Żadne powszednie niepowodzenie ani nawet choroba, katastrofa czy porażka zawodowa, nie odbijają się tak okrutnym echem w podświadomości, jak rozwód. Uderza on wprost w samo źródło lęku i budzi go do życia. Jednym sztychem poraża wszystko, co żywe. Zasadniczość i ostrość słów Botho Straussa, które Ingmar Bergman uczynił mottem swoich „Wiarołomnych”, może budzić zdziwienie. Dlaczego to właśnie rozwód jest zdaniem twórcy „Scen z życia małżeńskiego” największym nieszczęściem, jakie może przydarzyć się człowiekowi? „Wiarołomni” opowiadają oczywiście i o nim, ale przede wszystkim są czymś w rodzaju anatomii zdrady. To ona jest tutaj jedną z głównych bohaterek i w pierwszym odczuciu ją właśnie odbieramy jako to, co jednym sztychem poraża wszystko, co żywe. Tak opowiedział o niej sam Bergman w tekście scenariusza, a za nim w swoim filmie – Liv Ullman, jego ulubiona aktorka i przez kilka lat towarzyszka życia.
Śmiertelny mechanizm
To właśnie zdrada tytułowych wiarołomnych – Marianne i Davida – choć są nimi nie tylko oni – wprawia w ruch śmiertelny mechanizm, który wszystko doszczętnie niszczy. Zniszczeniu ulega nie tylko małżeństwo, rodzina, przyjaźń czy nawet miłość – w której imię zdrada została popełniona – ale zasadniczy porządek świata, w którym w jakiś sposób istniały różne, często bardzo nieuporządkowane „porządki” światów bohaterów. Uwalnia zło, które wkracza także w świat zupełnie niewinnych i do tego stopnia naznacza ten świat sobą, że na zawsze już traci on swoją niewinność. Marianne, poprzez swoje wiarołomstwo, zdradza nie tylko męża, swoją rodzinę i swoje dziecko, ale to wszystko, w co jej dziewięcioletnia córka wierzyła, co czyniło jej świat bezpiecznym, szczęśliwym i niewinnym. Kiedy w końcu spróbuje wyjaśnić córce, co się właściwie dzieje, zrozumie że: teraz, właśnie teraz, życie Isabelle skierowało się w nieprzewidywalną stronę. I zrozumie również, że to ona sama, Marianne, ponosi za to odpowiedzialność: to ja – mówi – ponoszę za to winę. Skutek [.] mój związek (miłość?) z Davidem został obciążony jakimś nieodwołalnym i zatrutym faktem. Ma rację, to za jej sprawą Isabelle doświadcza swego osobistego wypędzenia z raju. A miłość Marianne i Davida zostaje zatruta. Taka była zresztą od samego początku, choć sami bohaterowie nie odczuwali chyba tego w ten sposób.
Chociaż początkiem katastrofy, która dosięga wszystkich bohaterów „Wiarołomnych”, jest zdrada, to dla nich i samego Bergmana nie jest ona chyba jeszcze tragedią. Zdają się jej nie „doceniać”. Sami bohaterowie wydają się nawet nieco zaskoczeni, kiedy okazuje się ona śmiertelną chorobą. Marianne jest w stanie powiedzieć: Żyję z dwoma mężczyznami. Jest lepiej niż sądziłam. Gdybym nie była tak paskudnie zindoktrynowana, byłoby świetnie. Ta sytuacja rzecz jasna jakoś ją uwiera, niekiedy nawet – jak sama mówi – dręczą ją wyrzuty sumienia, ale właściwie niczego tak naprawdę nie zmienia w jej zewnętrznym świecie, poza koniecznością wkomponowania nowego sekretnego życia w rytuały codzienności. Wszystko zmienia się radykalnie dopiero wtedy, kiedy pojawia się widmo rozwodu. Teraz trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje wybory, ponieść jakąś ofiarę. To właśnie tutaj zaczyna się tragedia. [.] Teraz ta sprawa (zdrada) musi mieć swój bieg. [.] czułam – mówi Marianne – że po moim ciele rozchodzi się jakaś trucizna. [.] To zatrucie było rodzajem przerażenia, którego nigdy nie odczuwałam.
