtedy jednak, po lekcjach religii o sakramentach, zastanawiałem się, dlaczego ten, który „miał szczęście” zostać namaszczony przed śmiercią, staje przed Bogiem jakby na lepszych prawach niż ten, do którego ksiądz z tym sakramentem nie zdążył i który umarł w grzechu.

W latach młodzieńczych, acz już dorosłych, niewiele się zmieniło. Do kościoła chodziłem, chociaż nie co niedzielę i ze skrywaną ulgą witałem końcowe błogosławieństwo (już po polsku). Regułą były monotonne i nieciekawe kazania. Byłem przekonany, że trzy czwarte osób wychodzących z kościoła nie potrafiłoby przytoczyć w 10 minut później nawet ich myśli przewodniej. Wyłom w tym schemacie uczynił kard. Stefan Wyszyński, którego, być może najpierw z samego szacunku, słuchałem uważnie, choć z zasady nie mówił krótko. Później z taką samą uwagą słuchałem kazań ks. Jerzego Popiełuszki. Od szkoły średniej trwałem w sprzeciwie wobec realnego socjalizmu, zawsze jednak z czystym sumieniem mogłem powiedzieć, że chodzę, bo wierzę, a nie dlatego, że jest to jeszcze jedna forma kontestacji tamtego ustroju, choć zapewne w jakiejś mierze tak również było.

Teraz jestem człowiekiem bardzo dorosłym i dalej wierzę, choć z pewnością inaczej, ale do kościoła już nie chodzę.

Coraz gorzej zacząłem znosić świąteczne wizyty duszpasterzy, którzy z kartoteką w ręku sprawdzali, czy i gdzie wisi krzyż, czy dzieci aby na pewno ochrzczone, a my czy mamy ślub kościelny, itp., a następnie, po zadaniu paru zdawkowych pytań, takich samych co roku (mimo nie tej samej nawet osoby księdza), pospiesznie znikali. Te wizyty duszpasterskie zaczynały mi coraz bardziej przypominać inspekcje i z czasem zacząłem ich unikać, cedując obowiązek przyjęcia księdza na żonę. W kościele zauważyłem, że uważniej słucham kazań, a przyczyną był narastający wewnętrzny sprzeciw wobec ich treści – nieustannych pouczeń, przypomnień i napomnień. To, co kiedyś bez problemu przeciekało mi przez uszy, teraz powoli zaczynało drażnić. Drażnić mnie zaczęła iście feudalna zależność człowieka od Boga lansowana w Kościele. On – Bóg, Pan; ja – sługa marny, zawsze po prośbie, mimo wolnej woli, tak czy siak proch zdany na łaskę i zmiłowanie. Wieczny petent, nigdy partner. Czy taki jest Jezus z Ewangelii? Czemu zbudowano między nami taki mur?

Sam sobie musiałem powiedzieć, że mimo iż wierzę, to nie we wszystko. Dogmat „ciała zmartwychwstania” jako nielogiczny odrzuciłem i nie zadowalały mnie dalej wyjaśnienia, że człowiek jest zbyt niedoskonały, by go zrozumieć. Oddaliłem się od obowiązującej doktryny, ale – w moim przekonaniu – nie od wiary w Boga.

Przysłowiową kroplą było zabranie się księży za politykowanie. Napisano o tym mnóstwo, ale to świadczy tylko jak niefortunne było to politykowanie. Bo tak naprawdę to i ks. Popiełuszko politykował, ale z jaką czynił to klasą, jak delikatnie, choć najgłębsze poruszał sprawy. Spadły na mnie nowe pouczenia, zakazy i nakazy wypowiadane przez szeregowych proboszczów, jak i najwyższych dostojników kościelnych. Żadnej wolnej woli: potępienie albo nagroda niebieska, bat albo marchewka – tylko między tym mogłem wybierać, a to przecież żaden wybór.

Pamiętam jedno ze świąt Bożego Ciała w którymś roku stanu wojennego. Tłum ludzi pod kościołem św. Anny w Warszawie. Kazanie wygłasza Ksiądz Prymas. Jest długie. Setki, tysiące ludzi stoi w skupieniu i czeka na parę słów pocieszenia na przyszłość, na chociaż krótką naganę otaczającej nas rzeczywistości. Nic takiego się nie dzieje. Dziś już nie pamiętam, o czym było tamto kazanie. Rozmawiałem z wieloma osobami. Część z nich usiłowała przekonać mnie, że Kościół nie jest od komentowania bieżących wydarzeń politycznych, jego misja jest innego rodzaju. Z trudem, ale w jakiejś mierze wyjaśnienia te przyjąłem. A w parę lat później? Prymas odwiedza jakiś kraj, na lotnisku w krótkich zatroskanych słowach wyraża swoje obawy wobec takiego lub innego faktu politycznego czy społecznego. Wraca, znowu na lotnisku dzieli się z dziennikarzami i z narodem kolejnymi obawami wobec kolejnych faktów. Prymas chwali i gani, komentuje i krytykuje. On i inni biskupi są już teraz na bieżąco. Umiar zachowują zaś ci, którzy w stanie wojennym nie kryli się za apolitycznością Kościoła. Jest ich jednak niewielu. Kościół ma prawo zabierać głos w żywotnych dla narodu sprawach. Jasne. Czemu jednak dopiero teraz i w takiej formie?

