Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Gdzieś zgubiliśmy solidarność. A może pomyliliśmy ją z czymś innym?

Fot. ilustracyjne Peterscode / Pixabay

Z kraju, który na świecie był ikoną Solidarności, staliśmy się krajem, który solidarności innym odmawia. Ta haniebna praktyka zrujnowała naszą reputację. Gorzej – skorumpowała nasze zbiorowe sumienie.

Nie jest łatwo pisać o solidarności w Polsce. W końcu to kraj, który uchodził za ikonę solidarności. Hasło to było nieomal „znakiem firmowym” Polski. Używanym, zużywanym i nadużywanym.

„Solidarność” była słowem, które nawet poza granicami Polski było wypowiadane (i zniekształcane) w różnych językach. Solidarność, jako ruch społeczny, ale także jako model pokojowej zmiany, zachwycał innych i był dla nich inspiracją. Wydarzenia w Polsce uruchomiły wyobraźnię innych i poruszyły ich serca. Wystarczy przypomnieć wielkie gesty – no właśnie solidarności – ze strony innych po wprowadzeniu stanu wojennego. Jeśli kiedyś był moment, w którym ktoś gotów byłby „umierać za Gdańsk”, było to wtedy. Powszechne było przekonanie, że zgnieciono w zarodku piękne marzenie, niewinność, nadzieję.

„Solidarność” – to słowo było nie tylko pisane tą szczególną czcionką, która sama w sobie tworzyła symbolikę wzajemnej bliskości (litery wczepione w siebie). To słowo było nie tylko wymawiane, ale wręcz wykrzykiwane przez tysiące, a nawet miliony ludzi. Do tej pory wielu z nas wie, jak sylabizować je w krzyku So!–Li!–Darność! To był potężny krzyk, to było zdzieranie gardła. Czasem słowo to występowało „solo”, a czasem było częścią bardziej złożonej całości – jakiegoś warunkowania. W szczególności w formie żądania/postulatu „Nie ma Wolności bez Solidarności” (chodziło o powtórną rejestrację Związku). No i cóż, w końcu się udało i, owszem, mamy wolność, ale nie jest dla mnie pewne czy mamy… solidarność.

Występek przeciwko solidarności

Nie chodzi oczywiście o związek zawodowy – ten istnieje, choć nie jestem pewien, czy rzeczywiście jest najlepszym depozytariuszem pierwotnych wartości tego ruchu. Martwię się raczej tym, że zamiast troski o solidarność we właściwym rozumieniu tego słowa (praktykowanie troski o innych) zajmuje się kontrolowaniem i odbieraniem koncesji na „swój znaczek”. To decyzją związku znaczek ten już na początku przemian w Polsce znika z nagłówków gazet, z nazw ruchów, takich jak ruch Komitetów Obywatelskich, z rewersu medali – tak jak to miało ostatnio miejsce w Gdańsku. Żałuję, że tak się stało.

Współczuję tego zaplątania i zakłopotania w chwilach, kiedy do działaczy związku dociera, że ten rodzaj „moralizowania” nie czyni ich bardziej moralnymi. W Polsce jest wiele osób bardzo skorych do oceny innych – właśnie do moralizowania zamiast praktykowania moralnie słusznych zachowań. Niestety nie pomoże deklamowanie słowa „solidarność” i wplatanie go w oficjalne przemówienia. Tak nie wzbudzi się solidarności. Patos w nadmiarze rodzi raczej swoje przeciwieństwo – apatię.

Mam wrażenie, że niestety w dużej mierze roztrwoniliśmy symboliczny majątek solidarności. Z kraju, który na świecie był ikoną Solidarności staliśmy się krajem, który solidarności innym odmawia. Gorzej – innymi/obcymi straszy się, upokarza się ich i dehumanizuje. Manipuluje się faktami, a tych, którzy ratują honor Polski (tak jak Gdańsk) dając schronienie, czyni się publicznymi wrogami. Ta haniebna praktyka zrujnowała naszą reputację. Gorzej – skorumpowała nasze zbiorowe sumienie.

Staliśmy się niewdzięcznikami. Z naszej małości chcemy uczynić wielkość, z naszego występku – cnotę, a z naszego tchórzostwa – odwagę. To wszystko ma się dziać w imię chrześcijańskich wartości właśnie wtedy, kiedy wprost im zaprzeczamy. Czysta hipokryzja

Mamy niespłacony dług wdzięczności w stosunku do innych, którzy udzielali nam kiedyś pomocy – staliśmy się niewdzięcznikami. Z naszej małości chcemy uczynić wielkość, z naszego występku – cnotę, a z naszego tchórzostwa – odwagę. To wszystko ma się dziać w imię chrześcijańskich wartości właśnie wtedy, kiedy wprost im zaprzeczamy. Czysta hipokryzja.

Obowiązek pomocy uchodźcom nie bierze się z instrukcji „z Brukseli”, ale wprost z Ewangelii (Mt). Jak to możliwe, że w kraju, w którym działa ok. 11 tys. parafii, chyba żadna nie była w stanie wykonać dość skromnego w końcu zadania wyznaczonego przez papieża Franciszka (przyjęcia jednej rodziny). To, że Polska, która sama wiele razy doświadczyła pomocy, nie przyjęła praktycznie żadnego uchodźcy (nawet tych, którzy mieli się pojawić poprzez tzw. korytarze humanitarne) jest występkiem przeciw solidarności.

Łączy nas niechęć

Nie dość, że solidarności odmawiamy innym (tak jak ma to miejsce w przypadku uchodźców), ale często odmawiamy też jej sobie nawzajem. Brakuje nam troski o siebie nawzajem. Tu nawet nie działa plemienny mechanizm, którego istotą jest właśnie troska o członków własnego plemienia i lojalność w stosunku do nich połączona z wrogością w stosunku do innych. Zostało tylko jedno – ujemna część równania. Została tylko niechęć. Coraz częściej jest tak, że łączy nas nie to, w co wspólnie wierzymy, ale to, czego wspólnie nienawidzimy. To zupełnie nowy, groźny i żałosny sposób budowania tożsamości grupowej.

Mamy zatem w Polsce swoje własne mniejsze plemiona, które udało się wytworzyć (czy wytworzyć niejako „na nas” – bo nie są to procesy spontaniczne). Udało się to mimo tego, że żyjemy w kraju o względnie jednorodnej strukturze rasy i religii. Trzeba było znaleźć inne osie podziału i pracowicie żłobić je codziennie. Ten konflikt ma wielu zewnętrznych i wewnętrznych interesariuszy – da się z tego żyć… da się dzięki temu zdobywać władzę i rządzić.

Technologia rządzenia w oparciu o fabrykowanie wroga ma długą tradycję i utrwaloną reputację skuteczności. Daje korzyści tym, którzy jej używają, ale dzieje się to kosztem tego, co wspólne. Ten podział wzmacnia frakcje, ale osłabia całość i skazuje Polskę na to, że musi się mierzyć z olbrzymimi wyzwaniami (a te najpoważniejsze są dopiero przed nami) z jedną ręką „na plecach” (prawą lub lewą – to prawie bez znaczenia). Kto tak czyni i czyni to z namysłem dopuszcza się zdrady narodowych (tak właśnie – narodowych) interesów, nawet jeśli ma słowo „naród” wypisane na sztandarach.

