Miłość to czuwanie nad samotnością drugiego człowieka. A nie ma większej samotności człowieka niż w obliczu zarazy.
Czas zarazy i epidemii to czas bólu i niepewności, przytłaczający człowieka ciężarem nieznośnym, dojmującym. Warto za przewodnika w takich chwilach wziąć powieść Alberta Camusa „Dżuma”. Chcę też sięgnąć po inne dzieło o ogromnej dawce realizmu, rażące nas opisem dżumy, autorstwa Daniela Defoe: „Dziennik roku zarazy”. Opisuje ono wielkie nawiedzenie Londynu przez dżumę w 1665 roku.
Bezbronność człowieka
Zaraza – jak każde doświadczenie ekstremalne – jawi się jako nierzeczywiste, ale przerażające, budzące grozę, senne urojenie: to nie dzieje się naprawdę. Notuje Camus: „Zaraza nie jest na miarę człowieka, więc powiada się sobie, że zaraza jest nierzeczywista, to zły sen, który minie”. Jako że zaraza przekracza miarę ludzkiej wyobraźni, miarę pojemności doświadczeń człowieka, usiłuje się ją zepchnąć w krainę urojeń, koszmaru sennego.
Ale ona jest, daje o sobie brutalnie znać, wdziera się w codzienność ludzkiego życia, zabija, budzi panikę, jest naprawdę – a z każdym dniem staje się coraz bardziej bolesnym i dojmującym doświadczeniem. Zdrowi wczoraj, dzisiaj są już zarażeni; bliscy wczoraj, dzisiaj oddalają się coraz bardziej w mgłę i odosobnienie kwarantanny. Ludzie uciekają od siebie, rosną mury strachu, podejrzliwości.
Zaraza kwestionuje życie jako metafizyczny cud, to znaczy życie człowieka w jego wyjątkowości, jedyności, niepowtarzalności
Cokolwiek byśmy powiedzieli, zaraza coś stawia pod znakiem zapytania. Kwestionuje życie we wszystkich jego wymiarach. Że w wymiarze biologicznym – to oczywiste. W końcu wirus ingeruje w organizm, dokonując spustoszeń nieodwracalnych. Przychodzi znienacka i znienacka wnika w biologiczną organizację człowieka, rozstraja i psuje uporządkowany system. Kwestionuje też życie w wymiarze organizacyjnym, kulturowym (przed zarazą wszystko było inaczej, inaczej funkcjonował świat, zanim ona nie zaczęła pustoszyć porządku życia).
Najgorsze i porażające jest jednak to, że zaraza kwestionuje życie jako metafizyczny cud, to znaczy życie człowieka w jego wyjątkowości, jedyności, niepowtarzalności. Odziera istnienie ludzkie z głębi tajemnicy, wydając je na żer obscenicznego, biologicznego rozkładu. W tym miejscu daje o sobie znać najbardziej bolesna bezbronność człowieka wobec zarazy oraz największy jej triumf nad istotą ludzką.
Otchłań, a nie dół
Sięgnijmy po przerażającą relację Daniela Defoe: „W tych dołach grzebano może po pięćdziesiąt do sześćdziesięciu trupów; potem zaczęto kopać większe doły, w których chowano wszystkich zmarłych zwiezionych tu przez tydzień, a liczba ich w połowie i ku końcowi sierpnia wahała się od dwustu do czterystu tygodniowo. […] Teraz wszakże, na początku września, wobec tego, że zaraza szalała w zastraszający sposób, liczba zaś pogrzebów w naszej parafii przekroczyła ilość pogrzebów we wszystkich parafiach Londynu, nie większych od naszej, kazano wykopać tę otchłań, gdyż była to raczej otchłań niż dół”.
I kolejny aż nadto realistyczny opis: „Obrzęki występujące zazwyczaj na szyi lub w pachwinach, z chwilą gdy wrzody stwardniały i nie chciały pęknąć, stawały się tak bolesne, że dorównywały najbardziej wyrafinowanym torturom; byli tacy, którzy nie mogąc znieść podobnych męczarni, wyskakiwali oknem albo strzelali do siebie, bądź w inny sposób pozbawiali się życia; widziałem wiele ponurych wypadków tego rodzaju. Inni znów, niezdolni nad sobą zapanować, starali się ulżyć cierpieniom nieustannym krzykiem i gdy się szło ulicą, uszy przeszywał tak głośny i żałosny płacz, że serce się ściskało, zwłaszcza gdy było wiadomo, że równie okrutny dopust Boży mógł w każdej chwili spaść na każdego z nas”.