Z czasem, być może już podświadomie, zaczynam wyłapywać gorszące dla mnie sprawy: prof. Deca w Łodzi, ataku luminarzy „katolickiej nauki społecznej” na prof. Bartoszewskiego, bezpardonowe odzyskiwanie dawnych, a nawet bardzo dawnych nieruchomości i majątków kościelnych, napastliwość Radia Maryja czy też kwestia zaczętego procesu beatyfikacyjnego ks. Popiełuszki, w którym uczestniczy Prymas Polski, ten sam przecież, który jak głosiła potężna plotka zamierzał wysłać kaznodzieję „Solidarności” do Rzymu dla stonowania nastrojów. Ktoś powie, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Ale dla mnie ma.

Moja żona i dzieci chodzą co niedziela do kościoła, a kiedy czasem chłopcy się opierają, namawiam ich by poszli, trochę przymuszam, jak kiedyś mnie mama. Chcę by wierzyli, tak jak i ja wierzę, a co do samej obecności w kościele, by sami wybrali, gdy do takiego wyboru dorosną. Na razie ich odczucia są podobne do moich z dawnych lat – w kościele jest nudno i nie można się doczekać końca Mszy. Treści kazań nie potrafią powtórzyć, zapewne w ogóle nie słuchają. Co to jest polityka, jeszcze nie wiedzą.

Chciałbym, abyśmy kiedyś do kościoła mogli pójść razem, a w kościele tym inna już będzie atmosfera. Chciałbym zapomnieć o tym, co było, nie odczuwać odruchu sprzeciwu przy przekraczaniu progu świątyni, wybaczyć Kościołowi i od niego otrzymać wybaczenie. Ale to jeszcze nie dziś.

Wojciech Skalski 46 lat, wykształcenie wyższe, Warszawa
_____________

Wróciłam z dalekiej podróży

W chodzeniu i niechodzeniu do kościoła przeszłam przez wiele etapów Postaram się je umotywować.

Przez pierwsze 13-14 lat życia chodziłam do kościoła, przystępowałam do sakramentów, tak jak mnie uczono w domu i na religii, nawet nie przypuszczając, że może być inaczej. Rozpoczynając naukę w szkole średniej zetknęłam się z ruchem oazowym i pielgrzymką. Zaangażowałam się bardzo mocno w przeróżne formy działalności kościelnej, które rzecz jasna miały na celu ożywienie wiary i zainteresowań religijnych. Chodziłam do kościoła nie tylko na niedzielne Msze święte; chodziłam również na spotkania modlitewne, formacyjne, itp. Uprawiałam aktywnie zalecane formy pracy nad sobą, prowadziłam grupy formacyjne, wyjeżdżałam na letnie rekolekcje. Byłam pełna entuzjazmu dla Boga i Kościoła. Z tego okresu zbliżenia się do Kościoła wyniosłam pogłębione zrozumienie Eucharystii oraz wewnętrzne przekonanie, że udział we Mszy świętej jest tylko wówczas pełny, gdy przyjmuje się komunię świętą. Dlatego też, od tego momentu, chodzenie do kościoła nabrało dla mnie szczególnego znaczenia. Bardzo ożywiło się moje życie sakramentalne. Przez wiele lat miałam stałego spowiednika, któremu zawdzięczam pomoc w pokonywaniu trudności związanych ze spowiedzią; zwłaszcza że maksymalistyczne wymagania stawiane samej sobie nieraz kończyły się bolesnym fiaskiem.

W połowie szkoły średniej przeżyłam bardzo tragiczne wydarzenie, które oddziaływało na mnie przez wiele następnych lat. Odkryłam wówczas, że oaza, poza modlitwą (cudownym antidotum na wszystko) nie może mi nic zaofiarować, w niczym pomóc. Jedni – nie chcieli, drudzy – nie wiedzieli jak, jeszcze inni – mieli dobre chęci, ale zabrakło im wyobraźni i mądrości. Nie winię tu absolutnie oazy za moje późniejsze odejście od Boga i Kościoła, bo przyczyn było wiele i złożonych, ale oaza ukształtowała we mnie pewne mityczne doświadczenie Kościoła, nierealne, którego odbrązawianie zajęło mi sporo czasu i niemało mnie kosztowało. Trwałam jeszcze długo w tej wspólnocie żyjąc namiastką nadziei na pomoc. Chodziłam do kościoła bardzo często, codziennie czytałam Pismo Święte szukając w Słowie Bożym potrzebnych mi łask. Pogłębiałam swoją wiarę czytając książki religijne, dużo rozmawiałam z przyjaciółmi, z księżmi o Bogu. Bóg był dla mnie Kimś niesłychanie bliskim, z Kim ciągle rozmawiałam i przebywałam w swych myślach, codziennym działaniu. Z drugiej strony, w miarę narastających problemów, których nie potrafiłam rozwiązać, w miarę doświadczanego cierpienia, którego nie pojmowałam i nie umiałam znosić, coraz częściej odczuwałam opuszczenie przez Boga. Nakładało się ono na dojmujące przeżycie psychicznego odizolowania od grupy przyjaciół, oazy, której jedynym celem była wesoła piosenka i zbiorowe modlitwy.