Deklamowanie, pompatyczność, z jaką wypowiadane są słowa, takie jak „naród”, „solidarność” czy wspólnota, żadnego z nich nie powołuje do życia (to uprawnienie, a zatem stwarzanie przez wypowiadanie actus purus nie jest domeną ludzi…). To, co możemy zrobić, żeby nadać im realność autentyczną (nie fabrykowaną), to dawać im świadectwo i praktykować przywiązanie do nich.

Zużycie

Słowo „solidarność” było używane tak często, że uległo zużyciu. Przeszło cały „cykl” – od bycia orężem, symbolem, niemal świętością, do spowszednienia, przesytu, a ostatecznie zakłopotania, a może nawet zażenowania. Może należałoby szukać jakiegoś nowego słowa? Z czegoś, co nas łączyło, galwanizowało, stało się czymś, co dzieli i zniechęca – stało się jakby własnym przeciwieństwem i bardzo trudno będzie je „odwalczyć” i przywrócić jego właściwe znaczenie. Jak to zrobić? Spróbujmy zacząć od kilku uwag, które dotyczą oryginalnego znaczenia słowa „solidarność”.

Z czegoś, co nas łączyło, galwanizowało, słowo „solidarność” stało się czymś, co dzieli i zniechęca – stało się jakby własnym przeciwieństwem. Bardzo trudno będzie je „odwalczyć” i przywrócić jego właściwe znaczenie. Jak to zrobić?

W tym kontekście warto przypomnieć, że ruch Solidarności był zorientowany nie tylko na emancypację społeczną, ale także niepodległościową (wolnościową). Nie znaczy to jednak, że są to pojęcia zastępowalne. Są rozłączne – czasem wręcz pozostają w napięciu, szczególnie wtedy, gdy solidarność i emancypacja są „zarezerwowane” jedynie dla własnej grupy. Ten rodzaj problemu chyba przez nikogo nie został nazwany trafniej niż przez C.K. Norwida:

„Wszystko, co patriotyzmu i historycznego dotyczy uczucia, tak wielkie i wielmożne jest w narodzie tym, iż zaiste że kapelusz zdejmam przed ulicznikiem warszawskim – ale – ale wszystko to, czego nie od patriotyzmu, czego nie od narodowego, ale czego od społecznego uczucia wymaga się, to jest tak początkujące, małe i prawie nikczemne, że strach wspominać o tem!

Jesteśmy żadnem społeczeństwem.

Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym.

Gdyby Ojczyzna nasza była tak dzielnem społeczeństwem we wszystkich człowieka obowiązkach, jak znakomitym jest narodem we wszelkich Polaka poczuciach, tedy bylibyśmy na nogach dwóch, osoby cale i poważne – monumentalnie znamienite. Ale tak jak dziś jest, to Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł – i jesteś-my karykatury, i jesteśmy tragiczna nicość i śmiech olbrzymi…. Słońce, nad Polakiem wstawa, ale zasłania swe oczy nad człowiekiem” (Cyprian Kamil Norwid do Michaliny z Dziekońskich Zaleskiej, (14 listopada 1862 roku).

Trwała triada czy chwilowe uniesienie?

Gdzieś zgubiliśmy solidarność, a może pomyliliśmy ją z czymś innym. Stało się tak mimo tego, że otrzymaliśmy dość jasne instrukcje w tej sprawie… wygłoszone zostały one właśnie w Gdańsku, w historycznym spotkaniu z JPII w czasie III Pielgrzymki: „Solidarność – to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu, jedni przeciw drugim”.

Nie chodziło tylko o bunt przeciw „tamtym”, nie chodziło tylko o protest przeciwko ich kłamstwom i ich przemocy, ale także o „nasze” wyrzeczenie się kłamstwa i przemocy. Na tym właśnie polegał cud solidarności

Wygląda to jakbyśmy „użyli” solidarności przez chwilę i odstąpili od niej potem. To było jakby chwilowe uniesienie, iskra, która wzbudziła w nas lepszą cząstkę nas samych, ale wypaliła się szybko. Za szybko. Byliśmy świadkami czegoś nadzwyczajnego, i nie chodzi tylko o skuteczny wehikuł politycznej zmiany. Rewolucja solidarności była czymś więcej, była moralna i godnościowa. W tym ruchu nie chodziło tylko o bunt przeciw „tamtym”, nie chodziło tylko o protest przeciwko ich kłamstwom i ich przemocy, ale także o „nasze” wyrzeczenie się kłamstwa i przemocy. Na tym właśnie polegał cud solidarności. Teraz jej brakuje. Gdzieś chyba skręciliśmy źle.

Bez niej, bez tego istotnego składnika, jakim jest solidarność, coś się rozpada – gubimy równowagę… Między czym a czym? To równanie, które składa się z trzech elementów. Dobrze znanych elementów. Chodzi o Wolność, Równość i Braterstwo. Ten ostatni – braterstwo – jest w moim przekonaniu innym nazwaniem właśnie solidarności, jest zwornikiem pozostałych. Tu nie chodzi jednak o braterstwo krwi, o ziomkostwo, o kuzynów itd. W pewnym sensie ten rodzaj relacji jest często przeciwnikiem braterstwa autentycznego i po prostu ludzkiego. Erich Fromm w jednej ze swoich książek napisanych po wojnie („Zdrowe Społeczeństwo”) i pomny nauczek, jakie z wojny płyną, wzywał właśnie do tego, aby braterstwem odpowiedzieć na „kazirodczą plemienność”.

Wszystkie te trzy wartości są nam drogie, ale pytanie brzmi: jak mają się do siebie? Oczywiste i nieuchronne jest napięcie między równością i wolnością. Bardzo trudno maksymalizować je jednocześnie. Tu jedno odbywa się kosztem drugiego.

Nieszczęsny dar

Można powiedzieć, że ustrój, z którym pożegnaliśmy się 30 lat temu upodobał sobie właśnie równość i wypisał ją na sztandarach (nie trzeba dodawać, że to często było nadużywane – bo zawsze byli orwellowscy równi i równiejsi). No więc wtedy – 30 lat temu – udało się nam wspólnie (solidarnie?) sprzeciwić się temu ustrojowi, żeby przeskoczyć do świata… wolności (czy może używając subtelnego rozróżnienia ks. Tomáša Halíka, staliśmy się „wyzwoleni, ale jeszcze nie wolni”). Wolność okazała się zadaniem i wyzwaniem.

