Zima 2024, nr 4

Zamów

Gospodarka bez wykluczenia

Zamieszki w Atenach przeciwko wprowadzeniu w Grecji cięć budżetowych w dn. 29.06.2011 r. Fot Odysseas Gp/Flickr/CC BY-NC-SA 2.0

Społeczeństwo całkowicie urynkowione jest bezradne wobec wykluczenia, nawet przy wysokich świadczeniach społecznych. Rodzi się niebezpieczeństwo korozji więzi społecznych.

Po wspaniałym przeżyciu liturgicznym, jakim było wczoraj wieczorem nabożeństwo rachunku sumienia polskiego chrześcijaństwa w katedrze gnieźnieńskiej, powinniśmy się teraz pokusić o rachunek sumienia gospodarki i myśli ekonomicznej – a także o wskazanie nowych możliwych dróg rozwoju [1].

Ludzie zbędni

Chciałbym w tym duchu poruszyć dwie kwestie. Pierwsza z nich to tytułowe pytanie o gospodarkę bez wykluczenia. Czy jest to możliwe i jakie są najważniejsze przesłanki mogące ku temu prowadzić? Druga kwestia, krótsza, odnosi się raczej do nowej myśli ekonomicznej, niezbędnej, aby gospodarka bez wykluczenia rzeczywiście zaistniała. Jednym bowiem z warunków powstania gospodarki inkluzywnej jest właśnie odnowa myśli ekonomicznej.

Na coś bardzo istotnego zwrócił niedawno uwagę Martín Caparrós, argentyński pisarz i dziennikarz, autor poruszającej książki „Głód”, która ukazała się też po polsku. Podczas wywiadu dziennikarz „Gazety Wyborczej” stwierdził: „Pisze pan, że potrzebujemy wielkiej idei, wielkiej zmiany całego porządku społecznego, który głód wytwarza i który go utrzymuje, nowego sensu”. Caparrós odpowiedział:

Świat jest dzisiaj tak urządzony, że ok. 1,2 miliarda ludzi jest w nim niepotrzebnych, naprawdę zbędnych. Do niczego nie są użyteczni. Kapitalizm ich nie potrzebuje. Tylko zjadają zasoby. Ideologie i religie nie pozwalają nam stwierdzić, że należy ich wytępić. Tego nie możemy zrobić, tego nie możemy mówić, tak nam nie wolno myśleć. Ale taka jest prawda, a ludzie zbędni wegetują.

Gdybym wiedział, co zrobić dalej, to organizowałbym wiece, a nie pisał. Zadowalamy się małymi celami, bo wielkie są niemożliwe. Ale kiedyś ludzie pomyśleli we Francji, że możliwe jest społeczeństwo bez króla absolutnego, i się udało. Nie ma porządku społecznego wiecznego i niezmiennego, nawet jeśli nie wiemy, jakim zastąpić ten, który dziś panuje. […]

Nowego sensu nie mamy, musimy go dopiero wytworzyć. Musimy wytrzymać udrękę, że nie wiemy, jak zmienić świat tak, by nie było w nim głodu [2].

Pod każdym z tych słów mogę się podpisać. Bardzo ważne jest zwrócenie uwagi przez Caparrósa, po pierwsze, na skandal głodu, a po drugie – na fakt, że pewne części naszej gospodarki, że pewne części naszego świata, naszych miast, naszych społeczeństw mogą być uważane za niepotrzebne. Papież Franciszek używa podobnego słowa – „wykluczenie” – i pisze w encyklice „Laudato si” o cywilizacji odpadów. Nie chodzi mu tylko o odpady ekologiczne, ale także „odpady” ludzkie. Papież pisze więc o skandalu kryzysu, który jest nie tylko kryzysem ekologicznym, ale przede wszystkim kryzysem ekonomicznym i społecznym. Już dwadzieścia lat temu o perspektywie eliminacji „nieużyteczników” pisała Viviane Forrester w książce „L’horreur économique” (co można by tłumaczyć: „Zgroza ekonomiczna”).

