Część komentatorów uważa, że najlepszą kandydatką na prezydenta jest Małgorzata Kidawa-Błońska, bo „przytula ludzi”. To nieporozumienie. Dziś o władzę trzeba się postarać.
Donald Tusk ogłosił we wtorek, że nie wystartuje w wyborach prezydenckich. Ile można powtarzać, że to decyzja racjonalna i że negatywny elektorat… W koło mówią to dziennikarze, których słucham, i media, które czytam.
Chociaż chciałbym, aby start o prezydenturę ogłosił ktoś z młodszego pokolenia, kto byłby wiarygodny i mógłby pokazać, że inna – pod wieloma względami – polityka jest możliwa, to na razie takiej osoby nie widać. A skoro tak, to politykę zwróconą ku przyszłości i realnym problemom zapowiadał jedynie Tusk (by przywołać choćby trzy wymienione przez niego priorytety z wykładu na Uniwersytecie Warszawskim). Dlatego jego decyzja jest moim zdaniem głęboko rozczarowująca – i nie wynika to ze szczególnej miłości do polityka. Pamiętam, że podczas rządów PO-PSL szeroko rozumiane liberalne media (i ja sam) formułowały wobec niego krytykę nie raz i nie bez powodu.
Jak można mówić o braku szans na wygraną przed podjęciem walki? W 2015 roku wygrać miał Bronisław Komorowski, a na kilka miesięcy przed wyborami mało kto w ogóle znał Andrzeja Dudę, polityka, któremu pierwsze sondaże dawały 15 procent. A negatywny elektorat? Od kiedy przeszkadza on innym sprawować władzę? Prawdę mówiąc, nie wierzę w te argumenty. Myślę, że decyzja dojrzewała w Tusku od dawna, co widać choćby po porównaniu jego wystąpień – sprzed roku na Igrzyskach Wolności z tym z wiosny na Uniwersytecie Warszawskim. Pierwsze było mocnym wezwaniem do działania. Drugie nie miało właściwie żadnego ładunku. Można się było z nim zgodzić, docenić horyzonty mówcy, ale nadziei doszukiwali się w nim chyba tylko zagorzali zwolennicy.
Jak można mówić o braku szans na wygraną przed podjęciem walki?
Myślę też, że decyzja dojrzewała w Tusku pielęgnowana przez doradców od siedmiu boleści, przez chłopaków, którym woda sodowa strzeliła do głowy, i którzy wszystko, z władzą włącznie, chcą mieć podane na tacy. Kiedy rok temu zobaczyłem w najbliższym otoczeniu Tuska ludzi, których pamiętam z kampanii Komorowskiego, pomyślałem, że to się musi źle skończyć. Z pyszałkami w drużynie nie da się wygrywać wyborów. O władzę trzeba się postarać. I trzeba ją wziąć w boju, w spotkaniach z ludźmi, dobrej kampanii. Nie da się jej po prostu odebrać, wjeżdżając na białym koniu (przy okazji, jak dobrze teraz widać złą robotę tego dziennikarstwa, które liczyło na wybawiciela Polski, zaczarowując rzeczywistość). Zapewne na decyzję Tuska wpływ mają relacje w samej Platformie, których nie potrafię skomentować, ale które na pierwszy rzut oka pokazują, że jeśli partia chce wygrywać, musi się w jakikolwiek sposób odrodzić.
Gdy dziś czytam i słyszę komentarze, że najlepszą kandydatką jest Małgorzata Kidawa-Błońska, „bo przytula ludzi” – nie rozumiem. Gdy komentatorzy chwalą jej niekonfrontacyjną kampanię w zestawieniu z konfrontacyjną kampanią PiS – nie rozumiem. Że można wpaść na pomysł powtórki nieudanej kampanii Komorowskiego prowadzonej pod hasłem „Zgoda buduje” i mówić dziś „Współpraca, nie kłótnie” – nie rozumiem…
Ale skoro nie Tusk, wiele się może jeszcze wydarzyć, niekoniecznie złego. Osobiście uważam, że z naszej klasy politycznej najlepszą osobą byłby Adam Bodnar. Ale chyba na to się nie zanosi. A może ktoś spoza politycznego układu sił? Polityka Insight napisała o potencjalnej kandydaturze Szymona Hołowni. To by było przynajmniej ciekawe. I można optymistycznie założyć, że wprowadzałoby do agendy politycznej więcej realizmu, a do polityki nadzieję.
Doceniam krytycyzm Autora wobec własnego obozu i siebie, ale że decyzją D.Tuska nie jestem rozczarowany, to nie wejdę w polemikę. Zainspirowany jednak zostałem do innej refleksji. Kościół otwarty słusznie krytykuje Kościół „głównego nurtu” za partyjne uwikłania.Ale Kościół otwarty sam nie daje przykładu i jest głęboko w politykę zanurzony, czego powyższy tekst jest objawem. Oczywiście, na Autorze nie ciążą żadne zobowiązania do neutralności jak na biskupach więc to nie jest zarzut. Tyle, że krytyka uwikłań partyjnych jest dlatego słaba, że Kościół otwarty nie potrafi pokazać swoim przykładem, jak należałoby postępować gdy partie albo Kościół atakują, albo wciskają się do kruchty w roli narzucających się obrońców. Jak mogłoby to wyglądać? W Kościele są liczne ruchy odnowy działające jak małe kościoły starając się przekonać tym jak żyją do swojej duchowości „główny nurt” Kościoła. O żadnym z nich nie da się powiedzieć, że jest wzorcem Kościoła jakiego by pragnęła jak mi się wydaje Więź (jedna z głównych różnic to stosunek do niewierzących – dla tych ruchów, przynajmniej największych, niewierzący jest zazwyczaj tylko przedmiotem ewangelizacji, a nie pozytywnie akceptowanym podmiotem). Dopóki Kościół otwarty będzie poprzestawał na krytyce Kościoła głównego nurtu”, nawet prawdziwej, a nie pojawi się formacja pokazująca, że można żyć jako katolicy inaczej, bardziej ewangelicznie, dopóty wpływ tej krytyki będzie mało skuteczny. Nie ośmielam się wzywać do tego Autora – sam swoim przykładem nie porażam. Jeśli jednak tak, to ze swojej strony starajmy się być bardziej umiarkowanymi w krytyce „głównego nurtu”.
Ponieważ też, jak Autor, jestem zwierzęciem politycznym, więc jednak mnie korci do odniesienia się do politycznych opinii Autora. Zgadzam się, że Adam Bodnar obok zupełnie innej kandydatury W.Kosiniaka-Kamysza byłby z innych powodów dla Andrzeja Dudy trudnym przeciwnikiem. Bo (obok jego słabości, jaką jest wysunięcie w lewo gdy o wyniki przesądzi centrum) jest wiarygodny z powodu nie uwikłania w III RP.
Po drugie, zgadzam się co do oceny p.Kidawy-Błońskiej. Byłem z nią przez 4 lata radnym Rady Warszawy i nie pamiętam ani jednego jej wystąpienia na sesji. Zasiadała zawsze w ostatnim rzędzie (wtedy jeszcze nie było przypisanych foteli) i widać było, że nudzi się jak mops. Wielu radnych miało jakiś swój konik – tramwaje, studzienki kanalizacyjne, zieleń miejską etc. – ale nie ona. Nie widać, by polityka była jej pasją – może tylko z tego wynika jej bezkonfliktowość?