To samo w pewnym sensie słyszeliśmy od ks. Józefa Tischnera, kiedy pisał o „nieszczęsnym darze wolności…”. Ów dar może być tak trudny, że czasami chcemy sami się go pozbyć i uciec od niego. Nie szanujemy go być może dlatego, że w pewnym sensie nasze pokolenie dostało wolność w prezencie. Sprzyjała nam geopolityka, opatrzność, przypadek oraz poświęcenie garstki ludzi… To nie była wolność wywalczona, zdobyta, okupiona wielkimi ofiarami. Ona nam się w pewnym sensie przydarzyła.

Pokochaliśmy wolność – w każdym razie to, czym nam się wydała. Rzuciliśmy się w nią wręcz znudzeni i zmęczeni równością. Od tego momentu solidarność była już coraz częściej zapominana i zapraszana. Stała się chyba mniej chętnie widzianą, nieco kłopotliwą krewną. Z przymusu równości rzuciliśmy się na wolność, nie oglądając się za siebie i na innych. A to odwrócenie wzroku, zaniechanie, głuchota – to były właśnie deficyty solidarności i braterstwa.

Piliśmy wolność (jak określiłby to Platon) jak „nierozcieńczone wino”. To wolność – jej smak, jej powab, nagroda – pozwoliła nam osiągnąć olbrzymie sukcesy. Objęliśmy rynek i konkurencję obydwoma rękoma. Odrabialiśmy lekcje szybciej niż inni – staliśmy się wręcz czempionem. Dawniej podziwiano nas za cud Solidarności, bezkrwawą przemianę, teraz można nam było po prostu zazdrościć naszej gospodarności.

Ukąszeni rynkiem

Jest kilka rodzajów wolności i różnie można z niej korzystać. Jest też taki, którego istotą jest wolność od ograniczeń, od troski od innych – wolność skupienia się na sobie. Zostaliśmy skutecznie „ukąszeni rynkiem” i nie chodzi wcale o to, że chcemy mieć więcej, bogacić się i że to jest potężna sprężyna napędu gospodarki. Z tego możemy być dumni. Problemem jest raczej to, że całkiem naiwnie rozciągnęliśmy rywalizacyjne, konsumpcyjne cechy rynku (jemu właściwe) na znacznie szersze terytorium spraw, w przypadku których prawa te nie mają zastosowania albo mają zastosowanie ograniczone (czasem niszczące). Zauroczeni skutecznością tych reguł w dziedzinie gospodarki niemal bezrefleksyjnie uznaliśmy, że znajdą zastosowanie w innych dziedzinach (np. edukacja, polityka, kultura, rozwój lokalny, środowisko naturalne, zdrowie itd.).

Więcej (gorzej?), uznaliśmy naiwnie, że nasze osobiste i kolektywne sukcesy są zawsze wynikiem naszych zasług. Odsuwaliśmy od siebie przypuszczenie, że może wynikają z tego, że mieliśmy szczęście, że dużo dostaliśmy, że lepiej wylosowaliśmy. Przypisanie wyłącznie samym sobie zasług otworzyło nam możliwość myślenia o niepowodzeniach innych – jako o wyniku ich własnego zaniechania, lenistwa albo wręcz winy. To zaś pomogło nam usprawiedliwiać nasze indywidualne zaniechania, a działającym w naszym imieniu instytucjom działać w trybie dydaktycznym, a nawet dyktatu (nawet, jeśli nazywamy to pomocą).

Ten rodzaj lenistwa czy zaniechania był jednym z pierwszych występków przeciw solidarności. Okazywała się zbędna, niewygodna, jak skrupuły… Nieco za późno okazało się, że bez niej czegoś brakuje, że nie da się przygotować „magicznego sosu”, który łączyłby owe trzy elementy. Dopiero chyba teraz możemy pojąć, że istotą równowagi wszystkich trzech elementów jest właśnie braterska troska o bliźnich, która bierze się z wolnego wyboru, a nie z przymusu.

Braterstwo nie unieważnia, a raczej nadaje sens pozostałym dwóm elementom i mityguje ich „ekscesy”. Wolność-równość-braterstwo nie są przedzielone przecinkami – powinny być połączone spójnikami. Niby drobiazg, ale jak wiele zmienia. Trudno ustalić, która z nich jest ważniejsza (to pewnie zależy dla kogo), ale pewne jest, że pierwotna – bo warunkująca pozostałe – jest dobrze pojęta wolność. Wolność jest fundamentalna dla ludzkiej kondycji. Nie chodzi wcale o to, że jest przez niektórych tak pożądana (to też), ale o to, że bez niej nie są możliwe prawdziwie moralne wybory.

W tym sensie niejako à rebours – bez wolności nie ma solidarności. Solidarność bez wolności nie jest w ogóle możliwa, ale też (i tego właśnie dotyczy nasz wybór) nie jest bynajmniej konieczna – nie musi się zdarzyć. To chyba najważniejszy element konstrukcji solidarności. Ona musi być niejako darem, wyborem, często samoograniczeniem czy wręcz ofiarą. Ona musi kosztować i musi być wynikiem świadomej decyzji.

Wstyd, że człowiek jest sam szczęśliwy

Wydaje się, że powinniśmy zabiegać o odtworzenie właściwego znaczenia każdego z elementów owej triady (wolności, równości i braterstwa) i uchwycenia równowagi między nimi. Ta równowaga możliwa jest tylko w oparciu o „oryginalne”, autentyczne komponenty, a nie ich tanie podróbki. Bez tego otrzymujemy rodzaj triady w wersji „tańszej” i zdegenerowanej, w której wolność to w istocie egoizm, równość to zawiść i zazdrość, a braterstwo to tanie, nieszczere, incydentalne formy tzw. filantropii.

Te szczególne formy skarłowacenia są częścią tej samej choroby, której istotą jest „uwiąd transcendencji”. Proces mniej więcej sto lat temu opisał baskijski filozof José Ortega y Gasset w „Buncie Mas”. To, że nie zaczęło się to wczoraj, że proces ten towarzyszy nam od lat, trochę nas rozgrzesza, ale dowodzi trwałości tego zjawiska. Proces ten, pojawienie się „człowieka masowego” ma poważne i zgubne konsekwencje dla ekonomii, polityki, demokracji i szans na autentyczną solidarność.

Skoro brakuje nam transcendencji, że nie wierzymy, że są sprawy większe niż my sami, nic nas nie przekracza – jesteśmy „miarą wszystkiego”, co oznacza, że mamy nieuchronną skłonność, żeby wszystko odmieniać przez „liczbę pojedynczą”. Wielkie idee (ideały), takie jak – i tu kolejna triada – Piękno, Dobro i Prawda, przemieniają się we własne karykatury: Narcyzm, Egoizm i specyficznie rozumianą Prawdę: tak subiektywną i osobistą, że właściwie sprowadza się do własnych emocji. Nic poza mną samym obiektywnie nie istnieje. Ten rodzaj solipsyzmu jest najdalszy od solidarności.