W czasie ogólniaka i studiów zdarzały mi się okresy niechodzenia do kościoła. Miały one dwojakie przyczyny. Trudności związane ze spowiedzią i poczucie obcości, a nawet jakiejś wrogości Boga wobec mnie. Byłam osobą z nadmiernie rozwiniętym poczuciem winy. Boga umieściłam na miejscu Oskarżyciela. Taka relacja nie mogła się ostać na dłużej. Problem przystępowania do spowiedzi, mimo przyjaznej postawy kapłana, zawsze spędzał mi sen z powiek. Kiedy nie potrafiłam zdobyć się na rozmowę, mijało nieraz kilka długich tygodni czy miesięcy, podczas których świadomie unikałam kościoła, a swoją w nim obecność uważałam za zbyteczną i niepożądaną. Narastające zaś problemy osobiste, których nie umiałam rozwiązać, powodowały, że Bóg jawił się jako Ten, który może, ale nie chce mi pomóc.

W okresie, gdy chodziłam do kościoła, czyli wówczas, gdy nie tylko byłam na Mszach świętych niedzielnych i przystępowałam do komunii, ale chodziłam na niejedną Mszę w tygodniu i rozmawiałam z Bogiem, modliłam się gorąco o to, by w przyszłości nigdy nie pozwolił mi odejść od Siebie na zawsze. Bałam się, że kolejny odwrót od Boga będzie tym ostatnim, a odchodziłam na coraz dłużej. Sądzę, że ta huśtawka trwania przy Bogu i odejścia od Niego wynikała zarówno z naturalnej przyczyny dorastania, jak i z niewspółmiernej rozbieżności pomiędzy Bogiem głoszonym przez Kościół, przez oazę, a Bogiem doświadczanym przeze mnie za pośrednictwem konkretnych działań bliskich mi ludzi i moją wewnętrzną, psychologicznie umotywowaną wizją Boga.

W końcu odeszłam. Na kilka lat.

Myślę, że było to bardziej odejście od Kościoła niż od Boga; odejście od nadmiaru obciążeń, które Kościół w moim mniemaniu na mnie nakładał; odejście od obrazu Boga ukształtowanego przez dotychczasowe życie, przez doświadczenia oazy.

Nigdy żadne intelektualne wątpliwości czy naukowe poglądy nie były dla mnie przyczyną opuszczenia Boga. Nauka, owszem, towarzyszyła mi w kształtowaniu obrazu Boga, ale zawsze na płaszczyźnie wiedzy, a nie wiary. Dopiero w wiele lat później odkryłam, że brak wiedzy lub jej ignorancja może zdeformować lub zniszczyć pozytywne doświadczenie religijne. Na przykład wiele rzeczy, o które wewnętrznie obwiniałam Boga lub siebie, znalazło swoje uzasadnienie w prostych prawidłach psychologicznych.

Przez długi czas mojego niechodzenia do kościoła nastąpił we mnie radykalny zwrot w kierunku wiedzy. Poszukiwałam i dociekałam przyczyn swoich problemów w nauce. Nie rozumiałam, dlaczego wiarę przeciwstawia się wiedzy i dlaczego trzeba wybierać. Racjonalizacja moich cierpień przez naukę przyniosła mi ulgę. Nie będąc zaś psychicznie w stanie podejmować aktów wiary, negowałam ją. Sądzę, że ta negacja była swoistym aktem wyznania pragnienia wiary. Był okres, że uznawałam się za osobę niewierzącą. Nie chodziłam do kościoła, sprzeciw wywoływało we mnie wszelkie mówienie i słuchanie o Bogu; dostrzegałam głupotę i naiwność kościelnej religijności, jej magiczny rytualizm, jej deklaratywność bez pokrycia i krzywdzący osąd człowieka zawarty w autorytatywnych stwierdzeniach na temat jego kondycji pełnej ułomności i ograniczoności.

