Miał wyznawać zasadę, że życie składa się z radości, szczęścia, sukcesów, chorób i zmartwień. Jest wyścigiem do nieuniknionego końca. Dojrzewaniem do własnej śmierci.
… gdziekolwiek jest, (…) tęskni wprost chorobliwie do Drohobycza, „do nieba, które jedynie tutaj jest bliskie i opiekuńcze”.
Izabela Czermakowa, „Bruno Schulz”
„19 października 1942 poniosło drohobyckie żydostwo kolosalne straty. W dniu tym wyciągnięto z domów żydowskich mężczyzn, kobiety i dzieci i zawieziono ich do Bóżnicy komarniańskiej przy ul. Garbarskiej, a co nie pomieszczono w Bóżnicy, zostało wywiezione do Sądu.
Razem zebrano w tak zwanych Sammelstellen około 4000 osób. Z powodu braku wagonów, trzymano te nieszczęsne ofiary przez trzy tygodnie. Fizjologiczne potrzeby były załatwiane na miejscu. Bito ich i katowano. Raz dziennie Judenrat mógł im dostarczyć po kawałku chleba, który był zrzucany z góry. Kto jeszcze czuł się na siłach, mógł złapać kawałek chleba.
Dużo tam ludzi zwariowało a dużo też umarło. Zmarłym bardzo zazdrościli. Krzyki i płacze tych maltretowanych ofiar nie dadzą się opisać. Tak głodnych i wynędzniałych załadowano do wagonów i wywieziono do Bełżca. Ludzie ci wiedzieli dokąd idą i z pewną ulgą szli na śmierć. Zdawało się, że po tych ofiarach dadzą nam przez krótki czas odetchnąć.
Ci, którzy tak myśleli, omylili się. Po dokonanej wywózce, zarządzili Niemcy, że Judenrat przez swoje organy (Judenrat miał także i policję żydowską) ma dostarczyć codziennie 100 kobiet i starców. Była to tak zwana akcja kobiet. Akcja ta trwała przez trzy tygodnie i należy do bardzo smutnych kart w dziejach naszego żydostwa. Policja żydowska bardzo skrupulatnie ten rozkaz spełniła i były wypadki odprowadzania własnych matek przez naszych policjantów. W akcji tej zginęło 1200 osób”[1].
Tej jesieni dzieją się rzeczy potworne. Niewyobrażalne. A przecież jeszcze niedawno świat wyglądał zupełnie inaczej. Schulz pisał: „Jesień, jesień, aleksandryjska epoka roku, gromadząca w swych ogromnych bibliotekach jałową mądrość dni obiegu słonecznego. O, te poranki starcze, żółte jak pergamin, słodkie od mądrości jak późne wieczory! Te przedpołudnia uśmiechnięte chytrze jak mądre palimpsesty, wielowarstwowe jak stare pożółkłe księgi! Ach, dzień jesienny, ten stary filut-bibliotekarz, łażący w spełzłym szlafroku po drabinach i kosztujący z konfitur wszystkich wieków i kultur. (…) Jesień nie chciała się skończyć”[2].
Schulz ma kilka możliwości ucieczki, ale waha się przez wiele miesięcy. Panicznie się boi podróży i rozpoznania jako Żyda
Kiedyś była inna jesień, ta druga jesień. Jesienią Schulz chodził na spacery do Truskawca. Kiedyś „był słoneczny, ale już chłodny jesienny październik, w opustoszałym parku zdrojowym kwitły sobie a muzom wspaniałe, jaskrawe dalie. Tego dnia Bruno był szczególnie rozmowny, mówił o swojej agorafobii, o nadmiernym wyczuleniu na dźwięk, o tym, że «żyje tylko w głąb, a nie wszerz, jak inni ludzie»; mówił też o tym, że gdziekolwiek jest, już po kilku dniach tęskni wprost chorobliwie do Drohobycza, «do nieba, które jedynie tutaj jest bliskie i opiekuńcze». Weszliśmy na wzgórze, z którego roztaczał się daleki widok na całe zagłębie naftowe, we wczesnym, jesiennym zmierzchu migotały światełka niezliczonych wież wiertniczych. «Nie umiem żyć gdzie indziej – powiedział wtedy Bruno – i tutaj zginę». Nie powiedział «umrę», pamiętam wyraźnie, że użył słowa «zginę»”[3].
Katastrofizm przejawia się we wspomnieniach wielu. Schulz ma wyznawać zasadę, że życie składa się z radości, szczęścia, sukcesów, chorób i zmartwień. Jest wyścigiem do nieuniknionego końca. Dojrzewaniem do własnej śmierci. Miał powiedzieć: „Jedynie w sztuce przeżywamy własną śmierć, trwamy poza nią, tylko sztuka może przezwyciężyć przemijanie wszystkiego”[4]. Szelińska pamięta: „Schulz rzeczywiście często katastroficznie widział swoją przyszłość i kilkakrotnie wracał do tego samego obrazu, gdy jako żebrak będzie snuł się po mieście, wyciągał ręce, a ja odwrócę się od niego wzgardliwie”[5]. „W 1942 roku latem, albo wczesną jesienią, otrzymałam od niego rozpaczliwą kartkę, co robić w tej sytuacji. Na podany adres Z. Maroń dla BS odpisałam natychmiast, że nie można się wahać ani zastanawiać, tylko czym prędzej działać, wyjechać! Było to ostatnie wołanie”[6].