Z tego JA i tylko JA wyłania się nowa kategoria – kategoria przyjemności. Pochodzi z innego porządku i z innej płaszczyzny. To ona w dużej mierze zastępuje kłopotliwe trzy bieguny i nawigowanie między nimi. Wystarczy jeden, ale jakże potężny, niezaprzeczalny i oczywisty. Przyjemność, samozadowolenie itd. w istocie nie potrzebuje innych. Inni mogą nawet przeszkadzać.

Pojęcia przyjemności nie należy jednak mylić z pojęciem szczęścia. To nie są kategorie tożsame (utożsamienie szczęścia z przyjemnością może być bardzo bolesną pomyłką). Ze szczęściem jest nieco inaczej – szczęścia nie da się podobno przeżywać samotnie. Szczęście (w odróżnieniu od przyjemności), podobnie jak wolność, jest specyficznie ludzkim pragnieniem. Do szczęścia potrzebni są inni. To bardzo pocieszające. Oznacza bowiem, że bycie solidarnym (bycie z innymi i dla innych), choć wymaga wysiłku, nie unieszczęśliwia, nie musi być cierpieniem, a już z pewnością nie jest cierpiętnictwem.

Być może w poszukiwaniu szczęścia pojawia się w nas pokusa wyprawy „solo”, nie oglądania się na innych, zmęczenia nimi, ucieczki. Takie szczęście zawsze jednak na końcu będzie jakieś ułomne, jakoś skażone, nieco kwaśne. W „Dżumie” Alberta Camusa (książka napisana w 1947 roku jako przestroga) jest taki moment, kiedy Rambert (dziennikarz) ma możliwość opuszczenia ogarniętego dżumą Oranu. Może wybrać szczęście „solo”. Zostaje jednak, tłumacząc swój wybór tym, że : „…może być wstyd, że człowiek jest sam tylko szczęśliwy”.

Ta sytuacja jest bardzo adekwatna do czasów, w których żyjemy – codziennie możemy „wyjechać lub zostać”. Codziennie możemy wybierać solidarność i egoizm. Nie mam wątpliwości, że żyjemy w czasach dżumy, że mieszkamy w Oranie. Ostatnie zdanie tej książki brzmi tak: „…bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika. Może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie. Czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”.

Bez przymusu

Na czym zatem polega solidarność? Ustaliliśmy, że wyrasta z wolności – przymusowa przestaje być solidarnością. Nieważne czy jest to przymus instynktu, nacisk grupy, nie wspominając o przymusie płacenia podatków. Wszystkie czynności wykonywane pod ich wpływem (przymusowe) mają umiarkowany związek z solidarnością. Solidarności nie da się zinstytucjonalizować i wymusić. To może prowadzić do odwrotnych, złych, czasem wręcz (jak w wariancie leninowskim) zbrodniczych skutków. W żadnym razie przymus, nacjonalizacja, siłowe uspołecznienie środków produkcji w imię szczególnych form „sprawiedliwości społecznej” nie są receptami na solidarność. Solidarność musi być intencjonalna. Musi być „z wyboru”, bo inaczej jest nieprawdziwa, syntetyczna, tania. Nieuchronnie to, co ma wartość ma też koszt (to nie to samo, co cena). Solidarność też ją ma.

Solidarność musi być intencjonalna. Musi być „z wyboru”, bo inaczej jest nieprawdziwa, syntetyczna, tania

Solidarności nie należy mylić z instynktem (choćby najbardziej bohaterskim) troski o swoich najbliższych. Można powiedzieć, że im bliższe jest powinowactwo w stosunku do tych, których wspieramy, tym trudniej określać akty poświęcenia na ich rzecz mianem solidarności. Solidarność niejako zaczyna się tam, gdzie pojawia się postać Samarytanina. Nie chodzi jednak po prostu o akt opieki, ale specyficzny akt opieki – opieki nad innym, a mówiąc wprost: nad obcym. To bardzo trudne – pozainstynktowne, a może nawet przeciwinstynktowne.

Człowiek w swej trosce o innych „wspina się niejako” od instynktów, które chronią jego samego poprzez zwyczaje, które wyznaczają jego relacje z najbliższymi (rodzina, klan, plemię, nawet naród), aż po wybory, które uznają bliźniego w innym (obcym). Uznając innego, gotowi jesteśmy stawać w jego obronie, dźwigać z nim ciężary, nie pozwalać mu upaść. Takie akty solidarności nie są ani oczywiste, ani częste. Wiele z nich dzieje się w planie indywidualnym, ale zdarzają się też przykłady czytelne – widoczne na poziomie zbiorowym. Zdarzało się np. w Polsce, że górnicy strajkowali niejako „za pielęgniarki”, skoro te uznawały, że nie mogą odejść od łóżek pacjentów. To wzbudzało olbrzymi szacunek wielu ludzi w Polsce i za granicą.

Podobna logika obowiązywała znacznie wcześniej w przypadku Komitetu Obrony Robotników (w obronie robotników działania podjęła garstka ludzi spoza tego środowiska – upominając się o ich prawa). Jeszcze wcześniej – w 1956 roku – Polacy masowo oddawali krew na rzecz Węgrów, kiedy na ich ulicach pojawiły się ruskie czołgi. To, co łączy te przypadki (i mnóstwo innych), to wszystkie owe akty poświęcenia prowadzone na rzecz grupy innej niż własna. Tu właśnie pojawia się autentyczna solidarność. Do przekraczania kolejnych kręgów konieczne jest czynienie coraz większego użytku z wolności – wraz z nimi coraz bliżsi jesteśmy aktom autentycznej solidarności.

Troska o siebie jest w pewnych przypadkach wywołana przymusem bodźców (np. uchylić się), dzieje się automatycznie, a troska o bliskich wymaga pewnej refleksyjności, ale też w oczywisty sposób jest wynikiem norm i podporządkowania się nim. Dopiero odkrycie innego i obcego jest aktem wolności (czasem wręcz ryzyka).

Powstrzymać się od płacenia złem za zło

Tu dotykamy niezwykłej cechy ludzkiej natury, wyłącznie ludzkiej. To także konsekwencja i trudny przywilej bycia wolnym. Tylko człowiek może wyjść poza prosty instynkt lub zwyczaj odpłacania dobrem za dobro i złem za zło. Żadna z tych „wymian” nie wymaga wielkiego wysiłku – sama się napędza i sama sobą się karmi. To dlatego nienawiść i zło bywają nie tylko banalne, ale i w jakimś sensie proste. Są w pewnym sensie bezwysiłkowe, samonarzucające się. Nienawiść karmi się sama. W pewnym sensie (choć tu raczej nas to cieszy) dobro także bardzo często jest odwzajemniane. Ten rodzaj odwzajemnienia agresji – agresją (zemsta), a przysług – przysługą (kooperacją) nie jest nawet specyficznie ludzkie. To są skrypty wykształcone ewolucyjnie i w ramach ewolucji racjonalne. To, co jest specyficznie ludzkie (i stanowi obszar wolności), może się wyłamać z tej prostej zasady – „to samo za to samo”.