Powrót do Boga, którego zaczęłam później odkrywać i poznawać na nowo, samodzielnie, trwał dwa, trzy lata i następował etapami. Początkowo usiłowałam myśleć o Bogu poza Kościołem, ale doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że sakramenty stanowią meritum wiary. Postanowiłam jednak do niczego się nie zmuszać i być cierpliwą. Przez kilka miesięcy chodziłam do kościoła na niedzielne Msze jako nie zaangażowany obserwator, z ciekawości: co ci wszyscy ludzie w „tym” widzą?; jak oni to robią, że się nie buntują, że są w kościele, przecież to takie trudne. Wsłuchiwałam się w język Kościoła na przemian z ironią, sceptycyzmem, odrzuceniem, czasami jednak z otwartą neutralnością. Język Kościoła jest nie tylko archaicznym, sprzed dwóch tysięcy lat, ale językiem innej rzeczywistości. Być może jedynym możliwym dla głoszenia Boga. Tajemnicy, o której usiłuje się cokolwiek powiedzieć nie inaczej niż za pomocą symboli, przypowieści, metafor, rytów. Może dlatego Kościół zdaje się być tak odległy od człowieka, tak niezrozumiały? Trawiłam ten problem przez długi czas, adaptowałam swój umysł, dojrzewałam do tej płaszczyzny „kontaktu”. Zmianom intelektualnym towarzyszyły też zmiany w psychice, duchowe. Kiedy zaczynałam na nowo chodzić do kościoła, czułam się jak osoba po doznanym ciężkim szoku. Stałam na Mszy, ale nie byłam w stanie otworzyć ust, jak niemowa. Takie bierne uczestnictwo w Eucharystii było całą moją modlitwą, na więcej nie mogłam się zdobyć. Jakże dziś jestem wdzięczna tym wszystkim ludziom głośno modlącym się obok mnie i śpiewającym w kościele. A to wcale nie powszechne zjawisko, bo tylu innych stoi w kościele milcząc lub szepcząc modlitwy. Może to tacy jak ja?

Kolejnym krokiem była spowiedź. I znów miesiące chodzenia do kościoła i do spowiedzi, w niemym trwaniu. Mimo spowiedzi nie przystępowałam do komunii. Nie mogłam się psychicznie przemóc. Nie czułam potrzeby przyjmowania Boga do serca. Nie byłam jeszcze gotowa. Gdy mówiłam to kapłanowi, nie rozumiał. Ja sama też. Wiedziałam tylko, że nie wolno mi się w tym przypadku przymuszać; że wszystko ma swój czas; że chcę w tym tak ważnym akcie postępować w sposób wolny; i że to Bóg obdarzył mnie tą wolnością. Modliłam się o to, by chcieć chcieć. W przeszłości wiele rzeczy czyniłam nie od siebie, ale właśnie dlatego, że tak trzeba, że tak wypada, że tak ksiądz każe. I wierzyłam, że to są moje akty. I co? To nie była moja wiara, ani wolność. Dom budowany na piasku runął, „a upadek jego był wielki”. Nie będę tu więcej pisać o problemach w porozumieniu się z kapłanem na ten temat, ani o moich psychicznych kosztach. (Czasami zastanawiam się, skąd taka nieufność Kościoła wobec człowieka. W sądzie oskarżonemu trzeba udowodnić winę ponad wszelką wątpliwość. A w Kościele czuję się czasem tak, jakbym ponad wszelką wątpliwość musiała udowadniać swoją niewinność.) Długo oswajałam się z Bogiem. Dalej, następne etapy doświadczeń. Dziś przystępuję do komunii, od niedawna cieszę się słysząc własny głos wśród innych, na Eucharystii. Wróciłam z dalekiej podróży, osiedliłam się w zupełnie innym miejscu.

Sądzę, że chodzenie – niechodzenie do kościoła jest tylko czubkiem góry lodowej. Przynajmniej u mnie. Długo zastanawiałam się powracając „z dalekiej krainy” do Boga, po co mi Kościół, po co Msza. Można być wszak wierzącym i bez Kościoła. A co więcej, jest to łatwiejsze, prostsze. Kościół jest trudny, czasami bardzo boli. Dziś jednak wiem, że Kościół, Eucharystia, sakramenty są ogromnym skarbem i dobrodziejstwem dla mnie, która sama chwilami nie wie, czy to, czego doświadcza, jest wiarą i jak wierzyć. Mam problem z modlitwą osobistą, idę do kościoła na Mszę, wówczas się modlę i wiem, że to jest dobre. Liturgia Eucharystii jest centrum mojej modlitwy. Może to zabrzmi banalnie, ale chodzę na Mszę po to właśnie, by się modlić.

Chodzę do dwóch kościołów. Do kościoła parafialnego, gdzie Msza leci za Mszą jak na taśmie. Parafia jest ogromna i „przerób” również. Kościół jest zadbany, parafia dobrze zorganizowana. Msze najczęściej odbywają się w koncelebrze, przy zapełnionych po brzegi ławkach. Głośno, wyraźnie, szybko. I do kościoła jezuitów, gdzie w tygodniu ławki świecą pustkami, gdzie panuje półmrok, cisza, a Msza odbywa się jak w zwolnionym tempie z celebracją każdego niemal szczegółu liturgii. W zależności od stanu ducha i potrzeb wewnętrznych wybieram miejsce na swoją modlitwę. Przystępuję do komunii świętej, bez której uczestnictwo we Mszy nadal uważam za ułomne. Choć dziś już nie przekreślam siebie, gdy jest inaczej. To też dar: „Bo choćby i z daleka iść za Zbawcą to też coś znaczy.”

