Jesień 2024, nr 3

Zamów

Pandemia, cios dla kultury

Justyna Sobolewska na Festiwalu Stolica Języka Polskiego. Szczebrzeszyn, sierpień 2020. Fot. Wojciech Lembryk / materiały prasowe organizatora

Obecny kryzys po raz kolejny pokazał, że również w działaniach na rzecz kultury najlepszą drogą oporu jest tworzenie wspólnot. To one właśnie – we współpracy z różnymi stowarzyszeniami i przy wsparciu samorządów – budują solidarność społeczną, która może zmieniać rzeczywistość – mówi Justyna Sobolewska w rozmowie z Ewą Buczek i Katarzyną Jabłońską.

Więź: W czasie pandemii Polacy nadzwyczaj chętnie sięgali po e-booki. Dla wielu czytelników jest to jednak zupełnie odmienna forma doświadczenia obcowania z książką. Czy myśli Pani, że pod względem przyswajania i percepcji treści lektura e-booków różni się od czytania tradycyjnej książki?

Justyna Sobolewska: To jest inna lektura. Sprawdziłam to wielokrotnie, bo zawodowo od lat czytam książki jeszcze przed drukiem, najczęściej w PDF-ach i e-bookach. Na pewno książki w wersji elektronicznej czyta się szybciej, ale również szybciej się zapomina, dlatego że nasz mózg nie percypuje przedmiotu, jakim jest książka, tego fizycznego obiektu, który zapada w pamięć dzięki okładce, barwie i fakturze papieru, zapachowi, ilustracjom. W przypadku e-booka mamy czystą fabułę, a tę zapominamy najszybciej. Dodatkowo sam proces czytania jest odmienny przy papierowej książce. Wielu z nas zapamiętuje, że dana informacja jest na prawej lub lewej stronie albo że zanotowaliśmy coś na marginesie w konkretnym miejscu. Od lat czytam dwutorowo, ale nadal najciekawsze książki lubię mieć w papierze – właśnie ze względu na dodatkowe doznania. Natomiast nie sposób zaprzeczyć, że e-booki mają szereg niepodważalnych zalet – są łatwo dostępne, można je mieć niemal od ręki i zabrać ze sobą wszędzie, co sprawia, że korzystanie z nich jest bardzo wygodne.

Dodatkowo w trakcie pandemii nie generowały zagrożenia w przeciwieństwie do swoich papierowych odpowiedników.

– Oczywiście, dzięki temu większość wydawnictw wreszcie przekonała się, że powinna oferować również wersje elektroniczne książek. Wcześniej to nie było wcale oczywiste. Niektóre wydawnictwa stawiały niemal wyłącznie na publikacje papierowe.

Pandemia nauczyła wydawców, że książka nie istnieje dziś bez wsparcia instagramerów, facebookowych czytelników, vlogerów czy youtuberów

Justyna Sobolewska

Udostępnij tekst

A nawet jeśli w zapowiedziach pojawiał się e-book, to trzeba było na niego czekać niekiedy wiele tygodni po premierze książki. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że według raportu Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa za rok 2019 po książki elektroniczne na czytnikach sięga tylko 2,5 proc. Polaków. Czyli z perspektywy dużego wydawnictwa jest to bardzo niewielka nisza.

– Czytelnictwo e-booków to jest ciągle margines rynku wydawniczego, choć w czasie pandemii zainteresowanie e-bookami i audiobookami wzrosło i wielu wydawców oraz sporo sklepów internetowych to zauważyło. W ramach rozmaitych abonamentów oferowano wręcz możliwość czytania za darmo. Niestety, w dalszym ciągu w e-bookach nie ukazywała się duża część książek dla dzieci i młodzieży. Może teraz to się zmieni.

Co jeszcze tej wiosny wydarzyło się na rynku wydawniczym?