O ile zdradę określić można tutaj jako chorobę, o tyle rozwód oznacza już właściwie śmierć. To dopiero on wszystko kończy i niczego nie zaczyna, chyba że jest to totalna samotność, wyobcowanie i nieodwołalne odłączenie od wszystkiego i wszystkich. Doszczętnie i nieodwołalnie zrywa więzi łączące małżonków, uderza również w te łączące kochanków oraz rodziców i dziecko. Zranieni oddają razy na oślep. Dręczą się nawzajem. Są okrutni. Zło, które sobie wyrządzają, ma prawdziwie diabelską twarz, skoro ojciec próbuje nakłonić własne dziecko do wspólnego samobójstwa. To zło nie jest tutaj bezimienne. To nie ślepy los czy złośliwy demiurg tak wszystko wyreżyserował, to konkretne osoby wprawiły je w ruch. One ponoszą za nie odpowiedzialność. Jej ciężar jest trudny do uniesienia. Jest czymś w rodzaju zstąpienia do piekła. Stamtąd nie ma powrotu.
Bergman – chyba bardziej niż Ullman – współczuje swoim wiarołomnych bohaterom. To jednak nie przeszkadza mu odsłaniać w nich najgłębszych obszarów ciemności – i tej demonicznej, i tej trywialnej. Ich spowiedź, którą inicjuje, jest szczera aż do bólu, pokazuje ich jako ludzi cierpiących, ale też odkrywa ich małość, brzydotę i słabość. Pokazuje, jak potrafią być egoistyczni i okrutni, jak stają się narzędziami i ofiarami zła, które wszystko obraca na swoją „korzyść” – nie ma względu na nikogo i na nic, przynosi tylko zniszczenie. Odbiera nawet to, co obiecywało – spełnienie.
Spełnieni – niespełnieni
„Wiarołomni”, chociaż opowiadają o „spełnionej miłości”, nie opowiadają o spełnieniu. Ciekawe okazuje się tutaj zestawienie z innym filmem – „Spragnionymi miłości” Wong Kar-Waia, określanym zazwyczaj jako opowieść o niespełnionej miłości. Przywołuję ten film – chociaż tak różny – również dlatego, że tam także pojawia się problem zdrady. „Wiarołomni” opowiadani są z perspektywy zdradzających, „Spragnieni miłości” natomiast – z perspektywy zdradzanych.
Niezwykłość opowieści Wong Kar-Waia polega również i na tym, że zdradzeni, sami nie zdradzają, choć mają ku temu powody. Nie chodzi tu wcale o „wyrównanie rachunków”, ale głębokie uczucie, jakie się między nimi rodzi. Paradoksalnie chyba właśnie niespełnienie pomaga trwać temu uczuciu, czyni je niezniszczalnym. I dzieje się tak nie tylko w myśl zasady, że niezaspokojone pragnienie domaga się zaspokojenia, ale właśnie dlatego, że tutaj miłość nie zostaje zatruta zdradą. Nie chcę żebyśmy byli tacy, jak oni – mówi główna bohaterka „Spragnionych miłości” o współmałżonkach bohaterów, przez których są zdradzani. Być może przeczuwa, że spełnienie, które wiedzie przez zdradę, skazane jest na niespełnienie, więcej może odebrać niż ofiarować. Tego właśnie doświadczają bohaterowie „Wiarołomnych”.
Zdrada naznaczona jest winą niczym człowiek grzechem pierworodnym. Rzecz jasna z każdego zła można wywieść jakieś dobro, jednak zło samo w sobie jest tylko siłą niszczącą. O tym właśnie udaje się opowiedzieć twórcom „Wiarołomnych” i być może to właśnie sprawia, że spotkanie z tym filmem jest takie dojmujące. Bergman – a za nim Ullman – nie próbują uniewinnić ani upiększać zła. Nie bagatelizują go i nie odbierają mu jego demonicznej mocy. Dzięki temu docierają do samej jego istoty – pokazują, że jego naturą jest wiarołomstwo.