Bardzo często słyszę narzekania na powierzchowne uczestnictwo ludzi we Mszy, na pozbawiony głębi, niedojrzały, „oklepany” ich udział w sakramentach. Ja sytuuję się na antypodach tego zjawiska. Szukam ratunku dla ocalenia swojej wiary. Może to tylko uporczywa prośba o cud jej zmartwychwstania poprzez fizyczne i rytualne uczestnictwo w sakramentach? Nie wiem. Żałuję, że w kwalifikacjach teologicznych funkcjonują dziś tylko dwa modele: wiara i niewiara. Czasami tęsknię do mistycyzmu zapadłego średniowiecza. Ocalał on przed deprecjacją wszelkie stany duszy człowieka, który chciał być przy Bogu, mimo wewnętrznie doświadczanych aktów sprzeczności. Mówiono wówczas o pustce, o ciemnej nocy duszy, o próbie duchowej. Wiedziano również o tym, że wszelkie tego typu doświadczenia nie są kwestią dnia i godziny. Pocieszam się tą mistyką; może święty to ten, kto nie daje sobie tak łatwo wmówić, że jest niewierzącym, lub kiepsko wierzącym tylko dlatego, że nie przeżywa Boga tak jak według ambony powinien.

Uczestniczę więc w Eucharystii, przystępuję do spowiedzi, bo widzę w tym swoją drogę, swoją szansę na bycie przy Bogu. Uważam, że Eucharystia jest najbardziej pełnym jakościowo aktem oddawania Bogu czci i uwielbienia. Udział w niej jest jakby szczytowym momentem zjednoczenia się z Bogiem; jest też dopuszczeniem człowieka do bycia realnie świadkiem tajemnicy miłości Boga względem człowieka i miłości Osób w Trójcy.

Są takie Msze, na których włączam się w tę mistykę utkaną z trudnych i wielkich słów. Fascynuję się nimi. Idę do kościoła, bo znów pragnę je usłyszeć, znów pragnę być dopuszczona do oglądania i słuchania tej Tajemnicy. Ale są i takie Msze, na których moja bierność i rozproszenie tak mnie pochłaniają, że z trudem słucham głosu kapłana i ludzi, ale tym większa moja wdzięczność, że wystarczy tylko tam być, a Eucharystia jest sprawowana.

Na jednym z teleturniejów Familiady padło pytanie: „Gdzie ludzie wchodzą za darmo?” Wiadomo: park, las, biblioteka. Była też odpowiedź: kościół. Jak dobrze, że są tacy, co tak kojarzą. Przypominają się piękne słowa Izajasza (55, 1): „O, wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy! Kupujcie i spożywajcie, dalejże kupujcie bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko!” Przyjdźcie. Bez żadnych warunków. Na tym polega cena Boga, że On się nie ceni. To ludzie, którzy Go sobie zawłaszczają handlują Nim jak na ewangelicznym placu w świątyni.

W ankiecie jedno z pytań dotyczy tego, co zniechęca lub przyciąga w liturgii. Sądzę, że idzie w tym pytaniu o pewne formy zewnętrzne i organizacyjne. To prawda, są one ważne. Można je chwalić lub krytykować, ale nie myślę, by mogły one w istotny sposób wpływać na czyjeś chodzenie lub niechodzenie do kościoła. To przecież drobiazgi, często subiektywne spostrzeżenia. Czasami Eucharystia jest piękna i przyozdobiona, a czasami naga i uboga jak stajnia betlejemska.

Kiedy zastanawiałam się nad pytaniem ankiety (co zniechęca, co przyciąga, co jest najtrudniejsze we Mszy, itp.), doszłam do wniosku, że litania obiekcji lub pozytywów może być bardzo długa, ale w gruncie rzeczy nie jest to sedno ani moich motywów chodzenia do kościoła, ani sedno Eucharystii.

Powszechnie znane wyliczenia statystyczne informują, że około 90% Polaków określa się jako wierzący, ale zaledwie 30% deklaruje swoje uczestnictwo w niedzielnej Mszy świętej. Z tego zestawienia wynika, że przeważająca większość ludzi wierzy, ale do kościoła nie idzie. Sądzę też, iż owe 30% może okazać się również szokującą swą wielkością liczbą wobec przystępujących do komunii. Sama na różnych etapach życia znajdowałam się w każdej z tych grup. I mogę to zrozumieć. Mogę też modlić się za tych, którzy do Kościoła jeszcze nie doszli, i za siebie, by w Nim wytrwać. Za tych, którzy mówią, że im Kościół nie jest do zbawienia potrzebny. To prawda, do zbawienia potrzebna jest łaska Boża, a Eucharystia jest nią w sposób szczególny. Bóg – czy mi się to podoba, czy nie; czy tego chcę, czy nie; czy to rozumiem, czy nie – w swym zamyśle i mądrości udziela jej za pośrednictwem Kościoła. Więc „Szukajcie Pana, gdy się pozwala znaleźć, wzywajcie Go, dopóki jest blisko” (Iz 55, 6).

Elżbieta 32 lata, nauczycielka, miasto wojewódzkie
________________

Odzyskiwanie twarzy

Liczę sobie 49 lat, pochodzę z Warszawy i w więzieniach spędziłem ponad 29 lat swojego dotychczasowego życia.