Tu także możliwe są dwa warianty i towarzyszą im skrajnie odmienne emocje. Jeden to odpłacenie złem za dobro. To narusza normy i budzi nasze zgorszenie i potępienie. Jest jeszcze ostatnia możliwa „konfiguracja”, a mianowicie powstrzymanie się od odpłacenia złem za zło – a zatem odpowiedź w formie dobra. To jest cudowna, specyficznie ludzka zdolność. Choć wprost odwołuje się ona do ewangelicznego nauczania, nie jest w żadnym wypadku zarezerwowana dla chrześcijan. Być może nawet więcej heroizmu wymaga od tych, którzy nie uzyskali jej – jako moralnego nakazu (nie mogą się spodziewać żadnej nagrody) – ale muszą ją niejako wywieść z siebie…

Zwrot ku solidarności – wezwanie do solidarności

Zostawmy rozważania na temat istoty solidarności i jej deficytów. Trzeba je traktować jako osobistą wypowiedź. Może to kwestia złego „zarządzania oczekiwaniami”. Może w moim przypadku były one za wysokie. Zapewne znajdą się liczni czytelnicy, którzy widzą sprawy inaczej (w szczególności widzą je „pogodniej”). Sam z chęcią przeczytam ich wersję… Bez względu jednak na to, czy ktoś przejmie się lamentami i postanawia „poprawę”, czy też po prostu chce ćwiczyć się w solidarności, musi odpowiedzieć sobie na pytanie: jak to czynić i w stosunku do kogo? Solidarności (pozwalam sobie użyć liczy mnogiej) mogą być różne. Traktuję je jak rodzaj pomostu rzucanego do innych – jak działanie, które łączy brzegi. Zapytajmy wobec tego, jakie brzegi? Z wielu możliwych wymienię cztery.

Solidarność międzypokoleniowa – powinna być spoiwem i paliwem systemów zabezpieczenia społecznego. Z tym będzie problem. Za długo kolejne pokolenia zadłużały się u kolejnych pokoleń. Istniało domniemanie zgody ze strony tych, którzy przyjdą. Zresztą system ten ma charakter przymusowy i państwowy, więc sformułowanie „solidarność” jest tu stanowczo na wyrost. Żyjemy dłużej, pracować chcemy krócej, żyć chcemy wygodniej. Chcemy też godnie umierać – a właśnie godność umierania może okazać się jednym z zasadniczych wyzwań dla starej Europy. Tu nic nie pomogą drogie procedury medyczne, medykalizacja, robotyzacja opieki, tworzenie coraz większych instytucji opiekuńczych. To wszystko są rozwiązania niejako zastępcze w stosunku do naturalnej (organicznej i autentycznej) troski o najbliższych. Za taką każdy tęskni.

To, że dłużej żyjemy, to wspaniale, ale ten przedłużony czas to także wyzwanie – nie chodzi tak po prostu o życie, chodzi o życie godne i sensowne. Im bardziej w sensie medycznym potrafimy wydłużać życie, tym większym problemem staje się właśnie długie życie – często samotne i pozbawione nadziei i poczucia sensu. Pieniądze nie rozwiążą tego problemu, tu trzeba – no właśnie – jakiejś autentycznej i obustronnej solidarności między pokoleniami.

Niestety nadchodzące pokolenia mogą stosunkowo łatwo unieważnić ten kontrakt i chcieć wyrwać się z jego. Po pierwsze dlatego, że ciężary będą dla nich za duże, a po drugie dlatego, że kontrakt ten został niejako wymuszony. Dopiero wstępujący na rynek pracy będą w wyborach mieć zawsze mniej głosów niż ci, którzy już na nim są lub z niego zeszli. Jest ich po prostu więcej i cały czas nie mogą się zdobyć na to, żeby przestać przerzucać długi na barki tych, którzy nadchodzą. Młodych jest mniej, bo spora ich część jeszcze się nie urodziła albo nie ma jeszcze wieku upoważniającego do głosowania. Decyzje zapadają niejako za nich. Na wiele sposobów mogą uniknąć zobowiązań: w końcu, wywiązując się z nich musieliby to czynić w imię przekonania, że i na nich ktoś będzie kiedyś pracował – w obecnych czasach „przyśpieszenia” chyba niewielu jest w stanie uwierzyć w przewidywalność i stabilność takiego systemu. Znajdą inne metody troski o własną przyszłość i znajdą inne metody uniknięcia nałożonych na nich ciężarów.

Solidarność terytorialna – tym razem nie chodzi o kategorie globalne, ale tu i teraz – „nasze” polskie. Kiedy mówimy o tych, którym winni jesteśmy solidarność i troskę, to najczęściej mamy na myśli kategorie społeczne czy demograficzne (ubodzy, bezdomni, sędziwi, chorzy itd.). To do nich adresowane są różne przedsięwzięcia. To ich szanse albo warunki życia chcemy poprawiać.

Często jednak znacznie ważniejszą kategorią – rodzajem wyroku – jest to, gdzie urodziliśmy się i mieszkamy. To, co inni dostają niejako w prezencie (ja sam urodziłem się i wychowałem na warszawskim Żoliborzu), inni muszą wywalczyć i wypracować. To taka mniejsza wersja problemu globalnego – frustracja tych, którzy mieszkają na peryferiach, z których nie mogą się wyrwać. Ich marzenia i aspiracje są w dużej mierze takie same, jak tych, którzy mieli szczęście urodzić się w metropolii. Dorastają w miasteczkach i wsiach, z których wyjeżdżają wszyscy ci, którzy mogą. Ci, co zostali, kręcą się bez celu, nie mają miejsc, które można uznać za swoje. Brakuje interesujących miejsc, brakuje infrastruktury – transportu, przedszkola, zlikwidowano właśnie gimnazja, wypad do kina to wyprawa. Nie ma kompletnie nic do roboty. Dobra praca to najlepiej taka, w której pracodawcą jest samorząd, ale te miejsca dawno są zajęte przez różnego rodzaju klientów władzy. Ci, którzy mogli wyjechali. W tych, co zostali rośnie gniew, frustracja, upokorzenie, niechęć do innych, poszukiwanie winnych. Czasem pojawi się ktoś, kto wyjaśni złożone kwestie tak prosto, że prościej nie można… Miejsca te wyludniają się, czasem są wręcz „upadłe”.

Ten problem swoistego uwięzienia dotyczy nie tylko młodych, ale może bardziej dotkliwie – osób starszych i bezradnych. Te osoby zostają tam same, skazane na siebie. Odwiedzałem ostatnio na Podlasiu (ale nie tylko tam) wsie, w których została już tylko garstka mieszkańców, a najmłodszy ma… 70 lat. Nie ma tam żadnej infrastruktury, nie dojeżdża nawet objazdowy sklep. Nie dociera pomoc społeczna, bo to za daleko, a pracownice socjalne nie mają samochodu. Transport publiczny nie istnieje. Na zabieg medyczny trzeba jechać do Białegostoku, ale nawet jeśli autobus pojedzie tam jednego dnia, to wraca dopiero następnego… Tam starzy ludzie umierają powoli w bólu, samotności, bez nadziei.