Rzadko kto ma dzisiaj odwagę w tak bezkompromisowy i do bólu uczciwy sposób opowiadać o złu, nazywać je tak wprost, jak czyni to także w swoich wypowiedziach Liv Ullman. Jestem przekonana – powiedziała w jednym z wywiadów – że w naszych czasach przestały obowiązywać jakiekolwiek zasady, które istniały jeszcze nie tak dawno. Nie uznajemy żadnych wartości. Ludzie przestają wierzyć w Boga, przestają wierzyć w cokolwiek. Z przerażającą łatwością mówimy: „Jestem znudzony moim małżeństwem, rozwiodę się albo nawiążę romans”. Nic już się nie liczy, nic już nie jest ważne. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, że w ogólnym rozrachunku to my przegrywamy – nie Bóg.
Ból
Bohaterowie „Spragnionych miłości” cierpią, bohaterowie „Wiarołomnych” również. A jednak wydaje się, że są to dwa różne cierpienia – jedno z nich jest niezawinione. Boli z pewnością nie mniej – zresztą czy ból można w ogóle mierzyć i porównywać? – wydaje się jednak, że pomimo wszystko jest w nim jakieś okno, jakaś szczelina choćby, przez którą może przedostać się delikatny promień światła. Trzeba chyba jednak, żeby to było właśnie to światło, które bohater filmu Wong Kar-Waia, znajduje w buddyjskiej świątyni. Tam zanosi swój ból, zgodnie ze starym zwyczajem, wyszeptuje go drzewu. Nie wiem, czy ból zostaje uśmierzony, chyba raczej nie, może złagodzony, zostaje jednak przeniknięty przez to światło, podzielony z KIMŚ, staje się częścią TAJEMNICY.
Ból wiarołomnych jest ciemną pustką, nie można się z niego wydostać, znaleźć w nim żadnej szczeliny, nie przenika doń żadne światło. Jest piekłem. Chciałbym – wyznaje David – móc pójść do spowiedzi. Chciałbym móc wyznać moje wiarołomstwo i być skazany na karę, która zatarłaby moją winę. Ale to jest chyba tak, że ta kara trwa i to jest kara dożywotnia. Kara jest dożywotnia przede wszystkim dlatego, że nie ma nikogo, kto mógłby tej spowiedzi wysłuchać, kto mógłby wybaczyć. Człowiek sam z siebie nie jest w stanie wybaczyć sobie zła, jakie uczynił bliźniemu, samemu sobie, a także tego, które bliźni uczynił jemu. Żeby móc być synem marnotrawnym trzeba mieć kochającego ojca. Tutaj go nie ma, to jest świat bez Boga, nie ma w nim nadziei, ani nawet nadziei na nadzieję.
Na odległość tajemnicy
Oba te, jakże różne filmy, łączy coś więcej niż tylko temat. Realizują one w oryginalny i indywidualny sposób pewien model kina, które nazwałabym kinem myślącym, inicjującym rozmowę o sprawach najważniejszych. Ta rozmowa toczy się na wielu poziomach – poprzez ich twórców, akcję, bohaterów, styl i formę. Za wzór tego modelu uznać można rozmowę, jaką jeden z bohaterów „Wiarołomnych” – stary Reżyser – toczy z Marianne. Liv Ullman zobaczyła w nim samego Bergmana (kreuje go jego ulubiony aktor – Erland Josephson), i zgodne jest to chyba z zamysłem samego Bergmana.
Rozmowa, którą inicjuje każdy z tych filmów, nie jest łatwa. W przypadku „Wiarołomnych” momentami wręcz trudna do zniesienia. Czasem, podobnie jak Marianne, mam jej dosyć, chciałabym ją przerwać, może nawet wyjść z kina. Ale dotyka ona we mnie czegoś naprawdę istotnego. Jest jak rozmowa z przyjacielem, podczas której mogę czasem zobaczyć swoją twarz, bardziej rzeczywistą niż odbicie w lustrze.
