Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Jestem kozą lewacką. Misja Szymona Hołowni

Szymon Hołownia. Fot. Filip Ćwik / Napo Images / Wydawnictwo Znak

Nic się na tym świecie nie zmieni, dopóki ci, którzy chcą podobno bronić narodów, kultur i ludzkości, nie zrozumieją, że odpowiedzialność za wspólnotę nie polega wyłącznie na piętnowaniu, ogradzaniu czy zarządzania skutkami zła, lecz na stwarzaniu ludziom możliwości do wybrania dobra.

Fragmenty książki Szymona Hołowni „Teraz albo nigdy”, która 16 grudnia ukaże się nakładem Wydawnictwa Znak

Oto do mojej fundacji zwraca się na piśmie młody człowiek, który w obfitym wywodzie sugeruje, że – pisownia oryginalna – „pchanie kasy w upośledzonych czarnuchów to zdrada własnej rasy”, „w asfalt z nimi”, „lepiej bombę tam puścić i oczyścić świat z tej zarazy”. Na zwrócenie uwagi ripostuje: „A cóż jest złego w rasizmie?”, po czym bluzga dalej. Uprzedzony o możliwych prawnych konsekwencjach swych publicystycznych elukubracji pisze: „Po prostu tylko swoje zdanie i opinię wyraziłem. Mam chyba do tego prawo, czyż nie?”.

Wrzucam rzecz na mojego Facebooka i inicjuję akcję: „Zamieńmy szambo w perły”, wychodząc z założenia, że największym cierpieniem dla rasisty będzie świadomość, iż rozkręcił pomoc dla tych, którymi gardzi. Ludzie odpowiadają pięknie, zbieramy tysiące złotych na posiłki dla dzieci z naszego ośrodka leczenia głodu w Ntamugendze (Demokratyczna Republika Konga). Pod postem pojawiają się jednak i takie komentarze: „Ja nie popieram rasizmu, ale przecież chyba każdy może wyrazić swoją opinię”. Ich autorów nie blokowałem od razu, najpierw chciałem dopytać, czy w latach 30. XX wieku w Niemczech też broniliby tak prawa Hitlera do swobody wypowiedzi na temat misji rasy panów. Zdumiało mnie jednak szczerze, że coś, co jeszcze niedawno uznane zostałoby za ewidentną intelektualną kloakę, dziś pozycjonowane jest jako pogląd dopuszczalny w debacie.

Terroryści, nie wysadziwszy jeszcze u nas nikogo, zrealizowali z nawiązką swój cel. Sprawili, że zaczęliśmy się bać

Nie ma wątpliwości, kto jest winien – propagandziści, którzy pracowicie podsycają w Polakach dziki, agresywny lęk przed ludźmi innego wyznania i koloru skóry. Oni w swoich seansach nienawiści omijają rozum (a więc: statystyki pokazujące zerową relację pomiędzy uchodźstwem a zamachami terrorystycznymi, rzetelne sprostowania wyssanych z palca niby-horrorów z Niemiec czy Szwecji, odwołujące się do Ewangelii apele biskupów). Wprost zmieniają człowieka w „syf, kiłę i mogiłę” (jak był ostatnio uprzejmy stwierdzić senator RP z Kaszub).

Dziesiątki razy rozmawiam o tym z ludźmi na spotkaniach. Mówię: obawy są czymś naturalnym, żyjemy od pokoleń w homogenicznym społeczeństwie. Nikt przytomny nie twierdzi, że należy zaraz otworzyć granice, wpuszczać jak leci wszystkich chcących się u nas osiedlić. Ale sytuacja, kiedy 38-milionowy kraj sparaliżowany jest lękiem przed, dajmy na to, pięćdziesięciorgiem dzieci, ofiar wojny, które moglibyśmy przyjąć w ramach tak zwanych korytarzy humanitarnych – czyż to nie dowód na to, że terroryści, nie wysadziwszy jeszcze u nas nikogo, zrealizowali z nawiązką swój cel? Sprawili, że zaczęliśmy się bać. Co więcej: że udało im się nas realnie zmienić. Unieważnić nasz – dotąd gościnny – styl życia, podać w wątpliwość podstawowe nakazy chrześcijaństwa. Że zabili w nas i ludzi, i katolików, fizycznie nas nawet nie tykając.

Czy da się grać po zniesieniu zasad?

Dlaczego w świecie, w którym oczywiste jest dla nas to, że nie można kraść, przestało być oczywiste to, że nie można kogoś oczerniać, opisywać wulgaryzmami, życzyć mu śmierci?