– Jak już wspomniałam, wydawnictwa dziś wiedzą, że trzeba mieć jak najszybciej e-book, który sprzedaje się we własnej księgarni internetowej, a promuje w mediach społecznościowych. Bez tego obecnie ciężko wyobrazić sobie funkcjonowanie na rynku, a dla wielu małych wydawnictw taki model działania to nowość. Pandemia nauczyła wydawców, że książka nie istnieje dziś bez wsparcia instagramerów, facebookowych czytelników, vlogerów czy youtuberów.

Natomiast nikt z nas dziś jeszcze nie wie, jak będzie wyglądała przyszłość rynku wydawniczego, bo przecież lada moment możemy spodziewać się drugiej fali zachorowań i kolejnego lockdownu. Wiadomo, że w pierwszej połowie tego roku wszystkie wydawnictwa obcięły swoje plany wydawnicze, ograniczając liczbę premier i przerzucając je na jesień lub wiosnę przyszłego roku. Słyszałam zaledwie o jednej wiosennej premierze e-booka: wydawnictwo W. A. B. zdecydowało się wydać wyłącznie w formie elektronicznej książkę Renaty Kim o przemocy domowej „Dlaczego nikt nie widzi, że umieram”.

Czy wyraźne zwiększenie zainteresowania e-bookami może się przekładać na wzrost czytelnictwa?

– Wspomniany już raport Biblioteki Narodowej mówi, że czytelnicy e-booków to zazwyczaj również czytelnicy papierowych książek. To nie są dwie konkurujące grupy, ale najczęściej ci sami ludzie, którzy po prostu zmieniają nośnik.

W kontekście pandemii warto też wspomnieć, że dla wielu czytelników pierwszym odruchem nie było zamawianie nowych książek, nawet e-booków, ale czytanie tego, co się ma na własnych półkach, zwłaszcza klasyki. W wielu krajach na szczytach list bestsellerów znalazły się takie książki jak „Dżuma” Alberta Camusa czy „Miasto ślepców” José Saramago. W momencie kryzysowym, gdy wszyscy baliśmy się tego, co się może zdarzyć, szukaliśmy pocieszenia w literackich opisach walki z zarazą, łaknęliśmy oparcia w literaturze, sięgaliśmy po pewniaki. Choć z drugiej strony pojawiły się również głosy osób, które w tamtym okresie w ogóle nie były w stanie czytać – stres i niepewność jutra działały na nie paraliżująco.

Dziś chyba nikt nie może odpowiedzialnie stwierdzić, że takie miesiące izolacji nie będą się jeszcze powtarzały w bliższej i dalszej przyszłości. Patrząc na liczbę spotkań literackich online, można odnieść wrażenie, że rynek wydawniczy będzie potrafił się w takiej sytuacji odnaleźć.

– W pierwszych tygodniach pandemii, gdy dopiero odkrywaliśmy tę formę kontaktu, setki ludzi uczestniczyło w spotkaniach z twórcami. Po dwóch miesiącach jednak wyraźnie widać było spadek zainteresowania ze strony czytelników. A przecież dla organizatorów jest to forma dużo bardziej wymagająca. Żąda od nas innego rodzaju zaangażowania, dużo większego skupienia, a jednocześnie podsuwa więcej trudności – ciągle komuś ginie zasięg albo obraz, kogoś nagle przestaje być słychać. Koszty emocjonalne takiego spotkania są sporo wyższe.

Spotkania online różnią się od tych wcześniejszych jeszcze czymś innym. Dotychczas zetknięcie z pisarzem czy pisarką było jednak w pewnym stopniu świętem literatury. Dziś mogę w takim spotkaniu uczestniczyć, siedząc w piżamie na własnej kanapie. To doświadczenie zmienia typ relacji pisarza z jego czytelnikami, demokratyzuje ją. Zresztą na początku pandemii pisarze sami wychodzili w kierunku swoich odbiorców z inicjatywą działań popularyzujących literaturę: Wojciech Chmielarz zaczął pisać nową książkę, którą w odcinkach wrzucał na swojego Facebooka, a Szczepan Twardoch i Łukasz Orbitowski na zmianę improwizowali humorystyczną opowieść „Na zarazę Zarazek”. Czy to może być początek jakiegoś nowego trendu?