W filmie Bergmana i Ullman (to w jakiś sposób ich wspólne dzieło) ten, który opowiada, odkrywa się przede mną. I myślę tu nie tyle o głównej bohaterce, obnażającej się przed widzem – zresztą również przed samą sobą – aż do bólu, ale o tym, który powołał ją do istnienia i stworzył cały ten świat, w którym istnieje i ona, i on – o samym twórcy. Stary Reżyser wysłuchujący spowiedzi Marianne i aranżujący ją, w rzeczywistości sam odbywa spowiedź. On – w przeciwieństwie do swojego bohatera (Davida) – znajduje sposób, aby to uczynić. Jego konfesjonałem jest sztuka, a spowiednikami my wszyscy, którzy patrzymy i słuchamy.
W „Wiarołomnych” Bergman zawarł wiele ze swojej osobistej historii, ale mówiąc o odkrywaniu się twórcy przede mną, widzem, nie myślę o wyjawianiu intymnych faktów jego osobistego życia. To odkrywanie dokonuje się poprzez dopuszczenie mnie do aktu tworzenia.
Dowiedzieć się czegoś o samym momencie tworzenia, wniknąć w jego tajemnicę – czy nie tego pragniemy? W „Wiarołomnych” dopuszczono nas do tej tajemnicy. Ma na imię Marianne, Isabelle, ale chyba także Markus i David. Jest piękna i przerażająca. Chociaż odkryto ją tak bezlitośnie nadal pozostaje sobą – tajemnicą.
„Wiarołomni” to kino bardzo ascetyczne w formie i jednocześnie bardzo ekshibicjonistyczne w treści. „Spragnieni miłości” przeciwnie – zbudowane na niedopowiedzeniu i milczeniu. To jednocześnie kino niezwykle sensualne – porusza niemal każdy zmysł, wszystko w nim o czymś opowiada, nawet najdrobniejszy szczegół – kolor, gest, dźwięk, przedmiot. W filmie Liv Ullman niemal wszystko dzieje się poprzez słowa, żywiołem Wong Kar-Waia jest przede wszystkim obraz. Oba filmy zawierają niezwykły ładunek emocji – nie tylko myśli się je, ale współodczuwa.
Słuchając obu tych opowieści, staję się ich szczególnym uczestnikiem. W „Wiarołomnych” – jako ktoś dostępujący wtajemniczenia. W „Spragnionych miłości”, podobnie jak w późniejszych filmach Kieślowskiego, przygotowano dla mnie, widza, rolę współtwórcy. Tutaj można wywodzić sensy, całe wręcz opowieści ze szczegółów. Wszystkie one opowiadają więcej, niżby można wyrazić w słowach. Tak, jak w poezji „zwiedzić” można „liść i kroplę wody”, tak i tutaj mamy możność „zwiedzania” zwolnionych ruchów ciał tęskniących za obecnością drugiego, dźwięków muzyki i deszczu, skrawków powściągliwych rozmów, milczenia, kolorów. Ten film jest jak wiersz – udaje mu się wykreować jakiś magnetyczny nastrój, pozwala wejść w emocjonalny świat bohaterów, podejść blisko, a jednak na odległość tajemnicy. Wiele możemy odkryć, dopowiedzieć, domyślić, ale wiele też musi pozostać zamknięte i nieujawnione. I być może właśnie to jest tak fascynujące, bo tylko w ten sposób można zbliżyć się do tajemnicy, znaleźć w jej obecności – ona istnieje w napięciu pomiędzy dystansem i bliskością.
Opowiadają o niej jedwabne suknie bohaterki. Szczelnie zapięte pod szyją, ujawniają piękne kształty jej ciała, które subtelnie kusi, czy może tylko opowiada o swoich pragnieniach. Chociaż w filmie nie ma ani jednej erotycznej sceny – pełen jest zmysłowości. Dzieje się ona w spojrzeniach, powściągliwych gestach, a nawet w oddaleniu. Bohaterowie są ze sobą nawet wówczas – a może zwłaszcza wtedy – kiedy są daleko od siebie. Wong Kar-Wai potrafi pokazać tę niezwykłą intensywność bycia ku sobie, którą ujawnia i powoduje miłość. Ciała bohaterów, ich zwolnione ruchy, opowiadają o cielesnym wymiarze miłości, ale przecież nie tylko o tym – także o bliskości, która dzieje się poprzez ciało, ale możliwa jest tylko wówczas, kiedy jej źródło jest poza nim.