Po tym, co w przestrzeni publicznej wylewa się z Polaków po Smoleńsku, nikt nie przekona mnie już, że fundamentalnym warunkiem rozwoju jest „niczym nieskrępowana wymiana myśli”. Okazało się bowiem, że zupełnie inaczej definiujemy pojęcie myśli. Jasne, widzę sens w tym, by gdy ktoś pisze ewidentne głupoty, komentujący demos miał możliwość sprostowania jego tez. Nie o to się tu jednak spieramy – czy w ogóle się spierać, czy grać w piłkę – ale o to, czy da się w nią sensownie grać po zniesieniu – w imię świętej wolności – zasad. Gdy usunięto sędziów, nie ma żółtych kartek, a na boisko w każdej chwili wbiec może każdy, strzelając do dowolnej bramki.

Internet, świat mediów, to nie osobny byt, nie rzeczywistość, ale narzędzie do jej obsługi. A skoro tak (o czym wiemy od czasów wieży Babel), prawo miłości zawsze powinno być nadrzędne wobec prawa do słowotoku.

Nieosiągalne marzenia

Nic się na tym świecie nie zmieni, dopóki ci, którzy chcą podobno bronić narodów, kultur i ludzkości, nie zrozumieją, że odpowiedzialność za wspólnotę nie polega wyłącznie na piętnowaniu, ogradzaniu czy zarządzania skutkami zła, lecz na stwarzaniu ludziom możliwości do wybrania dobra.

Pamiętam, z jakim poznawczym wstrząsem wiązało się u mnie skonstatowanie, że podstawowym problemem większości europejskich bezdomnych nie jest dziś wcale dostęp do żywności, lecz do sanitariatu czy do prysznica. Znajomy zajmujący się tematem zaapelował kiedyś do burmistrza swojego miasta, by wraz z nim wykonał prosty eksperyment: oto obaj zaplombują łazienki w swoich domach i biurach i zobaczą, co się stanie po paru godzinach. Gdy nagle się okaże, że nie da się wykonać czynności dotąd wykonywanej odruchowo; że coś, co nie było żadnym problemem, przeskoczy na sam początek kolejki. Rozmawia się później z tymi wszystkimi mędrcami, co to widząc ubogich na ulicach, pokrzykują dziarsko w ich stronę, by „wzięli się do roboty”. Weź się, weź do roboty, człowieku, gdy od paru dni czy tygodni nie miałeś możliwości się umyć, gdy twoją godność trzy razy dziennie poniewiera fakt, że swoje potrzeby fizjologiczne musisz załatwiać jak kot czy pies.

Organizacje pomocowe, również w Polsce, próbują zwiększyć dostęp najuboższych do infrastruktury związanej z utrzymaniem higieny. O konieczności wprowadzenia w niektórych rejonach Polski programu „Łazienka plus” mówił głośno arcybiskup katowicki Wiktor Skworc. Co może zrobić z tym tak zwany zwykły człowiek? Przede wszystkim uświadomić sobie, że dostęp do wody nie tylko pitnej, ale i do sanitariatu winien być uznany za jedno z podstawowych praw człowieka.

Szymon Hołownia, „Teraz albo nigdy”
Szymon Hołownia, „Teraz albo nigdy”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019

Przyznam, że nigdy nie byłem dość konsekwentny na przykład w realizowaniu wezwania do gaszenia w domu światła tam, gdzie nie musi się ono palić. Coś się zmieniło, gdy jedna z moich fundacji zaczęła pracę w prowincji Kiwu Północne w Demokratycznej Republice Konga, gdzie współczynnik elektryfikacji wynosi około trzech procent. Znaczna część działalności naszego szpitala, ratującego życie tysiącom ludzi rocznie, opiera się na generatorach spalinowych. We wsi parę osób ma małe panele słoneczne, wystarczające do prowadzenia minisalonu fryzjerskiego z jedną elektryczną maszynką i zasilenia gniazdka do ładowania komórki. Poza tym nie ma jednak nic: nie ma gdzie podłączyć elektroniki, przy czym czytać, odrabiać lekcji. Jedzenie gotuje się na węglu, produkowanym z drzew wycinanych w pobliskim Parku Narodowym Wirunga. Gdy ludzie wycinają te drzewa – wymierają zwierzęta, gdy wymrą zwierzęta – znikną ostatni, nieliczni turyści, a jeden z najpiękniejszych zakątków Afryki i świata zamieni się w pustynię. Dlatego Kiwu Północne jak zbawienia potrzebuje dziś nie kolejnych żołnierzy, lecz elektrowni. Potrzebuje też mnie, pamiętającego, że przecież mam narzędzia, by sprawić, aby jedna zgaszona w moim domu żarówka nie tylko nie zabrała komuś lasu, powietrza, wody – ale zapaliła się w domu któregoś z mieszkańców naszej Ntamugengi.

Byłem już dziś w toalecie, wziąłem prysznic, ba – zjadłem śniadanie. Jest dopiero dziesiąta rano, a w moim życiu już zdążyły się spełnić nieosiągalne marzenia setek milionów innych.

Jak pomagać drugiemu?