Głód jest produktem zbyt niskich cen i złej dystrybucji

Jak odpowiedzieć na pytanie, które stawia Caparrós? W kwestii głodu normalna, typowa odpowiedź ekonomisty jest dosyć prosta. Dlaczego aż tylu ludzi umiera z głodu i dlaczego pięćdziesiąt procent produkowanej żywności ląduje w koszu, czyli nie dochodzi na nasze talerze? Z jednej strony po prostu ceny są zbyt niskie, żebyśmy my w sposób zdyscyplinowany używali daru natury, rolnictwa i przemysłu; są za niskie, żeby nas zdyscyplinować. Z drugiej strony są za wysokie, żeby ci, o których mowa, mogli znaleźć dostęp do tych samych towarów czy produktów. To ceny – z perspektywy „praw rynku” – powodują, że te dobra są nieprzystępne, a producentom nie opłaca się szukanie dróg dojścia do tej niewypłacalnej klienteli. Z niskich cen wynikają niskie płace dla tych, którzy są na końcu naszych łańcuchów wartości – oni nie mogą wyżyć z tego, co otrzymują za produkty, które my kupujemy, opuszczają masowo wsie, wypierani przez rolnictwo przemysłowe, i stają się nędzarzami.

Mamy więc paradoks, na który zwracał uwagę już 30–40 lat temu Amartya Sen: głód jest produktem zbyt niskich cen i złej dystrybucji.

Nie ma na to łatwej recepty. Podwyżka cen w dzisiejszym świecie nie jest jednak możliwa. Na pewno to by sprawy nie załatwiło. Natomiast – i to zaczyna się robić np. przez organizacje typu fair trade – możliwe jest lepsze zrozumienie łańcucha wartości, który ciągnie się od produktu pierwotnego do produktu bardzo przetworzonego, który kupujemy w supermarketach. Ludzie chcą zrozumieć, jak te różne ogniwa są zorganizowane, jakie są między nimi stosunki siły, jakie z tego wynikają ceny, jak na ten proces można wpłynąć.

Oczywiście fair trade to tylko jedna z odpowiedzi. Na pewno nie jest odpowiedzią wyczerpującą. Niemniej jednak tego rodzaju praktyki podkreślają, że całkowicie zniknęło średniowieczne rozumienie ceny jako iustum pretium, czyli ceny sprawiedliwej. Dawniej była ona bardzo ważnym elementem myśli ekonomicznej. Dzisiaj całkowicie z niej zniknęła, ale – patrząc na problem głodu i wiele innych problemów, które w tych samych kategoriach można analizować – trzeba do tej kategorii wrócić. Cena sprawiedliwa to taka, która pozwala wszystkim ogniwom wymiany handlowej na godne życie.

Tak dzisiaj nie jest. Dobitnie pokazuje to Caparrós w cytowanej wypowiedzi. Pojęcie ceny sprawiedliwej jest całkowicie obce współczesnej myśli ekonomicznej, która hołduje jedynie cenie rynkowej. Rynek konkurencyjny zaś jest definiowany najczęściej jako kontakty między partnerami znajdujące się poza jakąkolwiek interwencją państwową. Sama ekonomia dzisiaj zamyka oczy na stosunek sił, jaki może istnieć pomiędzy kontrahentami.

Rozwiązanie problemu głodu nie jest możliwe bez działań naprawczych na poziomie makro, w skali globalnej. Bez tego nie ma szans, żeby głodni mogli nagle zacząć żyć godnie dzisiaj lub jutro. Jest to kwestia zarówno gospodarcza, jak i społeczna. Jeśli na świecie jest coraz więcej ludzi „niepotrzebnych”, którzy mają wrażenie, że ich życie nic nie jest warte dla innych – to znaczy, że problem ma aspekt zarówno ekonomiczny (ekskluzywności dostępu do dóbr, które pozwalają na życie), jak i społeczny czy psychospołeczny (poczucie zbędności). Żeby gospodarka bez wykluczenia mogła funkcjonować, absolutnie fundamentalne jest całościowe zajęcie się tym problemem.