Oto z porażającą realnością odtworzony krajobraz zarazy. Ciągle wisząca nad człowiekiem groźba zakażenia, wchłonięcia w siebie wirusa, zmusza go niejako do życia wyłącznie chwilą obecną, zakleszczenia w teraźniejszości, hipnotycznego patrzenia w oczy porażającemu fatum. Lęk – skupiony na chwili obecnej – nie pozwala człowiekowi widzieć dalej, nie pozwala na swobodne postrzeganie drugiego człowieka. Drugi to wyłącznie zarażony, bądź dotknięty zarazą. Budzi strach i podejrzenie.
Jest tylko teraz
Zaraza wyrywa człowieka z szerokiego kontekstu jego istnienia, w którym został umieszczony, by mógł potężnieć, by swobodnie żeglować między niepamiętną przeszłością a równie nieodgadnioną przyszłością. Jedną i drugą ekstazę czasową odsłania pamięć i nadzieja. Zaraza hipnotyzuje i sączy truciznę: jest tylko teraz, pożerające i nicestwiące.
Pisze Camus o dotkniętych dżumą: „Pozbawieni pamięci i nadziei, ulokowali się w teraźniejszości. Doprawdy wszystko stało się dla nich teraźniejszością. Dżuma odebrała wszystkim siłę miłości, a nawet przyjaźni, trzeba to powiedzieć. Miłość bowiem żąda odrobiny przyszłości, a myśmy mieli tylko chwile”.
Doktor Rieux w „Dżumie” Camusa w Boga nie wierzy. Obchodzi go tylko jedno: być człowiekiem – ale z tego człowieczeństwa, solidarnego z zakażonymi, wybłyska Bóg
Tak oto zaraza zawłaszcza człowieka całkowicie. Odziera go z przeszłości i przyszłości. Odbiera mu całe bogactwo jego bytu, wiążąc go jedynie z istnieniem biologicznym. Chce mieć go wyłącznie dla siebie. Niszczy relacje międzyludzkie.
Pamiętajmy, że Camus datuje czas zarazy w Oranie na rok 194…, czyli nie precyzuje dokładnie roku wybuchu zarazy. Mówi o latach czterdziestych. Są to czasy totalitaryzmów nazistowskich i sowieckich. Czasy ogromnej porażki człowieka, zarażenia duchowego ogromnych mas ludzkich, rozprzestrzeniającego się bakcyla dżumy nazizmu i komunizmu.
Zaraza budzi demony
Gabriel Marcel pisał, że kochać drugiego to mówić mu: ty nie umrzesz. Miłość otwiera przed ukochanym niezmierzony czas, otwiera wieczność, nade wszystko jednak uzdalnia do lotu, fascynuje wolnością, porywa ku pięknu człowieczeństwa, odsłania ważność i niepowtarzalność każdej istoty ludzkiej. Miłość to radość z cudzego istnienia – mówił Henryk Elzenberg. Tak oto zaraza i miłość wiodą radykalny spór o człowieka, spór na śmierć i życie. W tym sporze obecnie z ogromną intensywnością uczestniczymy, to o nas spierają się miłość i zaraza.
Ci, którzy wymachują obrazem boga–mściciela jak pałką i sztandarem, wydają się przednią strażą dżumy. Sami zarażeni, zarażają innych
Zaraza odsłania też jakąś bolesną, mroczną oraz kontrapunktowo radosną, świetlistą prawdę o człowieku. Najpierw notuje Camus: „Wiem na pewno, że każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem, nie, nikt na świecie nie jest od niej wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie, żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć dżumy w twarz drugiego człowieka, i żeby go nie zakazić. Uczciwy człowiek, który nie zaraża niemal nikogo, to człowiek możliwie najmniej roztargniony. A trzeba woli i napięcia, żeby nie ulec nigdy roztargnieniu”.
Tekst ten opalizuje bogactwem znaczeń. Dżuma przychodzi gdzieś z zewnątrz, zdawałoby się spoza człowieka, ale wewnątrz człowieka znajduje jakiś głęboki oddźwięk, odzew. Coś niszczy, coś ważnego stawia pod znakiem zapytania, poddaje rozkładowi tkankę życia. Wciąga człowieka w swoją niszczącą grę. Budzi mroczne otchłanie ludzkiej istoty, które zaczynają współpracować z zarazą, w mroku zarazy zaczynają czuć się dobrze. Wyłaniają się demony.
Zawsze po stronie ofiar
Raz jeszcze przypomnijmy, że dżuma jest w powieści francuskiego egzystencjalisty metaforą wszelkiej maści totalitaryzmów. Przesłanie myśliciela jest jasne: zawsze trzeba być po stronie ofiar, nigdy po stronie zarazy.