Tak, to jest polskie „Jądro Ciemności”. Wcale nie trzeba jechać do Kongo. Piszę o tym dlatego, że są to miejsca domagające się naszej solidarności. Dlaczego o nich zapominamy? Przecież są to w pewnym sensie tereny misyjne. Dlaczego miasta wysysają z nich wszystko? Dlaczego tak mało osób tam wraca? Dlaczego dotychczas nie powstał (mimo prób) Polski Korpus Pokoju, który byłby w stanie mobilizować ludzi (np. po studiach, może na emeryturze), którzy byliby w stanie przyjeżdżać i tymczasowo pracować w takich miejscach (np. pomagać w opiece, pielęgnować, uczyć, organizować zdarzenia kulturalne itd.). To byłyby autentyczne dowody solidarności i ważne, bo formujące życiowe doświadczenie. Taki pomysł 25 lat temu (wzorowany na amerykańskim Korpusie Pokoju miał Jacek Kuroń), później nikt do niego na serio nie wrócił…

Solidarność globalna – Polska czuje się w dużej mierze zwolniona z globalnej odpowiedzialności. Nie chodzi tylko o węgiel. Czujemy się zwolnieni z realnej odpowiedzialności za planetę. Tak zwane cele zrównoważonego rozwoju przyjęte przez ONZ jakby nas nie dotyczyły. Nie znajdziemy ich np. w uchwalonym przez obecną ekipę rządzącą zasadniczym dokumencie, który miał programować średniookresową strategię rozwoju kraju – „Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju do roku 2020”. Dokument ten, owszem, zawiera motto zaczerpnięte z Józefa Piłsudskiego: „Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”, a jej głównym celem jest „Tworzenie warunków dla wzrostu dochodów mieszkańców Polski”. Bardzo skąpo traktuje jednak kwestie globalne i naszą za nie odpowiedzialność.

Polska, kiedy chce prężyć muskuły, przypomina, że jest potężną gospodarką. Niedawno rządowy ośrodek analityczny Polski Instytut Ekonomiczny zapowiedział, że Polska ma szansę stać się jednym z 20 najbogatszych państw świata w ciągu najbliższych 10 lat. Brawo. Nieco kłopotliwe jest to, że w prestiżowym klubie OECD, do którego wraz z Polską należy 29 krajów, Polska pod względem proporcji wydatków na tzw. pomoc rozwojową w stosunku do dochodu narodowego od lat (nie od ostatnich 4 lat, żeby było jasne) zajmuje z zasady albo ostatnie, albo nieomal ostatnie miejsce – obecnie 27. Gdy chodzi o pomoc innym, chętnie przerzucamy ją na innych. Dopracowaliśmy się też specyficznych definicji pomagania. W oficjalnej propagandzie nie jest prawdą, że Polska nie przyjmuje uchodźców. Wprost przeciwnie, jest liderem w tym względzie, bo pomogła… 2 mln Ukraińców. Ciekawe, co będzie, jak nie będą już chcieli korzystać z naszej „pomocy”?

Polska (w tej sprawie akurat całkowicie zgodna z UE) subsydiuje swoją produkcję rolniczą i instrumentami celnymi utrudnia import żywności z tych krajów, które w globalnym podziale pracy nie mogą wnieść nic innego niż żywność. Kwoty przeznaczane na pomoc dla tych krajów są nikłą częścią wydatków, jakie ponosimy na to, żeby ich towary miały utrudniony dostęp do naszego rynku. Trudno wyobrazić sobie jakiegokolwiek polityka w Polsce, który miałby odwagę choćby wspomnieć o tym, że być może subsydiowanie rolnictwa, choć miłe na krótką metę dla wyborców, na dłuższą metę ma katastrofalne skutki dla innych. Skoro ograniczamy ich szanse na rozwój i konkurowanie z nami samymi, to jak możemy oczekiwać, że zostaną u siebie, że nie będą szukać schronienia i lepszego życia w bogatej Europie. Pojawią się u bram i w perspektywie historycznej to będzie rodzaj dziejowej sprawiedliwości, skoro tak długo Europa żyła z ich eksploatacji.

Nawet gdyby pominąć kwestie historyczne, to i tak w Polsce nie unikniemy tego, co czeka nas w przyszłości. Populacja Nigerii do 2025 roku ma osiągnąć 400 mln osób. To mniej więcej tyle, ile obecnie liczy Europa. Dochód liczony na głowę w Chinach będzie wyższy niż w Europie. Europa starzeje się i wyludnia, i ten brak równowagi demograficznej będzie miał poważne konsekwencje. Kurczą się zasoby nie tylko paliw tradycyjnych, ale piasku i wody. To o nie już obecnie toczy się wiele konfliktów. Zjawiska ekstremalne nasilają się. Docierają także do Polski. Coraz częściej okazuje się, że takich rzeczy „najstarsi Górale nie pamiętają”. Tu nic nie pomoże zamykanie granic. Przyroda udzieli nam srogiej lekcji pokory. W tych wszystkich sytuacjach (czasem granicznych) okaże się, która część naszej natury weźmie w nas górę. Czy uruchomi solidarność, czy raczej ucieczkę. Na te sytuacje musimy być gotowi. Wiele przykładów potwierdza fakt, że w dramatycznych sytuacjach (szczególnie, jeśli mają masową skalę) najważniejsze jest to, czy znasz sąsiada i czy są jacyś ludzie, którzy są gotowi spontanicznie przyjść z pomocą.

Solidarność jako pomost między zwaśnionymi grupami – solidarność jest być może najtrudniejsza w kontekście wymogu działań na rzecz kogoś spoza plemienia. Tym razem chodzi o nasze – „polskie plemiona”. To bardzo trudne, bo znacznie trudniej „nosić ciężary” za kogoś, kogo się nie lubi, a może nawet nienawidzi. A jednak może tak się zdarzyć, że będziemy siebie nawzajem potrzebować i to bardzo. To będzie nasz prawdziwy test jako wspólnoty. Różnie może się potoczyć historia. Może spotkają nas sytuacje ekstremalne i nie będzie nawet czasu na to, żeby zapytać, kto na kogo głosował. Jednak już teraz wyrazem naszej solidarności powinno być szukanie jakiegoś pomostu. To nie będzie łatwe. Trzeba szukać siebie nawzajem, budować na tym, co wspólne. Nie unieważniać się nawzajem. Widzieć w sobie ludzi. Nie dać sobą manipulować przez różnego rodzaju szamanów.

Solidarność, oprócz wielu innych, ma też to zastosowanie, że jest rodzajem szczepionki na rozszalały populizm. Nie miejmy złudzeń. Populizm nie jest ani prawicowy, ani lewicowy. Jest jedną z najstarszych i najskuteczniejszych metod manipulacji, której celem jest zdobycie i utrzymanie władzy. Żeby przygotować tę truciznę, trzeba kilku zawsze tych samych składników – poczucie krzywdy, wspomnienie dawnej świetności i koniecznie ktoś „obcy”.