Po pierwsze, państwowe systemy opieki były (i są) nadużywane. Wprowadzono więc do nich setki zabezpieczeń, filtrów, sankcji i standaryzacji. Część oszustów i leni została odsiana, część wypracowała obejścia. „Na sitku” zostaje też jednak sporo przypadków (…) powikłanych, które sformalizowany system odrzuca, bo nie mieszczą się w kategoriach albo grzęzną pomiędzy nimi.

Po drugie, wraz z kryzysem gospodarczym coraz głośniej zaczęło się mówić o konieczności cięć w wydatkach socjalnych. Stało się czymś w dobrym guście akcentowanie, że zasiłek to nie darowizna, lecz inwestycja – że na wsparcie ze strony innych obywateli trzeba sobie zasłużyć aktywnością w wyciąganiu samego siebie z tarapatów. Rzeczywiście, niektórym taka motywacja jest potrzebna, do drzwi systemu opieki puka jednak przecież wielu ludzi, których los nie poprawi się od krzyczenia im do ucha coraz głośniej: „No, dalej, przestańcie być biedni!”.

I tu dochodzimy do kwestii trzeciej: efektywna pomoc drugiemu człowiekowi jest możliwa wyłącznie w ramach wspólnoty. To rzecz, której sensownie i kompletnie nie ogarnie żaden odczłowieczony system. Wspieranie w ogóle mocno się dziś „odrealniło”, w erze internetowych przelewów zgubiła się uzdrawiająca obie strony siła wypowiadanych koniecznie z równoczesnym spojrzeniem komuś w oczy (to warunek tego uzdrowienia) słów: „proszę” i „dziękuję”.

Państwo może być efektywne w tworzeniu i zarządzaniu policją albo budowaniu dróg. W sprawach, w których krzyżują się w człowieku (a czasem: jego krzyżują) obiektywne okoliczności z uczuciami, marzeniami, motywacjami, cierpieniem, poglądami – tylko ludzie, którzy żyją z innymi, a nie raz na miesiąc odwiedzają ich z formularzem, są w stanie rzeczywiście ocenić, kto i kiedy potrzebuje ryby, kto wędki, a komu można dać kredyt, by założył hurtownię wędek albo ich fabrykę. Siłą mądrej pomocy jest szycie jej na miarę człowieka, a nie zmuszanie, by wcisnął się w kaftany uszyte przez przemądrzalców pełnych genialnych światozbawczych recept, niczym ze wstrząsającej noweli Marii Konopnickiej „Miłosierdzie gminy”.

Proste

Ojciec Tadeusz Rydzyk stwierdził podobno (na głośnej toruńskiej konferencji antyekologicznej), że wegetarianizm zmienia ludzi w kozy.

Nowa „kapryzacja” (tak to chyba będzie po łacinie, skoro koza to w języku Wergiliusza capra) jest oczywiście elementem szerszego procesu, o którym z mównicy kazali inni piewcy trendu określanego przeze mnie roboczo mianem „teologii schabowego”: współczesna lewacka kultura animalizuje ludzi i humanizuje zwierzęta.

Wesprzyj Więź

Czas więc na pierwszy w historii coming out autora „Tygodnika Powszechnego”: otóż tak – jestem kozą. Lewacką. Zanimalizowanym (przez swój wegetarianizm) byłym człowiekiem, który w dodatku ośmiela się twierdzić, iż misja człowieka w odniesieniu do innych stworzeń nie wyczerpuje się w dbaniu o to, by smakowicie prezentowały się w panierce na talerzyku ojca dyrektora.

Rzecz jest prosta: „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie”.

Tytuł i śródtytuły od redakcji

Podziel się

Wiadomość

Świetne uczucie, że ktoś wyraża publicznie to co myślę. Piękną rzeczą byłoby gdyby tej osobie było dane w jeszcze szerszej przestrzeni kształtować poglądy Polaków. Pan Hołownia ma mą wdzięczność, szacunek i poparcie.

Szymon Hołownia jest absolutnym przeciwieństwem obecnego przywódcy Polski, Jarosława. Kaczyńskiego. Gdy tamten straszy Polaków uchodźcami niosącymi pasożyty, ten ratuje od głodu, chorób i nędzy afrykańskie dzieci. Gdy tamten jest nienawidzącym ludzi graczem, ten jest kochającym ludzi i życie autentycznym chrześcijaninem. Polacy zasługują na takiego prezydenta, który może być wzorem osobowym i promotorem dobra

Panie Gawryś…trzeba spaść z pieca na łeb, żeby pisać takie rzeczy ! Oczywiście wspominka o Kaczyńskim to jest ów „język miłości”, tak charakterystyczny dla szerokich kręgów tzw. obrońców demokracji. Polskie społeczeństwo – szczególnie ta część związana ze zdrowym myśleniem nie poprze – jak ktoś już to powiedział – męskiej wersji skrzyżowania Grety Thunberg i Pachamamy, czyli fajnopolaka Szymona Hołowni