Przeciwdziałać brutalizacji języka można tylko przez powiększanie przestrzeni dla języka niebrutalnego albo choćby „brutalnego inaczej”. Gdyby tak Narodowym Czytaniem objąć również pisarzy współczesnych. Mówiąc krótko: mniej Konopnickiej, więcej Masłowskiej.
Michał Gierke: Spotykamy się w Muzeum Literatury Książnicy Pomorskiej…
Adam „Łona” Zieliński: …w którym ja, w odróżnieniu od ciebie, jestem pierwszy raz.
Są tu zgromadzone dzieła i księgozbiory mistrzów słowa: Witkacego, Flukowskiego, Herberta. Ty w swojej twórczości także zajmujesz się przede wszystkim słowem, które w rapie odgrywa kluczową rolę. Czujesz się więc bardziej muzykiem czy poetą?
– Ani jednym, ani drugim. Bardziej kimś z pogranicza: autorem tekstów, publicystą, ale przede wszystkim raperem. W ramach hip-hopu mieszczą się zjawiska najróżniejsze: trochę kreacji, trochę pieśni dziadowskich w dziewiętnastowiecznym rozumieniu, trochę ballad. Myślę, że dla badaczy hip-hop musi być bardzo ciekawym zjawiskiem, bo jest cholernie różnorodny, ma wiele odmian i nurtów, od rapu ulicznego po piosenkę bez mała autorską.
Wnioskuję, że kwestia rapu, tak jak nasz świat w ogóle, jest skomplikowana bardziej niż nam się wydaje. Może więc inaczej: czy Twoje teksty dałoby się opublikować w formie antologii?
– Niektórzy twierdzą, że tak. Zachowuję sporą rezerwę wobec takiego podejścia; dla mnie tekst rapowy jest z jednej strony wypowiedzią literacką, przez małe „l” oczywiście, a z drugiej – rytmiczną nawijką do bitu. Nie jestem, mówiąc szczerze, przekonany, że czytelnik będzie w stanie odtworzyć zgodnie z intencją autora ów rytm schowany w tekście. To jest przecież wypowiedź na poły muzyczna, jest w niej bardzo dużo nawet nie tyle rytmu, co po prostu muzyki.
Czyli można powiedzieć, że słowo w rapie jest również elementem brzmienia?
– Tak. Różnica między rapem a tekstem rapowym jest mniej więcej taka jak między piosenką a samym jej tekstem. Kawał znaczenia jest schowany w interpretacji. W samym rapie zaś – mówiąc już precyzyjniej – w rytmice.
Czy to nie generuje w jakiś sposób pustosłowia lub frazesu?
– Oczywiście, pokusa jest ogromna. Czasami łapię na tym sam siebie czy kolegę po fachu, że trafi się jakaś bezsensowna sylabka czy dwie, żeby się ładniej ułożyła fraza. Ale generalnie zdajemy sobie sprawę z tego ryzyka. Jedni, wiedzeni natchnieniem, potrafią w pięć minut napisać coś, co brzmi wspaniale i doskonale kładzie się na bicie, a mniej błyskotliwi, tacy jak na przykład ja, muszą ślęczeć nad tymi tekstami, żeby uzyskać ładną frazę. Generalnie najwyższą cnotą w rapie jest jednak to, żeby w ogóle nie było pustosłowia albo – jeśli już jest – by samo w sobie było jakąś wartością. Weźmy choćby takie bragga, czyli liryczne przechwałki – treści tam niewiele, za to jaka forma bogata!
Zapytałem o pustosłowie i frazes, bo z jednej strony one się pojawiają w rapie, a z drugiej strony próbujesz je jednak napiętnować w swoich tekstach. Mam tu na myśli utwór „Gdzie tak pięknie?” o gdybaniu.