– Większa demokratyzacja sztuki to zjawisko pozytywne, ale widzę też w tym przyczynek do czegoś bardzo niebezpiecznego: przyzwyczajania się do tego, że kultura jest bezpłatna. W czasie pandemii mogliśmy w sieci zobaczyć niemal wszystko za darmo. A przecież tworzenie kultury generuje konkretne koszty, o czym jako kuratorka festiwalu Stolica Języka Polskiego wiem aż nadto dobrze. W tej chwili animatorom kultury coraz trudniej zdobyć finansowanie, bo po pandemii wycofują się prywatne podmioty, a państwowe wsparcie rzadko kiedy bywa wystarczające. W tej sytuacji wielu ludzi kultury decyduje się na publiczne zrzutki, ale przecież w ten sposób zastępujemy powołane do wspierania kultury instytucje, więc na dłuższą metę jest to nie do pomyślenia.

Kultura dostępna i demokratyczna to nie może być kultura, w której autorzy nie zarabiają. Podczas tradycyjnych spotkań autorskich prowadzący i bohater zazwyczaj dostają honoraria i dla wielu z nich jest to główne źródło utrzymania. Może to kogoś zaskoczy, ale pisarze nie zawsze żyją z samego pisania, a częściej z mówienia o pisaniu. Przy spotkaniach online wynagrodzenia są nieporównywalnie niższe i to jest realny kłopot.

W Polsce nie mamy tradycji spotkań biletowanych, ale może już czas ją zapoczątkować? Może dzięki temu uczestnictwo w kulturze będzie postrzegane jako dobro, za które warto zapłacić?

– To jest pomysł warty rozważenia. W wielu krajach, np. w Niemczech, mamy zwyczaj biletowanych spotkań z pisarzami z jednej strony, a z drugiej – bardzo dużego wsparcia instytucji państwowych i samorządowych dla artystów. My jesteśmy na początku tej drogi. Dopiero teraz toczymy batalię o tak podstawowe dla twórców sprawy, jak ubezpieczenie zdrowotne i prawo do emerytury. 30 lat po transformacji ustrojowej zaczynamy wreszcie mówić o tym, że praca artystów nie jest darmowa.

Musimy pamiętać, że sektor kreatywny w kulturze poniósł olbrzymie straty wskutek pandemii. Nie odbywały się festiwale, wystawy, koncerty, zamknięto teatry, kina i muzea. To był olbrzymi cios dla wszystkich zajmujących się kulturą.

Czy analogicznie do ulg dla przedsiębiorców opracowano jakieś państwowe formy wsparcia dla twórców po tym trudnym czasie?

– Ze strony państwowej pojawił się program „Kultura w sieci”, który pozwala zdobyć grant na określony projekt artystyczny. Powstał też Fundusz Wsparcia Kultury, w którym przewidziano system zapomóg z budżetem 16 mln. I bardzo dobrze, tak powinno to działać.

W czasie izolacji dla wielu czytelników pierwszym odruchem nie było zamawianie nowych książek, nawet ebooków, ale czytanie tego, co się ma na własnych półkach, zwłaszcza klasyki

Justyna Sobolewska

Udostępnij tekst

Natomiast pojawiają się głosy, że w kręgu literackim i wydawniczym to wsparcie przebiera w niepokojący sposób. Środkami dysponuje Instytut Literatury – instytucja o wyraźnym profilu ideologicznym, która wydaje kwartalnik „Nowy Napis”. Jerzy Franczak, pisarz i literaturoznawca, w liście otwartym uzasadniającym jego odejście ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, napisał: „Instytut Literatury oraz jego medialne organa to instytucje powołane do istnienia na ruinie bogatego pejzażu kulturalnego. […] Ministerstwo Kultury nie przyznało dotacji dziesiątkom pism literackich o bogatej tradycji. To samo dotyczy innych inicjatyw związanych ze spontaniczną działalnością kulturotwórczą rozmaitych środowisk. Środki finansowe przesunięte zostały do nowych instytucji oraz tytułów, którymi zawiadują ludzie z odgórnego nadania”. Stąd niepokój, że pomoc w takim systemie ma swoją cenę.