My, z bogatej Północy

Drugi wątek to kwestia podziału dochodu światowego. Patrząc na to, jak w dzisiejszym świecie podzielony jest produkt światowy, warto zapamiętać trzy liczby. Pierwsza – fakt, że 40% ludzi żyjących w krajach najbiedniejszych, czyli 40% populacji światowej, produkuje i konsumuje zaledwie 10% produktu światowego. Po drugiej stronie horyzontu mamy 40% produktu światowego produkowane i konsumowane przez 10% mieszkańców świata, którzy żyją w krajach najbogatszych. A po środku jest mniej więcej 50% ludności, na którą przypada 50% produktu światowego.

Doganianie bogatego Zachodu to, z perspektywy krajów najbiedniejszych, absolutna fikcja

Oczywiście tego rodzaju dysproporcje nie pozwalają na żadne „doganianie” ze strony krajów najbiedniejszych. Wiem, że w Polsce były gorące dyskusje na temat tego, ile czasu trzeba, żeby dogonić bogaty Zachód. Jeżeli popatrzy się na to z perspektywy krajów najbiedniejszych, doganianie – nawet przy dwucyfrowej stopie wzrostu, nawet przez następne dwie generacje – to absolutna fikcja!

Taki rozkład istnieje w świecie od dawna. Próbowano już z nim coś zrobić. W latach sześćdziesiątych XX wieku Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła „dekadę rozwoju”. Wydawało się wówczas, że po przeniesieniu w przeciągu dziesięciu lat 1% produktu narodowego z Północy na Południe rozwiąże się w jakiś sposób problem rozwoju. Potem była druga dekada na rzecz rozwoju i trzecia. Dzisiaj już się o tym nie mówi, ale byłaby szósta… W tym czasie zalecany pułap przekazania dochodu na cele rozwojowe obniżono z 1% do 0,7% PKB krajów Północy. Obecnie przekazywane jest raczej 0,3–0,4%, a Polska, niestety, zajmuje w tym gronie ostatnie miejsce wśród krajów OECD, przekazując na cele rozwojowe zaledwie 0,1% – czyli mniej niż jedną dziesiąta wsparcia, jakie Polska otrzymuje od Unii Europejskiej.

Dobro wspólne to nie kwestia dodawania, lecz kwestia mnożenia. Jeżeli jedna liczba w iloczynie jest zerem, to wynik całej operacji wynosi zero.

W relacjach Północ­–Południe szokująca jest jeszcze jedna liczba. Otóż migranci z krajów Południa, którzy pracują w krajach Północy, wysyłają, głównie do swoich rodzin, dwa razy więcej pieniędzy, niż wynosi całość oficjalnej pomocy Północy na rzecz Południa. Czyli – biorąc pod uwagę proporcje liczebne – okazuje się, że kilkadziesiąt milionów ludzi, którzy wcale nie należą do najbogatszych i których pozycja społeczna jest nie najwyższa, jest w stanie wygospodarować na głowę dwadzieścia razy więcej pieniędzy niż każdy z nas, mieszkańców Północy, na rzecz krajów Południa.

Tu kwestie ekonomiczne łączą się z kwestiami społecznymi. Ci ludzie wiedzą, do kogo wysyłają pieniądze. Ich bliscy, którzy pozostali na Południu, mają twarze, są im znani. Widać, jak szalenie ważny jest aspekt psychologiczny, sentymentalny – czy po prostu miłość. Kiedy my tutaj wkładamy trzy złote do skarbonki dla biednych na Południu, jest to dosyć abstrakcyjne. Jeśli oni to robią, ta sama czynność ma dla nich o wiele większe znaczenie.