– W gdybaniu i znajdowaniu drzazg w cudzych oczach jesteśmy mistrzami świata. Jeżeli chodzi zaś o samo pustosłowie, to znacznie więcej znajduję go na co dzień w tekstach prawniczych. Prawnikowi czasami nie wypada powiedzieć czegoś wprost, krótko i lapidarnie. Rozwleka więc myśl na cały akapit albo chociaż na jedno zdanie wielokrotnie złożone. Jeżeli ktoś chciałby się przyjrzeć tej sprawie bliżej, to gorąco polecam profil na Facebooku „Pisma procesowe pisane na odp…dol” – szalenie dowcipny zbiór prawniczych perełek językowych. Takich na przykład: „W razie rozwiązania niniejszej umowy, umowa niniejsza ulega rozwiązaniu”. Autentyk. W pracy często widuję jeszcze głupsze zdania. Prawnicy na głowę biją raperów w uprawianiu pustosłowia.
W Twoich tekstach pojawiają się też przemyślenia dotyczące poprawności językowej, jak choćby słynny passus z utworu „To nic nie znaczy”. Do kogo kierowane są te uwagi?
– Przede wszystkim do mnie samego. Nie jest wcale tak, że ułożyłem sobie stertę kamieni i teraz ciskam w bliźnich, kiedy tylko popełnią błąd. Tam rzeczywiście jest cała litania, bo musiałem to z siebie wylać. Ale wynika to głównie z tego, że oduczyłem się poprawiać innych. Po pierwsze, bo to nieeleganckie; po drugie zaś – karma wraca natychmiast i zaraz sam się łapię na tym, że popełniam jakiś kardynalny błąd: biorę „tą” książkę lub jem „półtora” bułki. Wydaje mi się, że nie ma nic złego w robieniu błędów, bo to jednak jakiś dowód używania języka. Gorąco zalecam jednak, by wrażliwość językową ćwiczyć na sobie, nie na innych.
Rap jest tylko odbiciem brutalizującej się rzeczywistości, jej dokumentacją
Żeby jednak nie być aż takim świętym, wyznam, że regularnie zachodzę na instagramowy profil „Polszczyzna.pl” – to zbiór fotek różnych tekstów w języku ojczystym, umieszczonych zwykle w miejscach publicznych. Tam to już nie perły, a całe sznury tychże: „telefon z pogruszkami”, „susz na kuąpot” czy „flondra paproszona”. Ale też frazy o urodzie wielkiej a brutalnej, np.: „Zakaz wnoszenia konsumpcji do lokalu” albo – pewnie z przedszkola jakiegoś – „Proszę o odbieranie dzieci przez domofon”. Jest może w czerpaniu przyjemności z takich drobnostek jakiś element snobizmu i ślad przebrzydłego elitaryzmu, ale trudno, nic nie poradzę.
A propos elitaryzmu – w jednym z wywiadów mówiłeś o przechwalaniu się znajomością książek, które w istocie znasz jedynie pobieżnie. Ten wątek pojawia się też chyba w Twoich tekstach, na przykład w „Bumboksie”, gdzie żonglujesz tytułami rozmaitych dzieł. Zjawisko to nie jest chyba odosobnione. Pewien mój znajomy twierdzi, że nie sztuka rozmawiać o książkach, które się przeczytało.
– To prawda, jestem w tym niezły, kontakt z książkami częściej miewam przez magazyn „Książki” niż na żywo, często poprzestaję na samej recenzji. Czasami to wychodzi na dobre, taki na przykład Krzysztof Varga potrafi porywająco pisać o dziełach ze wszech miar nieporywających. Wstyd mi, że się tak przechwalałem w tym „Bumboksie”. Zresztą to był tylko środek do powiedzenia czegoś innego, ale wyszło jak wyszło, i co zrobić…
Jest też zjawisko, chyba trochę podobne, polegające na kupowaniu książek, o których wiadomo, że nigdy się ich nie przeczyta. Sam mam ten problem.
– O, tak, mam to samo. To się nazywa shelf of shame. Mnóstwo mam takich pozycji. Myślę, że to jest ciężka choroba, do konsultacji z psychiatrą.
Rodzaj jakiegoś zbieractwa.