Pojawia się w powieści wielce dwuznaczna postać ojca Paneloux, jezuity. Treść jego kazania, kiedy już zaraza wybuchła, zostaje odtworzona przez myśliciela francuskiego w całości. „Bracia moi, doścignęło was nieszczęście, bracia moi, zasłużyliście na nie. […] Zbyt długo ten świat paktował ze złem, zbyt długo liczył na miłosierdzie boskie. Bóg, który tak długo pochylał nad ludźmi tego miasta twarz pełną litości, zmęczony czekaniem, zawiedziony w swej wiekuistej nadziei, odwrócił oczy”.
Ludzie niosący w swoich głowach obraz Boga zarządzającego z wysokości swego majestatu trzodą ludzką, ferującego wyroki i kary, są może i religijni, ale wyzbyci jakiegokolwiek Ducha ewangelicznego. Zaraza w jakimś stopniu wymusza taki obraz Boga, ale też go kwestionuje. Ci, którzy wymachują obrazem boga–mściciela jak pałką i sztandarem, wydają się przednią strażą dżumy. Sami zarażeni, zarażają innych.
Miłość jest skupieniem
Ale oto z mroku dżumy wyłania się inna postać, doktora Rieux, porte-parole Alberta Camusa. Stawia czoła dżumie, w każdym chorym widząc tę jedyną, niepowtarzalną osobę ludzką, o którą trzeba walczyć do ostatka. Taka właśnie jest logika miłości.
Miłość jest jakimś skupieniem. Jest uważnym, w skupieniu, oglądem rzeczywistości, by niczego nie przeoczyć, by dojrzeć w człowieku to, czego nie widać gołym okiem. Kierując ku człowiekowi miłosne spojrzenie, widzimy go w jego niepowtarzalności i jedyności, wiemy, że dzięki niemu świat jest przyjaznym miejscem pobytu, przytulnym i swojskim, a bez niego nic już nie będzie takie, jakie było.
Kochając, dokonujemy jakiegoś szczególnego wyróżnienia człowieka. Być kochanym to być wyróżnionym. Jednocześnie być kochanym to nie tylko czuć, że się jest, ale że jest się naprawdę, po coś, że istnienie dane nam zostało w jakimś niezwykłym tajemniczym zamiarze. Takie widzenie człowieka to absolutne przeciwieństwo diabolicznego pustego oczodołu zarazy, która wciąga w nicość, pustoszy człowieka.
Dobroć nosi imię Boga
Zaraza zdaje się krzyczeć: wszystko jest nicością, włącznie z tobą. Rainer Maria Rilke napisał, iż miłość to czuwanie nad samotnością drugiego człowieka. Nie ma większej samotności człowieka niż w obliczu zarazy.
Skromny doktor Rieux (bo w obliczu zarazy przystoi nam skromność) wyznaje, że ani do bohaterstwa, ani do świętości upodobania żadnego nie ma. W Boga nie wierzy, obrzędy religijne go nie pociągają. A jednak energia dobroci, która za jego sprawą opromienia świat zarażony dżumą, nosi imię Boga. Obchodzi go tylko jedno: być człowiekiem – ale z tego człowieczeństwa, solidarnego z zakażonymi, wybłyska Bóg. Czuwa nad samotnością umierających na dżumę.
Kierując ku człowiekowi miłosne spojrzenie, widzimy go w jego niepowtarzalności, wiemy, że dzięki niemu świat jest przytulny i swojski, a bez niego nic już nie będzie takie, jakie było
Ze zwyczajności pięknej postawy doktora Rieux może wybrzmieć na zasadzie kontrapunktu owo przeświadczenie francuskiego egzystencjalisty, że w ludziach więcej rzeczy zasługuje na podziw niż na pogardę. Wreszcie postać doktora Rieux oraz mroczny kontekst jego twórczych zmagań odsłania najgłębszą prawdę dotyczącą świata ludzkiego, którą tak formułuje francuski myśliciel: „że świat bez miłości jest martwym światem, i że zawsze przychodzi godzina, kiedy zmęczony więzieniami, pracą i odwagą błaga o twarz jakiejś istoty i o serce olśnione czułością”.
Co po zarazie?
Ale oto kończy się zaraza. Ludzie, którzy ocaleli, po nieludzkich doświadczeniach, powoli poddają się rytmowi życia i jego wyzwaniom. Ogarnięci radością zapominają.
Myśliciel zapomnieć jednak nie chce i nie może. Dlatego przestrzega: „Słuchając okrzyków radości dochodzących z miasta, Rieux pamiętał, że ta radość jest zawsze zagrożona. Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, chustkach i w papierach, że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki, dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”.
Czyż zaraza, samo jej istnienie – pomimo ogromnej dawki bezsensu i absurdu, jaką w sobie zawiera – nie woła o miłość większą, o wrażliwość większą, o ludzką odpowiedzialność za to, by nie stworzyć możliwości ponownej jej eksplozji, by do minimum ograniczyć możliwość jej kolejnego zaistnienia?