Unia Literacka opracowała swój program wsparcia dla pisarzy, ogłosiła zbiórkę i zaczęła rozdzielać pieniądze. To samo zrobiła Fundacja Szymborskiej: zamiast przyznawać nagrody pieniężne, przeznaczyła te środki na pomoc artystom w potrzebie. Ale znowu: to nie są centralne instytucje, to są prywatne fundacje, które przejęły rolę państwa.

Czyli wracamy do pytania: czy uczestnicy kultury powinni brać na siebie ciężar jej utrzymywania?

– Oczywiście, że nie powinni. Kiedy w Polsce powstawały instytucje centralne związane z kulturą, jak Instytut Książki czy PISF, mówiło się, że one właśnie będą zarządzać wsparciem państwa dla kultury. Po paru latach okazuje się, że instytucji jest coraz więcej, a problem wcale nie maleje, czasem wręcz spektakularnie wybucha. Brakuje nam dobrych rozwiązań systemowych.

Zatem co ludzie kultury mogą zrobić, aby zmienić tę sytuację?

– Mam nadzieję, że skuteczne okażą się działania podejmowane przez Unię Literacką, czyli lobbowanie za przyjęciem konkretnych rozwiązań i stałe wywieranie nacisku na organy decyzyjne w państwie. Największe możliwości ku temu mają stowarzyszenia i fundacje, więc przede wszystkim warto się zrzeszać. Oczywiście nad każdą decyzją centralną jest jeszcze wielka polityka, a ta, jak wiadomo, jest zupełnie nieprzewidywalna, zatem w ostatnich latach dużo efektywniejsza jest współpraca z lokalnymi samorządami. Obecnie niemal każde większe miasto ma swoją nagrodę literacką, współpracuje z podmiotami trzeciego sektora, opracowuje programy stypendialne i zasiłkowe. W ciągu minionych 10 lat samorządy bardzo mocno włączyły się w działania kulturalne. I wreszcie – last but not least – obecny kryzys po raz kolejny pokazał, że najlepszą drogą oporu jest tworzenie wspólnot. To one właśnie – we współpracy z różnymi stowarzyszeniami i przy wsparciu samorządów – budują solidarność społeczną, która może zmieniać rzeczywistość. Uratują nas małe wspólnoty.

Czy działać możemy też my, szeregowi odbiorcy kultury? W ostatnich latach odradza się w naszym kraju idea dyskusyjnych klubów książki, które łączą ludzi chcących rozmawiać o literaturze i dzielić się swoimi sposobami jej przeżywania. To świetny przykład małej wspólnoty, o której Pani mówi.

Wesprzyj Więź

– Te kluby to wspaniały pomysł, choć warto pamiętać, że zazwyczaj działają przy bibliotekach, więc w pewnym stopniu również są zależne od instytucji. Jeśli biblioteka nie zdoła dostarczyć książek, zaczynają się schody. Ale wierzę, że właśnie w takich inicjatywach jest przyszłość. Przed pandemią dużo jeździłam po bibliotekach i widziałam, jak niezwykłe rzeczy potrafią robić ludzie w nich pracujący – organizują spotkania autorskie, warsztaty, festiwale, konkursy. Do małego klubu osiedlowego w Lublinie przyjeżdżają z radością twórcy z całej Polski, bo tyle dobra się tam dzieje. I to właśnie są te zalążki obywatelskiego wspierania kultury. Siła jest w nich. 

Justyna Sobolewska – ur. 1972. Krytyczka literacka, dziennikarka tygodnika „Polityka”. Absolwentka Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Wcześniej pracowała w „Przekroju” i „Dzienniku”. Kuratorka głównego programu literackiego festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie. Zasiada w jury Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” oraz w kapitule Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Mieszka w Warszawie.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2020 pt. „Uratują nas małe wspólnoty”

Podziel się

Wiadomość