– I popisywania się, często przed samym sobą, bo nikogo przecież nie ma w tym empiku czy antykwariacie. A ty wychodzisz z naręczem książek przekonany, że zaraz do nich sięgniesz, chociaż z każdym krokiem coraz bardziej uświadamiasz sobie, jak trudne to będzie i jak wiele masz już rozpoczętych książek, które wypadałoby najpierw skończyć.
Mnie dużą przyjemność sprawia też porządkowanie książek na regale – raz alfabetycznie, innym razem tematycznie…
– Jestem w tym mistrzem. Często podchodzę, przystaję i myślę: „O nie, ty raczej do literatury żydowskiej, a ciebie jednak do Czechów, mimo że wyemigrowałeś do Ameryki”.
W Twoich utworach – takich jak „Panie Mahmudzie”, „Nie ma nas” czy „Nawiasem mówiąc” – przewija się wątek pewnego rodzaju konwenansów, działań symbolicznych, które mogłyby uczynić ludzkość bardziej przyjazną, a świat lepszym. Czy ta choroba książkowa również mogłaby znaleźć się w ich zbiorze?
– Z całą pewnością tak. Co więcej, samo zbieranie książek i codzienne układanie ich wedle przyjętych kategorii to też jest jakaś postać obcowania z literaturą. A nuż człowiek otworzy tę książkę, a nuż zachwyci go jakiś fragment. Miewam tak czasem, że jest pierwsza w nocy, właśnie skończyłem jakiś naprawdę pysznie napisany akapicik i nie mogę się powstrzymać, żeby nie zrobić mu zdjęcia i nie wysłać komuś znajomemu. Przy takim np. „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu” Masłowskiej robiłem to non-stop. Świetne jest to, że można z literatury uczynić pewną płaszczyznę rozmowy, choćby tak prozaicznej jak ten nocny mms czy cytowanie na Facebooku. Może zachwyt nad cudacznie niepoprawnym sformułowaniem z jakiejś umowy też jest odbiciem umiłowania literatury? A może protezą tego umiłowania, bo czymże innym jest zbieranie bez czytania… Pocieszamy się tutaj, że trochę czytamy, ale jednak daleko nam do osób, które wręcz pochłaniają książki.
Snobistycznie chcielibyśmy nimi być.
– No, ba. Choć – przyznajmy – są gorsze snobizmy. Ten jest akurat z tych szlachetnych.
W kilku swych utworach komentujesz niedostatki moralne współczesnego świata. Mam tu przykładowo na myśli znakomite „Co tak wyje?” na temat naszego postrzegania tzw. Trzeciego Świata czy „Miej wątpliwość”, w którym kontestujesz fundamentalizm. Czy wypowiadane przez Ciebie słowa również mogą mieć moc zmieniania rzeczywistości na lepszą, czy to tylko sprawozdanie dla potomnych z chwili bieżącej?
– Przyznam się do pewnej schizofrenii. Doskonale wiem, że najprawdopodobniej świata nie zmienię, ale uważam, że powinnością autora jest wierzyć – nawet jeśli to naiwna wiara – iż wpływa na rzeczywistość, a jego słowa mają znaczenie. W obliczu pewnych spraw należy po prostu zabrać głos, nawet jeżeli będzie to głos, który niczego nie zmieni. W ogóle pisanie – i to w odniesieniu do wszystkich twórców, małych i wielkich – wynika z tego, że w człowieku już się tyle tego nazbiera, że musi to z siebie wylać. Tacy jak ja mają to szczęście, że mogą o tym po prostu napisać – z lepszym lub gorszym skutkiem dla ludzkości, ale ze wspaniałym skutkiem dla samych siebie, bo lżej mi o ten ciężar. Czy to zmieni świat? Najprawdopodobniej nie, ale nie mam prawa przestać wierzyć, że stanie się inaczej.
Wróćmy do rapu. Często słyszy się, że twórcy tego gatunku są odpowiedzialni za brutalizację języka. Dość powiedzieć, że pierwszą płytę Liroya, najeżoną wręcz agresywnymi wulgaryzmami, kupiło pół miliona osób. Czy ta popularność wynikała z przełamania jakiegoś tabu?