Partytura
Bohaterowie „Spragnionych miłości” niewiele mówią – kiedy mówią, my widzowie czasem nie słyszymy ich rozmów, przestrzeń wypełnia elektryzująca muzyka, skomponowana przez Michaela Galasso oraz powracająca niczym refren piosenka Nat King Cole’a. Opowiadają one więcej o tym, co dzieje się pomiędzy bohaterami, niżby można było usłyszeć z ich słów. To jest film do kontemplowania bardziej zmysłami i emocjami niż intelektem. Chociaż jest także czymś w rodzaju gry intelektem – odszyfrowywaniem znaków, szukaniem ich sensów i układaniem nich z opowieści, tej jednej, a być może wielu różnych. Rodzajem gry są również „Wiarołomni”. Ona również toczy się tutaj na wielu poziomach. Jeden z nich oznacza grą w sztukę. W tej grze chodzi o samą sztukę, ale też o coś więcej niż ona sama.
Bergman opatrzył scenariusz „Wiarołomnych” podtytułem – „Partytura dla medium wizualnego”. Liv Ullman potrafiła znakomicie tę partyturę odczytać, naznaczyła ją też własną indywidualnością. To, że ten utwór brzmi tak czysto, jest w dużej mierze zasługą aktorów, w szczególności znakomitej Leny Endre, odtwórczyni roli Marianne. Podobnie bardzo wiele zawdzięczają aktorom „Spragnieni miłości”. Odtwórcy głównych ról – Maggie Cheung i Tony Leung – potrafili nie tylko pięknie wkomponować się w poetyckie obrazy Wong Kar-Waia, ale sprawić, że ich bohaterowie pozostają jednocześnie ludźmi tak bardzo z krwi i z ciała.
W „Spragnionych miłości” Wong Kar-Wai, w odróżnieniu do swoich wcześniejszych filmów, posługuje się obrazem w bardzo „literacki” sposób. Jego film jest jak wiersz, który odczytywać można wiele razy i za każdym razem znaleźć w nim coś nowego, doznać od nowa wzruszenia. Przynosi po prostu wielką radość patrzenia. Tę jego niezwykłą wizualną urodę docenili jurorzy festiwalu w Cannes wyróżniając go Wielką Nagrodą Techniczną za najlepsze zdjęcia (także nagrodą dla najlepszego aktora – Tonye’go Leunga). Na tym samym festiwalu – MFF Cannes 2000 – prezentowani byli „Wiarołomni”. Film Liv Ullman, podobnie, jak przed kilku laty „Czerwony” Kieślowskiego, przegrał w Cannes z kinem, potrafiącym uwodzić – jak się okazuje nawet jurorów najbardziej prestiżowego z filmowych festiwali. Przegrał z kinem, które jednak tak naprawdę okazuje się wiarołomne – wobec nas widzów i kina, tego pisanego wielką literą.
Katarzyna Jabłońska
„Wiarołomni” („Trolösa”) – scenariusz: Ingmar Bergman, reżyseria: Liv Ullman, zdjęcia: Jörgen Persson, występują: Lena Endre, Erland Josephson, Krister Henriksson, Thomas Hanzon i inni, Szwecja – Włochy – Niemcy 2000 r., 155′.
„Spragnieni miłości” („In The Mood for Love”) – scenariusz i reżyseria: Wong Kar-Wai, zdjęcia: Christopher Doyle, Mark Li, muzyka: Michael Galasso, występują Maggie Cheung, Tony Leung, Rebecca Pan i inni, Honkong-Francja 2000 r., 97′. Dystrybycja obu filmów „Gutek Film”.