O ankiecie dowiedziałem się z „Gościa Niedzielnego”, który przysyła mi ks. Stanisław Małkowski, człowiek, który szlachetnością i wielkim patriotyzmem sprawił, że po latach obrzydliwego i przestępczego życia coś we mnie drgnęło, coś, co zmieniło mój sposób myślenia. A gdy wreszcie to zrozumiałem, postanowiłem zacząć szukać drogi do innego, dotychczas nieznanego mi uczciwego życia. Drogi godnej chrześcijanina i rozumnej istoty XX wieku, jaką jest człowiek.

Mam nadzieję, że tym nowym życiem zasłużę sobie na chociażby maleńką cząstkę wybaczenia mi mojej grzesznej i niechlubnej przeszłości, której teraz, gdy mądrzeję, coraz bardziej zaczynam się wstydzić.

Wdzięczny jestem Synowi Bożemu, Jezusowi, za to, że nie przeznaczył mnie na zatracenie, ale dał szansę na poprawę i odzyskanie twarzy człowieka, że postawił na mojej drodze tu, w więzieniu, swojego kapłana, ks. Stanisława, dzięki któremu życie moje zaczęło nabierać wartości i sensu. Właśnie w więzieniu w 1993 r. po raz pierwszy poszedłem na Mszę świętą, raczej z nudów aniżeli z obowiązku wobec mojego Stwórcy. Prowadzący Mszę ks. Stanisław zauważył moje zainteresowanie i zaczął rozmawiać ze mną oraz podsuwać mi różne religijne publikacje i książki, które niemalże połykałem.

Gdy zdarzało się, że ksiądz zamiast w sobotę przychodził w niedzielę, zauważyłem, że odczuwam brak wizyty w kaplicy więziennej. Sięgałem po Pismo Święte i czytałem je z uwagą, rozmyślając nad tym, co Bóg chciał przekazać ludziom. Zacząłem rozumieć, że moje dotychczasowe życie nie było nic warte i że jeżeli nie zacznę żyć, tak jak nakazuje Stwórca, to kiedyś dostanę od niego w twarz i wpadnę w przepaść niebytu. Wystraszyłem się, bo przecież rodzice ochrzcili mnie, posłali do Komunii świętej i Bierzmowania, a więc zgodnie z wolą Bożą i swoim sumieniem przygotowali mnie do życia godnego według przykazań Bożych. A ja zawiodłem Stwórcę i Rodziców, żyłem życiem drania i degenerata.

Kiedy w Piśmie Świętym doszedłem do miejsca Golgoty i przeczytałem, że Jezus odpuścił winy jednemu z ukrzyżowanych wraz z Nim, powiedziałem sobie, że nie jest jeszcze za późno, że może i ja znajdę łaskę w Sercu Boga, jeżeli zacznę żyć godnie i słuchać Jego nauki. Zrozumiałem, że wyzwolenie Polski spod niewoli komunistycznej nie było przypadkiem, lecz przemyślaną decyzją Najwyższego, że w ten sposób daje szansę takim jak ja na poprawienie się. W czasach komunistycznego zniewolenia Polski i narodu nie było w więzieniach Kościoła, a jeżeli spotykało się księdza, to tylko jako więźnia, prześladowanego przez komunistów za miłość do Boga, ludzi i Ojczyzny. Dopiero wyzwolenie się Polski spod jarzma Moskwy otworzyło bramy więzień przed Kościołem i jego kapłanami, co okazało się zbawienne i potrzebne dla takich ludzi jak ja, gdyż osobisty kontakt i rozmowy z ks. Małkowskim sprawiły, że wreszcie przejrzałem na oczy i odnalazłem się na tym ziemskim padole.

Dzisiaj przebywam w więzieniu w Siedlcach i nie opuszczam żadnej Mszy świętej, gdyż nie potrafię już żyć bez modlitwy i sakramentów świętych. Uważnie słucham kazań i staram się, by treść ich stosować w swoim obecnym życiu.

Ks. Stanisław Małkowski nadal czuwa nade mną i jest moim opiekunem duchowym. Regularnie przesyła mi różną prasę i pisma religijno- -patriotyczne, które zajmują mi większość czasu, a treść ich uczy mnie, jak wrócić na drogę chrześcijańskiego życia.

Podczas Mszy denerwuje mnie czasem to, że niektórzy ludzie zachowują się głośno i przeszkadzają w skupieniu się nad ceremonią, która zawsze uczy czegoś nowego i dobrego. Dlatego zawsze chodzę na Mszę i uczę się, jak służyć Panu najwyższemu, by kiedyś, gdy stanę przed Nim, móc prosić o wybaczenie mi moich grzechów i pozwolenie pozostania u Jego boku.

Należę też do Stowarzyszenia Pomocników Mariańskich oraz do Apostolskiego Dzieła Pomocy dla Czyśćca, co jeszcze bardziej pozwala mi zrozumieć drogę do Boga, a także służyć pomocą i modlitwą potrzebującym. Wierzę, że Syn Boży już nie wypuści mnie ze swoich ramion i pomoże mi zmazać chociaż cząstkę moich win. Błagam Go o to.

Zygmunt Kalinowski 49 lat, pensjonariusz zakładu karnego
__________________

Mam za co dziękować

Zależy mi bardzo, żeby odpowiedzieć na Waszą ankietę, ale nie liczę ani na honorarium, ani na książkę obiecywaną przez Was. Dlatego używam swojego konspiracyjnego pseudonimu.