– Albo z buntu. Ja jestem na to sztandarowym przykładem, bo Liroy mnie zabrał właśnie do świata rapu.
Mnie też.
– No i zobacz, gdzie dzisiaj siedzimy. Być może nie ma więc nic złego w tym, że piętnastolatek usłyszy parę wulgaryzmów, jeżeli ma w życiu jakąś przeciwwagę i stanowi to dla niego tylko jeden z elementów, a nie cały świat. Sam też nie stronię od wulgaryzmów, ale mam wrażenie, że używam ich nieco mniej niż inni raperzy – albo też nieco inaczej. Staram się, żeby nie służyły one wyrażaniu nienawiści, lecz ubarwiały opis. Hip-hop jest oczywiście winny brutalizacji języka o tyle, że wprowadził na dobre do obiegu publicznego wulgaryzmy. A z drugiej strony jest niewinny o tyle, że rap jest tylko odbiciem brutalizującej się rzeczywistości, jej dokumentacją.
Mam jeszcze taką uwagę, że przeciwdziałać brutalizacji języka można tylko przez powiększanie przestrzeni dla języka niebrutalnego albo choćby „brutalnego inaczej”. Gdyby tak na przykład Narodowym Czytaniem objąć również pisarzy współczesnych. Nie twierdzę, że należy od razu rezygnować z Sienkiewicza, ale żeby obok niego czytać także Szostaka czy Twardocha. Zbrutalizowanych językowo dzieciaków nie zachwyci fraza Żeromskiego czy Prusa, bo to po prostu nie ich język, znacznie łatwiej byłoby ich złapać na jakiegoś współczesnego autora. Mówiąc krótko: mniej Konopnickiej, więcej Masłowskiej. Ta ostatnia nie stroni wprawdzie od mocnych chwytów, to trzeba przyznać, ale nie jest to przejaw brutalizacji języka, tylko przeciwnie – wspaniałego korzystania z całego jego bogactwa.
Powiedziałeś, że istnieją słowa brutalne, ale nie nienawistne, co pozwala wnioskować, że istnieją również słowa, które nie są brutalne, a są nienawistne.
– A jakże. Zjawisko to polega na tym, że w tzw. dyskursie publicznym mamy do czynienia z potwornym zanikiem empatii i z mówieniem wyłącznie w imieniu własnej grupy interesów. Mam wielki żal do polityków, że tak łatwo przychodzi im spłycanie języka, którym mówią – a tym samym spłycanie rzeczywistości, w której operują – do brutalnej walki między poszczególnymi grupami społecznymi. Dobrze było to widać w czasie strajku nauczycieli, gdy strona rządowa nie wykazała choćby krzyny empatii. W kategoriach darwinowskich można by to pewnie ocenić jako działanie skuteczne. Ale to właśnie prowadzi, moim zdaniem, do brutalizacji życia, języka i naszego weltanschauungu. Rozpaczliwie brakuje polityków, a już zwłaszcza wśród sprawujących władzę, którzy przejawialiby nieco więcej zbiorowego myślenia o nas jako o, na miłość Boską, społeczeństwie mieszkającym w jednym kraju.
Można jednak powiedzieć, podobnie jak w przypadku języka hip-hopu, że ów brak empatii u rządzących jest emanacją postawy społeczeństwa. Politycy się przecież z niego wywodzą.
– Tak, tylko że taki np. Jacek Kuroń też nie wziął się z księżyca, a jednak stać go było na empatię. Nie wierzę, że wszyscy ludzie są jej pozbawieni. Mam wrażenie, że współczesna polityka ma jakiś specjalny dar wyciągania najbardziej nieempatycznych i cynicznych jednostek oraz czynienia z nich bardzo poważnych funkcjonariuszy publicznych.
Czy to samo można powiedzieć o dostojnikach kościelnych?
