W „Małych kobietkach” Greta Gerwig błyskotliwie łączy narracyjną finezję z osobistym doświadczeniem artystki, której w kinie zdominowanym przez mężczyzn reżyserów trudno zdobyć uznanie. Efekt jest niebywały.
Czy można z sukcesem zekranizować powieść, która wielokrotnie była już przenoszona na ekran? I co znaczy z „sukcesem”? Trzeba byłoby przetworzyć wielokrotnie eksploatowany materiał, nadać mu nowe życie, co więcej – sprawić, by osadzona w XIX wieku opowieść stała się uniwersalna. Okazuje się, że można. Greta Gerwig dokonała tego, biorąc na warsztat „Małe kobietki” Louisy May Alcott z 1868 roku.
Dla tych, którym nic nie mówi literacki pierwowzór – na ekranie oglądamy losy czterech sióstr March: Jo (Saoirse Ronan), Meg (Emma Watson), Amy (Florence Pugh) i Beth (Eliza Scanlen), które – pod okiem mamy Marmee (Laura Dern), a pod nieobecność walczącego w wojnie secesyjnej ojca (Bob Odenkirk) – powoli wchodzą w dorosłość. Jest jeszcze sąsiad, Laurie (Timothée Chalamet) i ciotka March (Meryl Streep).
Celowo przywołuję nazwiska głównych aktorek (i aktorów). „Małe kobietki” to bowiem aktorski koncert, i to międzypokoleniowy. Ronan po raz drugi, po „Lady Bird”, gra u Gerwig główną rolę, i wychodzi z tego zadania zwycięsko. Pugh pokazuje, że jej wyśmienite kreacje choćby w „Lady M.” i „Midsommar” nie były przypadkowe. Dern za swój relatywnie niewielki występ także mogłaby zdobyć Oscara (otrzyma go najpewniej za kreację w „Historii małżeńskiej” Baumbacha), podobnie zresztą jak Streep. Duża w tym zasługa samej reżyserki (i autorki adaptacji scenariusza), która wyrywa powieściowe postaci ze sztywnych konturów (a to, zwłaszcza w okresie deficytów na dobrze napisane postacie kobiece, staje się na wagę złota).
Jo jest niezależna, ale za swoją niezależność płaci samotnością i wyobcowaniem, spokój Marmee – jak wyjaśnia w jednej ze scen – to efekt jej wewnętrznej pracy, stara ciotka – oprócz dozy złośliwości – wykazuje się trzeźwym oglądem rzeczywistości, zaś Amy jest w jakimś stopniu antagonistką siostry, ale nie staje się nigdy czarnym charakterem historii. Gdyby bohaterki jedynie rywalizowały ze sobą, byłoby to może i ciekawe w dydaktycznej XIX-wiecznej powieści z morałem (ta „dobra” wygrywa), ale nie w filmie, który pretenduje (i to całkiem udanie, jak już zaznaczyłem) do bycia „czymś więcej”.
Dzieło Gerwig w oryginalny sposób wpisuje się (tuż obok „Na pokuszenie” Coppoli i „Faworyty” Lantimosa) w nurt kina, które – używając kostiumu historycznego – podejmuje temat feminizmu. Tytułowe małe kobietki – choć charakterologicznie różne – muszą przecież stać się kobietami, i walczyć (zresztą nie tylko one) – z konwenansami i sztywnym podziałem ról społecznych, a także po prostu z trudnym losem. Powinny – jak tłumaczy ciotka – „albo być bogate, albo bogato wyjść za mąż”. A co, jeśli któraś nie chce się temu podporządkować? Jeśli uparcie przypomina, że „kobiety oprócz urody mają też ambicje i talenty”? Z drugiej strony reżyserka pokazuje odcienie emancypacji – nie wszystkie siostry pragną całkowitej niezależności, dla Meg na przykład szczytem szczęścia jest dom z kochającym mężem i dziećmi, a jej marzenie nie jest przecież wcale mniej ważne niż pisarski zapał Jo.
„Małe kobietki” to świadome kino, które udanie igra z gatunkowymi konwencjami
„Małe kobietki” to zresztą historia nie tylko o sile kobiet. W kolejnej warstwie film staje się opowieścią o mocy sztuki (i o samym opowiadaniu zresztą także). Każda z sióstr ma artystyczne pasje, zaś Jo zostanie pisarką dopiero wtedy, gdy zrozumie, że ma opisywać (lub kreować) własne doświadczenia. A nawet jeśli to zrobi, będzie musiała jeszcze przebić się przez szklany sufit męskich uprzedzeń i rozrywkowych konwencji.
Wracamy zatem do emancypacji i dochodzimy do osobistego rysu filmu. Gerwig to przecież twórczyni, która na własnej skórze przekonała się o aktualności problemów Jo. Reżyserka stopniowo i wytrwale zdobywa sobie miejsce w Hollywood. Jej droga od świetnych ról u Baumbacha (przede wszystkim w „Frances Ha”) do bycia bodaj jedną z najważniejszych reżyserek Ameryki naprawdę imponuje, a brak uznania dla jej pracy ze strony Amerykańskiej Akademii Filmowej może wzbudzać irytację.
Przyznaję, że dwa lat temu nominacja do Oscara (dla zaledwie piątej kobiety w historii!) za „Lady Bird” w kategorii „najlepsza reżyseria” wydała mi się na wyrost. W tym roku Gerwig musiała się zadowolić nominacją za scenariusz adaptowany. I powiedzmy sobie otwarcie – to skrajnie niesprawiedliwe! O ile bowiem wcześniejszy film był po prostu dobry, o tyle „Młode kobietki” są popisem reżyserskiej finezji.
Tym razem artystka nie opowiada „po bożemu” – od A do Z. Miesza ze sobą dwie płaszczyzny czasowe (oddalone od siebie o siedem lat), robi to zresztą w sposób, który może początkowo dezorientować widza – wyznacznikiem „przeszłości” lub „teraźniejszości” staje się jedynie barwa opowieści. Całkiem dosłownie – dorastanie filmowane jest w ciepłych barwach, dorosłość w zimnych. Jest w tym melancholia za „rajem utraconym”, za czasem, gdy wszystko było prostsze. Dzieło Gerwig w pewnym momencie zbliża się wręcz do przepełnionej (pięknym, ale jednak) smutkiem wymowy „Wieku niewinności” Martina Scorsese. Jeśli tego nie robi, to tylko ze względu na ironię reżyserki, która całość bierze w błyskotliwy cudzysłów.
I to właśnie jest bodaj najpiękniejsze – „Małe kobietki” to świadome kino, które udanie igra z gatunkowymi konwencjami. Potrafi być prostolinijne i ciepłe (to naprawdę urocze, że ekranowe postacie to ludzie dobrzy, którzy mimo wszystko się wspierają), ale pobrzmiewają w nim też nuty niespełnienia – choćby wtedy, gdy Jo i reszta boleśnie przekonują się, że wyroków śmierci nie można pokonać, że nasza wola w zderzeniu z losem nie zawsze wygrywa. Bo miłość i pasja muszą się zmieszać z goryczą – i w dobrym kinie, i w życiu.