Widać zatem – patrząc na głód i na te podziały – że gospodarka bez wykluczenia na poziomie globalnym wymaga nowego globalnego ładu, nowych cen, nowego porządku relacji Północ­–Południe. Kiedy w okresie kryzysu finansowego kraje zachodnie ładowały olbrzymie (nie do końca jeszcze obliczone) sumy w ratowanie banków czy w rozruszanie koniunktury, nieliczne były głosy (ale były!) zalecające, aby te pieniądze poszły raczej na Południe jako dary – bo wtedy rzeczywiście wzmocniłaby się koniunktura, popyt na rzeczy, które są produkowane również na Północy. Niestety, egoizm nie pozwolił naszym wspaniałym politykom z G20 i z podobnych organizacji na postępowanie w sposób tak radykalnie nowy.

Bogaci niepotrzebni

Omówienie trzeciego elementu kluczowego dla tematu „Gospodarka bez wykluczenia” wymaga przejścia na płaszczyznę wewnętrzną krajów bogatych. Tutaj mniej jest głodnych, ale dużo jest ludzi, którzy czują się niepotrzebni.

Bolączką naszej cywilizacji jest poczucie samotności i bycia niepotrzebnym. Nikt mnie nie kocha, nikt na mnie nie czeka, nikt się ze mnie nie cieszy, nikt nie daje mi szansy, nikt nie daje mi kredytu zaufania. Nikt nie daje mi pracy.

Rozwiązanie problemu niepotrzebności możliwe jest oczywiście nie tylko przez rynek pracy. Potrzebnym można być przecież na różne sposoby i w różnych miejscach, także, co ważne, w gospodarstwach domowych. Te ostatnie zawsze były i są jednostkami produkcji, jednostkami dystrybucji i jednostkami konsumpcji. Dzisiaj – w konsumeryzmie, który nas otacza – myślimy głównie o tych, którzy sprzedają pracę, i tych, którzy kupują dobra. A przecież wewnątrz gospodarstw domowych może dziać się dużo dobrych rzeczy – oczywiście nie tylko ekonomicznych.

Innymi słowy, gospodarstwo domowe i jego członkowie – rodzina wielo­pokoleniowa – to nie tylko praca zarobkowa na zewnątrz, extra muros, ale również działalność ekonomiczna wewnątrz, intra muros. Tutaj właśnie pojawia się kwestia inkluzywności gospodarki. W najbardziej rozwiniętej części świata rodzina powinna otrzymać możliwość (to kwestia obramowań politycznych, ­fiskalnych itd.), żeby w sensowny sposób rozkładać wysiłek na to, co robi extra muros na rynku pracy, co jest koniecznie do utrzymania się, i to, co robi intra muros – co jest bardzo ważne dla inkluzywności gospodarki, dla nowych pokoleń i dla tych generacji, które już odchodzą z tego świata.

Dobrze pokazał to kryzys gospodarczy. W latach 2008–2010 i następnych w niektórych krajach odżyła rodzina, głównie rodzina wielopokoleniowa. Działo się to do pewnego stopnia w Hiszpanii, we Włoszech, w Grecji. Zawężenie możliwości działania extra muros pozwoliło odkryć zasoby bogactwa i nowe możliwości działania intra muros. Z niektórych badań wynika, że te przemiany dały całkiem dobre rezultaty, jeśli chodzi o wzrost poczucia, że człowiek jest potrzebny.

Patrząc na współczesne kraje najbardziej rozwinięte, sądzę, że gospodarka bez wykluczenia jest tam mało możliwa, bo rynek jest mechanizmem wykluczającym. Albo się ma z czego zapłacić, albo się nie ma z czego zapłacić. Albo proponowana cena jest możliwa do przyjęcia, albo nie jest możliwa. Tym, co – jak sądzę – byłoby możliwe, jest społeczeństwo inkluzywne z gospodarką rynkową, zbudowane wokół rynku. Myślę o społeczeństwie, w którym więź społeczna nie pochodzi od transakcji ekonomicznych, ale skądinąd – z innego wymiaru.

Społeczeństwo całkowicie urynkowione jest bezradne wobec wykluczenia, nawet przy bardzo wysokich świadczeniach społecznych. Tu pojawia się niebezpieczeństwo, bo obserwujemy – głównie w najbardziej rozwiniętych krajach świata – że więź społeczna jest w jakiś sposób korodowana przez stosunki rynkowe.