Do kościoła chodzę, żeby okazać Panu swoją wdzięczność. Jestem córką socjalistki i endeka. Matka mego ojca była dewotką z gatunku tych, co „modlą się pod figurą, a diabła mają za skórą”. Ta „miła” babcia bardzo usilnie pracowała nad rozbiciem małżeństwa moich rodziców, bo matka nie chciała usuwać kolejnych ciąży. Moje urodzenie pozbawiło matkę wysokiego stanowiska w pracy (zgodnie z ustawą z 1923 r. o państwowej służbie cywilnej). Nie byłam więc jej ulubionym dzieckiem – wręcz przeciwnie: byłam podejrzewana, że „donoszę” babce, która stale próbowała mnie ciągnąć za język. Nikt mi nie wierzył w dzieciństwie – ani matka, ani babka (że „nie wiem”, „nie pamiętam”). Jedyną Osobą, do której mogłam się zwrócić, był Pan; On ustrzegł mnie przed ciężkimi powikłaniami nerwowymi, dawał siłę do nauki i do pomocy w domu.

Tuż przed wojną zmarł mój ojciec, ale z wybuchem wojny zaczęły się inne – znane całemu mojemu pokoleniu – problemy. Rosła jednocześnie moja ufność w Boga. Zdawało mi się chwilami, że Pan nie ma „innych zmartwień” niż moja osoba. Nie zginął nikt z mojej rodziny, nikogo nie wywieźli, przez konspirację przeszłam bez żadnej „wsypy”, zdobyłam maturę, a czasie powstania bywały sytuacje, z których niemal cudem wychodziłam obronną ręką. Po wojnie ukończyłam studia (dostałam się na nie bez egzaminu), które łączyłam z pracą zawodową i społeczną, cały czas trzymając się Pana. Najtrudniejszy był dla mnie okres małżeństwa, w permanentnym niedostatku. Zaharowana, wiecznie spiesząca się, nie mogłam wiele czasu poświęcić córkom, ale Pan je wychował przy pomocy wspaniałych księży kierujących parafialną grupą oazową. Teraz jestem wdową, żyję z mizernej emerytury, ale nie brak mi niczego i całe moje życie zmieniło się w radosne dziękczynienie przede wszystkim za córki i wnuki, do których nie mają dostępu ani narkotyki, ani alkohol, ani papierosy. Uczą się też wspaniale, są radością i chlubą swoich rodziców. Czy tego czasu, którego teraz tyle mam, nie powinnam w dużej mierze przeznaczyć na dziękczynienie? A że najlepiej modli mi się w kościele, to jestem tam każdego dnia.

Należę do jednej z najgorszych parafii w Warszawie, więc skrupulatnie omijam swój kościół parafialny, zwłaszcza że już zostałam przepędzona przez proboszcza, kiedy usiłowałam zastąpić ciężko chorego wtedy męża na zebraniu parafialnym. Proboszcz nie lubi kobiet, zwłaszcza starych, musi też być „ciężki” dla swoich pomocników, bo rotacja księży jest u nas chyba największa w Warszawie. Błądzę więc po różnych kościołach i mogę zaobserwować różne „zjawiska” w sprawowaniu liturgii. Najbardziej przykre wrażenie robi pośpiech celebransa, jakby gonił ruszający pociąg, ale do szału może doprowadzić ględzenie w czasie niedzielnych kazań. W moim mniemaniu niedościgłym wzorem był ks. Stanisław Hoinka, kapelan niewidomych. Wiele lat temu usłyszałam w kościele św. Marcina na Piwnej jego jednozdaniowe kazanie – do dziś je pamiętam i staram się stosować do zawartej w nim myśli. Wspaniałe są też kazania ks. Jerzego Zalewskiego w katedrze św. Jana dla dzieci. Często jednak obserwuję chwytanie za różańce, jak tylko kaznodzieja zaczyna „gadkę” rozwlekłą, z trudnym do uchwycenia „sensem moralnym”. Takie kazanie to strata czasu zarówno dla tego, co je przygotował, jak i dla słuchaczy. Toteż w kościołach, gdzie znają swoich „trujonów”, wiele osób celowo spóźnia się na Mszę świętą niedzielną, żeby „trafić” po kazaniu. Nie każdy ksiądz może być miodoustym ks. bp. Józefem Zawitkowskim czy ks. Feliksem Folejewskim, ale każdy mógłby „ograniczyć” słowotok. Wydaje mi się, że „normą czasową” dla każdego kazania mogłoby być 5 minut. Podobne zastrzeżenia miałabym też do listów pasterskich – są zbyt rozwlekłe.