Ludzkość przetrwała jako gatunek dlatego, że potrafiła – mówiąc językiem Konrada Lorenza – „zrytualizować wewnątrzgatunkową agresję” (tym samym ograniczyć agresję rzeczywistą i „dosłowną”). Naiwnie jest sądzić, że się przekonamy. Ważne, żebyśmy potrafili żyć z tym, co nas różni. Dobrze znany w Polsce Amos Oz (pisarz, izraelski żołnierz i… działacz pokojowy) sformułował kiedyś doktrynę ruchu pokojowego – napisał, że między zwaśnionymi stronami trzeba nieść pokój, a nie miłość (make peace not love). Różnimy się w Polsce bardzo – zostaniemy pewnie przy swoim, ale powinniśmy przynajmniej słyszeć się nawzajem i nie „spychać do morza”.

Jesteśmy braćmi, siostrami bez względu na różnice… (sformułowanie o braciach i siostrach zapożyczam z listu pożegnalnego Piotra Szczęsnego, który dokonał aktu samospalenia i jemu też dedykuje to, co piszę). To czasem trudne. Konflikt podzielił nas okrutnie. Wdarł się do naszych rodzin. Radykalnie umniejszył radość rodzinnych świąt w wielu polskich domach. Możemy ich albo unikać, albo wspólnie milczeć na „ten sam temat”. Musimy coś z tym zrobić, bo tu dotykamy być może najstraszniejszej przestrogi, jaka powinna nas przebudzić. Swego czasu pisał o niej ks. Tischner – autor małej książeczki, która miała olbrzymi wpływ na piszącego tego słowa i tysiące innych ludzi, czyli „Etyki solidarności”. Otóż, przywołuje on znaną nam wszystkim biblijną historię Kaina i Abla. Często nie zwracamy uwagi na to, że mowa o braciach. Ta historia – historia zabójstwa – pokazuje, jak niewiele dzieli braterstwo od bratobójstwa. Pokazuje, jak bracia (!) potrafią się nienawidzić i czynić sobie krzywdę. Pokazuje też, że przyczyną zabójstwa nie jest wcale walka o władzę, o pieniądze, ale zazdrość i potrzeba… uznania. To zresztą także historia bliźniaków Ezawa i Jakuba, i wielu innych. Te historie to wezwanie do opamiętania się – zanim będzie za późno. Czy już jest za późno?

Drabina solidarności – co możemy zrobić?

Codzienna lektura porannej prasy przekonuje nas, że problemy, przed jakimi stoimy jako ludzkość (niekoniecznie jako indywidualne osoby) często mają monstrualny i złożony charakter. Ich natura i ogrom działają jak zachęta do rezygnacji, swoistej abdykacji i jeszcze większej koncentracji na sobie. To rodzaj ucieczki, schowania się w sobie, to podróż w kierunku przeciwnym – niejako „od” a nie „do” solidarności. Taka reakcja może być zresztą zrozumiała. W ciągu ostatnich lat dotarło do nas, że historia wcale się nie skończyła… Mamy jako Polska (sukces Solidarności) pewne zasługi w tym, że taki „optymistyczny” pogląd pojawił się 30 lat temu. Te proroctwa się nie spełniły…

Okazało się, że czas nie pracuje na naszą korzyść. Nie wystarczy już czekać, żeby globalnie uznano liberalne demokracje za „nieuchronne”. Jest zgoła przeciwnie – pojawiły się alternatywne modele. Europa, USA i przyjęty w nich model liberalnej demokracji traci przewagi zarówno w dziedzinie ekonomii, innowacji czy siły, jak i coraz częściej – moralny mandat do jej używania dla zapewnienia szczególnie rozumianego ładu globalnego. Następują gwałtowne przemiany geopolityczne. Coś się kończy, a nowe jeszcze się nie pojawiło.

Na tej nowej geopolitycznej mapie nie przesuwamy się z centrum na peryferie. Jedno jest jednak pewne: historia się nie kończy, a raczej przyśpiesza i, co gorsza, pojawiają się obawy, że wpadnie w swoisty korkociąg – a to znaczy, że będzie powtarzać się tylko „gorzej”. Nie, historia się nie skończyła, pojawiły się natomiast obawy, że może fundamentalnie grozi nam „koniec czasów”. W ciągu stosunkowo krótkiego okresu, w którym całkiem naiwnie uznawaliśmy „asymptotyczny postęp” jako oczywisty i oczekiwany, dotarliśmy do momentu, w którym pojawia się myślenie zgoła apokaliptyczne (lęk, beznadzieja, histeria). Ten rodzaj złego przeczucia ma wpływ na nasze zachowania i jak zawsze w tego rodzaju przypadkach może rodzić skrajnie przeciwstawne reakcje – od kompletnego zamknięcia się w sobie i koncentracji wyłącznie na sobie (izolacji, autarkii, wręcz hedonizmu), po rzucenie się w aktywność na rzecz innych, swoiste „nawrócenie”, a nawet ewangelizowanie innych. Oczywiście na ogół nasze reakcje wypadają gdzieś „pomiędzy”, a w katalogu możliwych reakcji są też zapewne odruchy solidarności.

Powyższe rozważania były prowadzone w perspektywie personalistycznej, w perspektywie indywidualnych wyborów i osobistej odpowiedzialności. Jeśli przyjmiemy, że solidarność jest szczególną formą korzystania z osobistej wolności, inne rozwiązanie nie jest właściwie możliwe. Nasze zaniechania dotyczące solidarności, tak jak postanowienie zmiany (poprawy), mają znaczenie na osobistym (molekularnym) poziomie (choć wcale nie muszą się tam kończyć). Solidarność jest w pewnym sensie stopniowalna. Warto zacząć od czegoś małego. Najważniejsze – ów pierwszy krok – to nieobojętność. To jednak tylko początek. Solidarność to jednak więcej niż intencja i gotowość (potencjalność), to forma działania (aktualność).

Żyjemy w czasach, kiedy bardzo dużo naszych działań to forma spektaklu. Wielu może uznać, że gestem solidarności jest kliknięcie w internecie, zmiana tła zdjęcia profilowego, czy choćby wzruszenie i współczucie, jakie odczuwamy oglądając np. filmy czy kampanie opisujące problemy, a czasem tragedie innych. Często jednak te sytuacje niestety nie prowadzą nigdzie dalej – są czymś w rodzaju działań zastępczych. Nie są gestami solidarności, ale raczej jej atrapami. Przyswajamy je jak szczególny element naszej emocjonalnej diety. Nasze wzruszenie czy poruszenie to stanowczo za mało. Nie potrwa dłużej niż czas do kolejnego wzruszenia, a każde kolejne musi być silniejsze od poprzedniego, żeby zwrócić naszą uwagę. Często nasz próg emocji jest rozkalibrowany i nie uruchamiają go „zwykłe” sprawy wokół nas. Czasem jesteśmy tak „zatroskani”, ale też sparaliżowani ogromem problemów świata, że nie zauważamy tych, które są obok nas i z którymi moglibyśmy się skutecznie mierzyć.