Pojawia się więc nawet pytanie, na które (mam nadzieję) nie ma jeszcze ostatecznej odpowiedzi: czy społeczeństwo w ogóle jeszcze istnieje? Czy społeczeństwo jest czymś więcej niż masą jednostek, które spotykają się na lotnisku lub na stacji metra, w jakiś sposób się mijają, ale nic ich nie wiąże, ewentualnie wspólna podróż, ale nic więcej? Pytanie o źródła więzi społecznych jest szalenie ważne.

Zauważył to w 1947 roku francuski ekonomista François Perroux. Przestrzegał: uważajmy, gdy dochodzimy do punktu, w którym dobrobyt i sukces gospodarki rynkowej doprowadzają do „zjedzenia” zasad etycznych. Wtedy jesteśmy na progu katastrofy. Potrzeba zatem, żeby politycy, intelektualiści i wszyscy, którzy mają poczucie odpowiedzialności społecznej, dobrze wyczuli ten moment i żeby w miarę możliwości wprowadzali środki zaradcze.

Nowa myśl ekonomiczna

Żeby zbudować i promować gospodarkę bez wykluczenia, niezbędna jest nowa myśl ekonomiczna – nawiązując do tytułu X Zjazdu Gnieźnieńskiego: ekonomia nowych początków.

Sądzę, że stan dzisiejszej myśli ekonomicznej odbija się w jakimś sensie w rzeczywistości jak w zwierciadle. Ta myśl ekonomiczna zagubiła cały szereg czynników, które należałoby dziś do niej dołączyć, dosztukować.

Po II wojnie światowej ekonomia miała wielkie ambicje, żeby stać się twardą nauką. W roku 1969 zaczęto przyznawać Nagrodę Nobla z ekonomii. Wtedy było mniej więcej jasne, że to jest porządna, twarda nauka – było w niej dużo liczb, formułek, równań. To była nauka pozytywna, a nie normatywna. Cel został osiągnięty.

Mniej więcej od lat siedemdziesiątych XX wieku właściwie wygasła dyskusja epistemologiczna wewnątrz ekonomii (nie mówię już nawet o finansach, bo w finansach ona nigdy nie istniała). W ten sposób powstała mainstream economics. Ta ekonomia głównego nurtu wykładana jest obecnie w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach zajęć z tej dziedziny pod każdą długością i szerokością geograficzną. Nazywa się ją czasami nurtem neoliberalnym, ale to nie wyjaśnia wszystkiego. Obecnie mainstream economics jest nadal silna, choć nieco osłabiona na skutek kryzysu lat 2007–2008. Z tego nurtu ekonomii wyłoniły się też inne nauki, m.in. finanse rynkowe i znaczna część zarządzania.

Do jakich problemów powinna wrócić nauka ekonomii? Zasygnalizuję tu trzy z nich. Pierwszy to wizja człowieka, znana prawdopodobnie wszystkim pod hasłem homo oeconomicus. Powstała ona nad Jeziorem Lemańskim na początku XX wieku. Vilfredo Pareto, który był jej twórcą, powiedział, że tym, co interesuje go w człowieku, jest jego sposób oddziaływania na rzeczy materialne. Postanowił więc wyciągnąć z człowieka te cechy, które go interesują, położyć je na stole eksperymentalnym i nimi się zająć. Zakładał jednak, że następnie trzeba będzie ponownie wmontować to, co odkryliśmy, w pełnego człowieka, by zobaczyć, jak ten homo oeconomicus współżyje z innymi aspektami człowieczeństwa. Dopiero wtedy poznamy człowieka. Tak zakładał Pareto.