Osobną sprawę stanowią tzw. lektorzy. Tu nie powinny być brane pod uwagę żadne uboczne względy, tylko przede wszystkim umiejętność czytania. Na Skaryszewskiej na Mszy o 7 rano w niedzielę czyta „starszy” jakiś podobno działacz Związku Kombatantów – trudno zrozumieć, co on czyta, a nikt nie próbuje go przedtem przygotować. Liturgia Słowa jest dla mnie w ogóle najtrudniejszą częścią Mszy, głównie ze względu na „warunki techniczne”. Wiele kościołów ma ekrany, ale nikt z nich nie korzysta. „Artysta” na chórze śpiewa psalm i nikt nie śpiewa refrenu, bo jest niezrozumiale podany. A przecież „qui cantat, bis orat”. Również nowe pieśni stają się recitalami organisty.

Prawdziwe przeżywanie Mszy świętej zaczyna się dla mnie od Przeistoczenia, kiedy Pan w swoim Ciele i Krwi jest wśród nas. W modlitwie, która po tym następuje, brak mi jednak „przystanków” na specjalne powierzenie Panu moich bliskich, zarówno żyjących, jak i zmarłych. Czasem trafiam na takie przerwy i jestem za nie szczerze wdzięczna celebransowi. Dobre byłoby również, żeby było więcej czasu na dziękczynienie po Komunii świętej. W miarę upływu lat mam coraz więcej powodów do dziękowania i chyba dla każdego Komunia jest takim czasem, kiedy może całkowicie otworzyć się na Pana.

„Zoja”
——————————

Fascynacja

Wesprzyj Więź

Czy chodzę do kościoła? Oczywiście chodzę – regularnie na Mszę świętą w niedziele i święta. Dlaczego chodzę? Odpowiedź będzie banalna i zapewne nieciekawa. Uczestniczę we Mszy, bo jestem wierzącym katolikiem, a swoje przekonania religijne biorę i zawsze brałem poważnie. Uczono mnie zaś od dzieciństwa, czym jest Msza wedle nauki Kościoła oraz że obecność na niej w niedziele i święta obowiązuje pod grzechem ciężkim. Mam to tak głęboko wpojone, że w całym swoim długim życiu przypominam sobie tylko dwa wypadki, gdy opuściłem Mszę niedzielną z innego powodu niż choroba. Nawet w czasie pobytów zagranicznych znajdowałem okazję do pójścia w niedzielę do kościoła. Jak sądzę, mogłoby to wystarczyć za odpowiedź, ale można by jeszcze dodać do tego rzecz jedną: przywiązanie do liturgii, a nawet więcej – fascynacja liturgią katolicką. Z tym zaś było tak.

W dzieciństwie chodziłem z ojcem na Msze odprawiane wówczas po łacinie, trochę służyłem do Mszy w kaplicy szkolnej, więc musiałem nauczyć się ministrantury, co nie było takie trudne. Przełom nastąpił, gdy mając lat 12 otrzymałem „Mszalik niedzielny” opracowany przez znanego wówczas propagatora liturgii ks. Michała Kordela. Odtąd mogłem śledzić ze zrozumieniem modlitwy mszalne, modlić się po cichu razem z celebransem, pojmować znaczenie symboliczne jego gestów. Z czasem nauczyłem się po łacinie części stałych Mszy. Interesowały mnie ogromnie wszelkie zmiany w liturgii Mszy wynikające z okresu roku liturgicznego, charakteru święta itd. Poznałem wtedy, dzięki mszalikowi, piękno liturgii, jej głębokość i poezję, jej symbolikę i bogactwo (przede wszystkim w okresie wielkotygodniowym). Ciekawiły też bardzo odmiany liturgiczne niektórych rytów, respektowanych jeszcze wówczas w Kościele zachodnim (ryt karmelitański, ryt dominikański), a nade wszystko katolickich obrządków wschodnich (jak dotąd miałem okazję uczestniczyć tylko w Mszach w obrządku ormiańskim, bizantyjsko-ukraińskim i melchickim). To zainteresowanie liturgią miało – być może – jeszcze inną, pozareligijną przyczynę. Przypadło bowiem na czas wojny. Młody człowiek pozbawiony normalnych przeżyć estetycznych: kontaktu z teatrem, sztuką itd. w kościele znajdował je obok przeżyć religijnych. Po wojnie chętnie uczestniczyłem w studenckich Mszach recytowanych. Nie nabrałem natomiast nigdy większego zamiłowania do nabożeństw paraliturgicznych.

Przywiązanie i znajomość liturgii pozwalały lepiej odczuć uniwersalność Kościoła: zarówno wówczas gdy przebywając w obcym środowisku, np. za granicą, mogłem czuć się w kościele, jak u siebie – odprawiano taką samą Mszę, w tym samym języku (po łacinie), jak i wtedy gdy modlono się inaczej, bo czułem, że jesteśmy tak różni, ale należymy do tego samego Kościoła. Może dlatego, mimo całego przywiązania do dawnej liturgii, przyjąłem ze zrozumieniem zmiany posoborowe, choć żal było niektórych zaniechanych obrządków, jak na przykład pięknego psalmu „Asperges.” przed pokropieniem wodą święconą, albo przyklękania celebransa w czasie Mszy w dni krzyżowe („Flectamus genua – Levate”). Z drugiej strony wprowadzane nowości pozwalały nie tylko przybliżyć liturgię wiernym (języki narodowe we Mszy), ale pogłębiały przeżyc

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.