Schulz – według Elli Podstolskiej – jest wrażliwy na przepowiednie. W 1934 roku udał się do wielkiego cadyka cudotwórcy, rabina Aharona Rokeacha z Bełza, który przebywał w Drohobyczu. Usłyszał, że wszyscy męscy potomkowie rodziny Schulzów nie mają dobrego losu. Przejmuje się tymi słowami, w kolejnych latach porusza temat w listach do brata.
Od samego początku okupacji otrzymuje propozycje pomocy ucieczki, ale z nich nie korzysta. Korespondencja do niego przychodzi na adres nauczyciela Zbigniewa Moronia, obecnie kierownika tajnego nauczania i członka podziemnej organizacji. Tu zostają przesłane dla Schulza aryjskie dokumenty od Ryszarda Matuszewskiego, z radą, żeby jak najszybciej jechać do Warszawy. „Jednak Schulz nie zdecydował się na to, bał się jechać, prócz tego miał starszą siostrę, której nie chciał zostawiać. Żydzi na początku nie byli zamknięci w gettach, więc chodziliśmy do nich, np. do prof. Mantla, Blatta, do Schulza. Pamiętam, że wtedy ofiarował mi swoje książki z dedykacją”[7]. „Na moje nazwisko przychodziły do niego (Schulza) listy zdaje się z Warszawy, wiem, że jeden był od komunistki Fidererówny[8], a inne nie pamiętam od kogo. Proponowali mu wyjazd do Warszawy na aryjskich papierach, miał już przygotowaną fałszywą kenkartę, ale ciągle się wahał, bo się bał, żeby go nie rozpoznano w czasie podróży. Opowiadał mi, że w skład tego komitetu ratowania Żydów wchodziła m.in. Zofia Nałkowska”[9].
Ma kilka możliwości ucieczki, ale waha się przez wiele miesięcy. Panicznie się boi podróży i rozpoznania jako Żyda. Gestapo tropi uciekinierów sprytnie i perfidnie. To drohobyckie jest mu doskonale znane, każdemu z jego członków przygląda się uważnie, rysuje im portrety. To między innymi Karl Hübner, Josef Gabriel, Karl Günther, Felix Landau, Hans Block, Hager, Kühn, Friedrich Dengg.
Od rabina Aharona Rokeacha z Bełza usłyszał, że wszyscy męscy potomkowie rodziny Schulzów nie mają dobrego losu. Przejmuje się tymi słowami
Ten ostatni jest niedościgłym łowcą. Na przykład „w Warszawie mieszkało na aryjskich papierach kilku Żydów (…). Jeden z tych Żydów napisał do pewnego dobrze sobie znanego aryjczyka w Drohobyczu. Ten list zanim zobaczył adresat, wpadł w ręce Gestapo. Dengg ubrał się po cywilnemu i pojechał do Warszawy, by znaleźć tamtejszych Żydów posługujących się papierami aryjskimi. Po kilku dniach rzeczywiście wrócił do Drohobycza z czterema Żydami. Wśród tych Żydów znajdował się niegdysiejszy starosta żydowski wraz z rodziną z Drohobycza dr. Ruhrberg, którego Dengg nie znosił z powodu jego ucieczki z Drohobycza. Po kilku dniach aresztu wszystkie osoby przywiezione z Warszawy zostały przez Dengga zastrzelone w więzieniu”[10].
Żony i kochanki nazistów też mają czynny udział w mordowaniu. Jedna z nich, żona Standartenführera Blocka, chodzi ze szpicrutą i bije Żydów. Raz – małą dziewczynkę. „Nagle rzuciła się na dziecko, biła je, póki się nie przewróciło i deptała po nim. Gdy matka dziewczynki podniosła ją potem z ziemi, ta nie dawała znaków życia i była, jak mi się zdaje, martwa”[11]. Kiedy pani Block nie jest zadowolona z pracy dziewcząt w ogrodzie, wzywa gestapowca Günthera i wydaje mu rozkaz rozstrzelania ich[12].
Po październikowych akcjach deportacyjnych i likwidacji kilku tysięcy osób z drohobyckiego getta nikt z Żydów nie ma już złudzeń co do przyszłości. Na początku listopada Schulz rozmawia z Michałem Mirskim. Dojrzewa w nim myśl o ucieczce. „Schulz miał jeszcze nadzieję, że przeżyje. Wyglądał strasznie: wychudzony do ostateczności i osłabiony z głodu mówił ledwie słyszalnym głosem. Robił rysunki dla Niemców. Godzinami mógł mówić o jedzeniu – nigdy przedtem nie był taki – efekt głodu. (…) był zupełnie załamany, zdał się na łaskę losu. Był bez grosza, nie chciał zostawiać rodziny”[13].