Co zrobili ekonomiści? Zatrzymali się w pół drogi, zatrzymali się nad tym homo oeconomicus, który jest tylko kawałkiem człowieka, ale im się wydaje, że to jest całość człowieka. Ta praca antropologiczna rozpoczęta przez Pareto musi być kontynuowana, powinna zostać doprowadzona do finału, do rekompozycji – żeby wreszcie ekonomia mówiła o człowieku, a nie o jakimś widmie czy Frankensteinie ekonomicznym, jak to ktoś kiedyś napisał.

Jakość, nie tylko efektywność

Drugi problem to odróżnienie dobra wspólnego od interesu publicznego (general interest). Interes publiczny stał się główną wykładnią myśli makroekonomicznej. Jak trafnie mawia włoski ekonomista Stefano Zamagni, ów interes publiczny to kwestia arytmetyki. Liczy się deltę pozytywną satysfakcji jednych, odejmuje się deltę satysfakcji innych (którzy tracą) – i patrzymy na rezultat działania arytmetycznego. Jeżeli suma jest dodatnia, to wtedy dane rozwiązanie leży w interesie publicznym. Jeśli wynik dodawania jest ujemny, to wtedy sytuacja się pogarsza. Najważniejsze, że plusy w jakiś sposób anulują czy kompensują minusy! W taki sposób ocenia się, co jest dobre, a co złe dla społeczeństwa.

Dobro wspólne jest zapomnianym kompasem myśli ekonomicznej, do którego trzeba wrócić

Inaczej z dobrem wspólnym. Dobro wspólne bowiem, jak to pięknie powiada Zamagni, to nie jest kwestia dodawania, lecz kwestia mnożenia. Jeżeli jedna liczba w iloczynie jest zerem, to wynik całej operacji wynosi zero. Tu właśnie leży klucz do dobra wspólnego! Dobro wspólne to nie kompensacja (ten stracił, ale przez to trochę więcej zyskali inni), lecz uwaga skierowana na każdego członka społeczeństwa. Dlatego dobro wspólne jest tym zapomnianym kompasem myśli ekonomicznej, do którego jeszcze raz trzeba wrócić. Oczywiście nie po to, by wyrzucić tamto myślenie, lecz żeby dialogować, żeby pokazać pluralizm w podejściach ekonomicznych – żeby w ten sposób ekonomiczny mainstream jakoś otworzył się na inny sposób uprawiania tej nauki.

I wreszcie ostatni element, do którego ekonomia powinna wrócić. Od 1932 roku ekonomia uważana jest za naukę o efektywności w używaniu zasobów, w odpowiadaniu na potrzeby. Zapomniano jednak o bardzo ważnej rzeczy – o jakości, której nie da się zmierzyć efektywnością, m.in. o jakości życia. Niekiedy pojawia się w dziełach ekonomicznych rozdział o economics of happiness. To chyba krok w kierunku dostrzeżenia jakości życia, a nie tylko efektywności.

Postulowana tu zmiana podejścia pozwoli otworzyć myśl ekonomiczną na problemy wykluczenia z rynku pracy, ale też szerzej – na społeczny problem wykluczenia. Nawołuję do takiego otwarcia nie dlatego, żeby stworzyć – jak mógłby sugerować kontekst chrześcijańskiego kongresu – jakieś chrześcijańskie podejście do ekonomii. Nie o to mi chodzi. Chodzi o to, żeby zadawać ekonomii pytania pochodzące z dziedziny jakości, wartości i moralności – żeby ekonomia wróciła do nauk społecznych i w jakiś sposób mogła być przynajmniej w dialogu ze współczesnymi wyzwaniami moralnymi.

Wesprzyj Więź

* Tekst ukazał się w kwartalniku WIĘŹ 2/2016.

 


 

[1] Tekst wystąpienia podczas X Zjazdu Gnieźnieńskiego „Europa nowych początków. Wyzwalająca moc chrześcijaństwa”, 12 marca 2016 r.

[2] „Głodu nie ma. Są tylko ludzie, którzy głodują, nie dojadają, umierają z głodu” – rozmowa M. Stasińskiego z M. Caparrósem, „Gazeta Wyborcza” 10 marca 2016 r.

 

Podziel się

Wiadomość