– Tak. Choć znam tylko wystąpienia biskupów, które docierają do mnie jako do świeckiego zjadacza rzeczywistości – mam na myśli choćby ostatnie wypowiedzi biskupów Jędraszewskiego i Głódzia w sprawie pedofilii. To był język nakierowany zupełnie nieewangelicznie na – mówiąc wprost – chronienie własnej d… w obliczu sytuacji, w której jest to ostatnia rzecz, jaką kapłan, czy w ogóle chrześcijanin, powinien robić. Fatalne połączenie braku empatii i niedostrzegania całego lasu belek we własnym oku. Są też inne głosy, jak biskupów Rysia i Polaka, czy choćby środowiska „Tygodnika Powszechnego” – katolików, którzy pokazują, że można inaczej. Jednak przed Kościołem rozumianym jako zbiorowość kapłanów stoi cały ocean roboty, jeżeli chodzi o najprostsze chrześcijańskie rozumienie empatii i odbicie jej w języku.
Pozostając przy tematyce poniekąd sakralnej, chciałbym zapytać Cię o utwór „Sprawy wewnętrzne”. Opisujesz w nim niezwykle szlachetny w założeniach, choć niestety wyimaginowany, Przegląd Wewnętrznej Pieśni Patriotycznej. Jeden z jego uczestników tańczy „Bogurodzicę”. Jak się to robi?
– Mimo mojej na wskroś świeckiej postawy uważam „Bogurodzicę” za świetnie napisany utwór, znakomicie frazowany. Jest w nim coś arcypolskiego, więc każdy powinien tańczyć go tak, jak mu on w duszy zagra. Raz wyjdzie mazurek, raz polonez, ja bym się pewnie skłaniał ku jakiemuś electro przetykanemu hołubcami. Dość, że „Bogurodzica” jest w tej szerokości geograficznej uniwersalna. Nieważne, czy jesteś katolikiem, czy nie – masz tę pieśń w zestawie swojego bagażu kulturowego.
Jakie słowa znajdują się w tym bagażu, a jakie sam byś do niego dołożył?
– Są: „gdyby”, „bynajmniej” i „ja”. No i „żółć” – słowo najpolskie ze wszystkich. Od siebie dorzuciłbym zaś jedno, za to ostatnio bardzo rzadkie: „słucham”. Może być nawet bez znaku zapytania.
Adam „Łona” Zieliński – raper, producent muzyczny, prawnik. Debiutował w 2001 roku płytą „Koniec żartów”. Wraz z producentem Andrzejem „Webberem” Mikoszem wydał łącznie siedem albumów, w tym jeden koncertowy. Za swoją działalność otrzymali w 2013 r. Nagrodę Artystyczną Miasta Szczecina. W swych tekstach oscyluje najczęściej wokół problematyki społecznej i kulturowej współczesnej Polski. Uważnie obserwuje i recenzuje także bieżącą politykę – nie tylko krajową, lecz i globalną. Z uwagi na dbałość o słowo i poprawność językową, które znamionują jego utwory, Rada Języka Polskiego mianowała go w 2017 roku Młodym Ambasadorem Polszczyzny. Mieszka w Szczecinie.
Tekst ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika „Więź”, lato 2019
Idolami młodzieży są też patostrimerzy, którzy pod względem kultury osobistej znajdują się szczebel albo dwa niżej od raperów. Skoro więc od rapera usłyszeliście, że „wypowiedzi biskupów Jędraszewskiego i Głódzia w sprawie pedofilii. To był język nakierowany zupełnie nieewangelicznie na – mówiąc wprost – chronienie własnej d…”, to może od patostrimerów usłyszycie wulgaryzmy skierowane wprost pod adresem nielubianych przez Więź hierarchów.
Sposób sprawozdawania ostatnich dyskusji w polskim kościele obnaża, że otwartość katolicyzmu Więzi sprowadza się do otwartej nienawiści do prezydium KEP i biskupów myślących podobnie. Szkoda, bo sprawy są poważne. Jednak ,gdy zbyt mocno wejdzie polityka (w tym przypadku eklezjalna), to w Polsce zwykle rodzi się wojna plemienna.