Chce ratować swój dorobek graficzny i literacki. Samuelowi Bergmanowi przynosi tekę ze swoimi pracami. „«Daję panu te rysunki na pamiątkę – powiedział wtedy. – Może pan je potrafi ocalić… jeśli pan przeżyje tę wojnę, proszę je sprzedać – i tu dodał z uśmiechem – gdyby miały jakąś wartość – i proszę sobie za to kupić jakieś dobre skrzypce». Przez dłuższy czas nie widywaliśmy się, coraz trudniej było poruszać się po mieście (…). Pewnego przedpołudnia, a był to czwartek, 19 listopada 1942 roku, Schulz zjawił się u mnie w pracy. Wyglądał bardzo źle – twarz miał chudą i sczerniałą – oczy zapadnięte, już bez blasku, wyrażały niepokój. Był bardzo zdenerwowany. Przyszedł się ze mną pożegnać, gdyż dostał z AK aryjską kenkartę i ma pojechać pociągiem do Warszawy. – «Boję się, że mnie rozpoznają i na jakiejś małej stacyjce wywloką z pociągu i zastrzelą w najbliższym lesie…– i dodał ze smutkiem: – słyszałem o tym, to się często zdarza…». Wychodząc, powiedział mi, że musi jeszcze wstąpić do Judenratu po trochę chleba na drogę.
Widzę jeszcze dziś – jak na filmie – tę ostatnią scenę pożegnania: widzę małą, jeszcze bardziej wychudzoną sylwetkę Schulza, jak wolnym krokiem, pełen niepokoju i najgorszych przeczuć, odchodzi… widzę też siebie, skamieniałego z bólu – czułem, że mojego drogiego Przyjaciela już nigdy nie zobaczę. Wiadomość o jego śmierci doszła do mnie bardzo szybko, może w godzinę po naszym pożegnaniu. Akurat w tym dniu, w ów feralny «czarny czwartek», gestapowcy rozjuszeni tym, że jakiś Żyd, broniąc się, zadrasnął któregoś z nich – wpadli do getta i rozpoczęli bezładną strzelaninę do każdego, kto im się nawinął”[14].
Zrozpaczony Bergman, nie zważając na niebezpieczeństwo, otwiera wino, które zostawiły u niego dwie panie wraz z sakwojażem na przechowanie. Płacze po śmierci swojego profesora i upija się z żalu. Na teczce, w której ma 100 rysunków Schulza, rysuje klepsydrę i opatruje ją datą 19 listopada 1942 roku.
„18 listopada 1942 został sprowokowany przez gestapowca aptekarz żydowski. Gestapowiec twierdził, że Żyd miał zamiar się bronić z bronią w ręku. Niemcy zarządzili na dzień 19 listopada 1942 tak zwaną dziką akcję. Każdy Żyd, którego spotykano na ulicy, został zastrzelony na miejscu. W dniu tym mieliśmy 230 ofiar, między którymi było też dużo inteligencji. Straszny był widok tych ofiar na nowym cmentarzu drohobyckim”[15].
Fragment książki „Bruno. Epoka genialna”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020
[1] Samuel Rothenberg, „List o zagładzie Żydów w Drohobyczu”, „Biuletyn SPZD” 2017, nr 21.
[2] Bruno Schulz, „Druga jesień”, „Kamena”, 15 listopada 1934, s. 3.
[3] Izabela Czermakowa, „Bruno Schulz”, „Twórczość” 1965 nr 19, s. 99–102.
[4] Andrzej Chciuk, „Ziemia księżycowa. Druga opowieść o Księstwie Bałaku”, Warszawa 1989, s. 91.
[5] Archiwum Jerzego Ficowskiego, list Józefiny Szelińskiej z 1968 roku.
[6] Archiwum Jerzego Ficowskiego, list Józefiny Szelińskiej z 1967 roku.
[7] Archiwum Jerzego Ficowskiego, list B. Moronia z 1973 roku.
[8] Maria Fidererówna – uczennica Gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza w Drohobyczu, prawdopodobnie uczennica duchowa Schulza.
[9] Archiwum Jerzego Ficowskiego, list Zbigniewa Moronia z 1965 roku
[10] Protokół przesłuchania Patrycha Chaima, [w:] „Żydzi z Drohobycza – protokoły relacji z Zagłady”, tłum. Tadeusz Zatorski, przypisy Jerzy Kandziora, „Schulz/Forum” 2017, nr 10.
[11] Archiwum Jerzego Ficowskiego, zeznanie Teodory Reifler z 1947 roku.
[12] Ibidem.
[13] Archiwum Jerzego Ficowskiego, relacja ustna Michała Mirskiego z 1948 roku.
[14] Emil Górski, „Wspomnienia o Brunonie Schulzu”, [w:] „Bruno Schulz. Listy, fragmenty. Wspomnienia o pisarzu”, oprac. Jerzy Ficowski, Kraków – Wrocław 1984, s. 79.
[15] Samuel Rothenberg, „List o zagładzie Żydów w Drohobyczu”, op. cit.