Sposoby praktykowania solidarności mogą być różne. Z pewnością nikt nie ma aż tak mało, żeby nie mógł wesprzeć innych, szczególnie wziąwszy pod uwagę fakt, że solidarność rozumiana jako odruch moralny nie jest mierzona zasobami materialnymi. Owszem, wyrazem solidarności może być np. przekazywanie pieniędzy, ale to wymaga spełnienia niejako dodatkowych warunków. W porównaniu z innymi krajami w Polsce skala filantropii rozumianej finansowo jest bardzo nikła – zarówno jeśli chodzi o osoby indywidualne, jak i firmy. Jest tu sporo do zrobienia. Warto wybrać sobie jakiś cel i możliwie regularnie wspierać go. Naprawdę jest z czego wybierać, a od strony technicznej jest to łatwiejsze niż kiedykolwiek. Mało osób korzysta z tej możliwości i to mimo tego, że istnieją w Polsce szczodre zachęty do filantropii. Paradoksalnie, sytuację skomplikowało wprowadzenie odpisu 1 proc. PIT. Został całkiem niesłusznie uznany za filantropię, choć w istocie nie ma z nią nic wspólnego. Kilkanaście milionów osób wypełniając co roku PIT, może poczuć się „spełnionymi” w swych filantropijnych zobowiązaniach, a co za tym idzie – niejako zwolnionych z innych form zaangażowania. Szkoda.

Pewną pociechą może być fakt, że w autentycznej solidarności najmniej chodzi o pieniądze. One są niejako zastępcze. Często nie są rozwiązaniem, ale raczej problemem. Bardzo wielu deficytów solidarności nie da się uzupełnić pieniędzmi (np. problem samotności, poczucia zbędności itd.). W tym zresztą kontekście warto zwrócić uwagę na fakt, że często całkiem opacznie używamy pojęcia filantropii (oznacza ono w oryginalnym znaczeniu umiłowanie człowieka), a to jednak nie to samo, co przekazywanie pieniędzy. Łatwo przywołać przykłady, w których właśnie przekazanie pieniędzy jest w istocie antyfilantropią (mizantropią). Dzieje się tak wtedy, kiedy przekazanie pieniędzy jest formą swoistego wykupu i pozbycia się problemu.

Solidarność to często w pewnym sensie mniej, bo to nie pieniądze (np. czas poświęcany innym osobom), ale czasami to znacznie więcej, bo waluta, jaką jest czas i uwaga jest znacznie cenniejsza – każdy z nas ma jej w pewnym sensie tyle samo. Dotyczy to w szczególności sytuacji solidarności praktykowanej osobiście i bezpośrednio. Często opiera się ona o pożyteczne mikronawyki – o solidarność codzienną, a w każdym razie regularną. Dobrym przykładem może być krwiodawstwo (niestety liczba krwiodawców w Polsce spada). Takie mikronawyki mogą też dotyczyć całkiem codziennych kwestii i towarzyszących im wyborów. To może dotyczyć np. modelu konsumpcji, segregowania śmieci, odpowiedzialnych zakupów itd. Coraz częściej opowiadamy się za wartościami „głosując pieniędzmi”. To jeden z najsilniejszych instrumentów.

W Polsce dominuje model solidarności i dobroczynności odświętnej. Wciągają nas akcje, czasem jednorazowe kampanie, sytuacje dramatyczne i nieprzewidywalne. Jesteśmy bez przerwy „atakowani” różnego rodzaju apelami i prośbami o pomoc. Tak wiele spraw rywalizuje o naszą uwagę, że tu także zaczął działać specyficzny… rynek.

Wychodząc poza indywidualne działania i szukając szans na większy wpływ naszych działań solidarnościowych, popatrzmy na rolę, jaką mogą odgrywać organizacje pozarządowe. Wiele z nich powstało dokładnie z taką intencją. Są dobrowolne, więc spełniają kryteria autentycznej solidarności. Są ich w Polsce tysiące. Zanim założymy własną (nie jest to łatwe), warto poznać te, które już istnieją. Od dawna borykają się one z jednym podstawowym problemem – no właśnie –brakiem osób gotowych do bezinteresownego zaangażowania. To brzmi jak zaproszenie dla poszukiwaczy okazji do solidarności. Wiele z organizacji cierpi na brak wolontariuszy (statystyki zaangażowania w wolontariat wyglądają w Polsce żałośnie). Intencją tego tekstu nie jest dostarczanie praktycznych porad – wystarczy powiedzieć, że w tej dziedzinie przez ostatnie 30 lat stworzono szereg instytucji, których celem jest tworzenie warunków do zaangażowania dla każdego, kto ma takie intencje. Dogodnym punktem startowym jest portal ngo.pl.

Wesprzyj Więź

To nie koniec wspinaczki na drabinie solidarności. Jest jeszcze jeden element – organizm, instytucja, która jest w zasięgu nas wszystkich. Chodzi o miasto. Tak – miasto. Miasta mają wyjątkowe znaczenie. Tworzą widnokrąg naszego codziennego życia. Są dość duże i silne, mają wpływ na wielu ludzi. Sposób ich urządzenia może być mniej lub bardziej solidarny. Ostatnio miasta zwykło się oznaczać różnymi przymiotnikami, np. SMART. Zupełnie mi to nie imponuje… Znacznie ważniejszym walorem jest otwartość czy solidarność. Miasta mogą być solidarne (tak jak mogą nimi nie być). Mogą dobrze troszczyć się o swoich mieszkańców – nie zostawiać nikogo „w tyle”. Mogą pielęgnować otwartość i troskę o potrzebujących. Mogą opuszczać mosty, a nie budować mury. Mogą widzieć różnorodność jako źródło siły i bezpieczeństwa, a nie słabości. Mogą włączać mieszkańców w zarządzanie. Mogą dawać im sprawczość. Mogą naprawdę wiele… a wpływ na to, jakie są nie przekracza naszych możliwości. Miasta są naszym „punktem podparcia” w zmienianiu świata na lepsze. Takie miasto tworzył ŚP. PAWEŁ ADAMOWICZ. O takim marzył.

Miasta mają absolutnie kluczowe znaczenie dla sposobu urządzenia współczesnego świata. Ich znaczenie będzie wzrastać. Nie wiem, czy rzeczywiście burmistrzowie będą „rządzić światem”, ale gdyby tak miało być – znałem przynajmniej jednego, który dobrze by się do tego nadawał…

Tekst w nieco szerszej wersji ukazał się pierwotnie pod tytułem „O solidarności – jak ją rozumieć, jak praktykować” w publikacji „Solidarność w rozwoju: Gdańsk – Polska – Europa – Świat” (Fundacja Gospodarki i Administracji Publicznej, Kraków 2019). Można ją pobrać bezpłatnie w pliku PDF.

Podziel się

Wiadomość