Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

4 czerwca, czyli prawdziwy dzień wolności. Rozmowa z Bronisławem Komorowskim

Prezydent Polski Bronisław Komorowski w 2013 roku. Fot. Wojciech Grzędziński / prezydent.pl

Wynik wyborów 4 czerwca był dla mnie sensacją, i to sensacją podwójną. Nie tylko dlatego, że „Solidarność” wygrała tak wysoko, ale i dlatego, że władza nie sfałszowała wyników – wspominał prezydent Bronisław Komorowski w 2015 roku.

Fragment książki Jana Skórzyńskiego i Bronisława Komorowskiego „Zwykły polski los”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2015

Jan Skórzyński: Jak Pan oceniał podjętą przez Michaiła Gorbaczowa politykę pierestrojki?

Bronisław Komorowski: Głównie jako oznakę rozkładu imperium sowieckiego. Nie wierzyłem, że może mu się udać zmienić system.

Nie wierzył Pan, że pierestrojka może rzeczywiście zliberalizować ZSRR?

– Nie. Uważałem, że zmiana w Rosji może się dokonać na drodze rewolucyjnej. Przede wszystkim nie wiązałem z pierestrojką wielkich nadziei na szybką zmianę w Polsce. Widziałem oczywiście pomyślne okoliczności, okazję do wykorzystania słabości ZSRR, ale nie przyczynę upadku komunizmu w naszym kraju.

Czy z tego wynikał Pana dystans do rozmów Okrągłego Stołu?

– Rzeczywiście i tu również byłem sceptykiem. Nie byłem jednak wrogiem tej próby kompromisu i porozumienia, nie widziałem w tym zdrady. Uważałem tylko, że to się nie uda, bo system ma jeszcze zęby, ma złe intencje i ci, którzy podejmują tę próbę z ramienia Solidarności, zostaną oszukani, wciągnięci do współodpowiedzialności za bankructwo gospodarcze PRL, zaś wszyscy w opozycji zostaniemy podzieleni i wystrychnięci na dudka. Lepiej trwajmy w oporze, bo jeżeli oni chcą rozmawiać, to znaczy, że słabną, a więc poczekajmy – niech osłabną jeszcze bardziej.

Pewnie znaczenie dla mego chłodnego stosunku do obrad okrągłostołowych miało i to, że byłem w tym okresie częściowo wyłączony z wszelkiej aktywności politycznej, bo zajmowałem się wtedy domem, tj. czwórką dzieci i bardzo już zaawansowaną w latach babunią. To w tym czasie Ania zarabiała na życie, pracując w Londynie.

Ale nie odrzucał Pan samej idei porozumienia z komunistami, takiego jak w 1980 roku?

– Nie. Uważałem, że doświadczenie Sierpnia 1980 roku może być przydatne, że mniej więcej na podobnej zasadzie może dojść do kompromisu, w którego ramach odzyskamy nie od razu całą wolność, ale tylko jakiś jej segment. Sądziłem, że żądanie przywrócenia wolnych związków zawodowych jest słuszne, choć w tym momencie mało realne. Ale nie byłem pryncypialnym przeciwnikiem rozmów. Uważałem, że należy rozmawiać, tyle że najlepiej rozmawiać ze zdychającym systemem.

Uznawałem, że te negocjacje zaczęły się za wcześnie, że oni są jeszcze zbyt silni, a my zbyt słabi. Rozumowanie było takie: w ZSRR już się zaczyna to wszystko rozkładać, bo uwikłali się w wojnę, przegrali wyścig zbrojeń z USA. Skoro tam to zaczyna się już sypać, to po co tu się spieszyć i podejmować rozmowy na warunkach, które być może są warunkami dyktowanymi przez stronę władzy znajdującej się już na równi pochyłej. Lepiej poczekajmy, aż u nas też to wszystko zacznie się sypać.

Czy odrzucał Pan rozmowy z generałem Jaruzelskim jako twórcą stanu wojennego?

– Też nie, absolutnie nie. Przy całej niechęci do generała Jaruzelskiego uważałem, że w okresie stanu wojennego skala represji wobec „Solidarności” była świadomie ograniczana, że mogło być znacznie gorzej. Sądziłem, że można i powinno się z nim rozmawiać, tylko uważałem, że to nie jest jeszcze moment, w którym jest szansa na wygranie tych negocjacji.

Uważałem, że należy rozmawiać, tyle że najlepiej rozmawiać ze zdychającym systemem

Gdzieś w tyle głowy tkwiła także myśl zaczerpnięta z doświadczenia mojego ojca, że mimo wszystko w Wojsku Polskim nawet w czasach komunizmu było miejsce na patriotyzm, na chęć służenia Polsce. Wiedziałem też o trudnym, ale prawdziwie żołnierskim szlaku generała w czasie wojny. Może nie bez znaczenia była też wiedza o ziemiańskim pochodzeniu rodziny generała i fakt, że przeszedł przez dramat Syberii…

W Waszym dawnym kręgu Biblioteki Historycznej i Literackiej pojawiły się wówczas istotne różnice poglądów, bo na przykład Jan Dworak akceptował całkowicie rozmowy Okrągłego Stołu.

– No tak, Janek Dworak był w to zaangażowany, a ja nie, Marian Piłka też nie. W tej kwestii były między nami różnice. Ale myśmy się ciągle spotykali i gadali, nikt nikogo nie potępiał za odmienne podejście. To nie był nawet spór ideowy, raczej bym powiedział, że to był podział na zaangażowanych i sceptyków.

Byłem przekonany, że nie trzeba wszystkiego ujawniać, że trzeba zachować aktywa w podziemiu, bo ta próba kompromisu się nie uda, a w związku z tym i tak trzeba będzie kontynuować dotychczasowe działania. Nie widziałem jednak żadnej zdrady w tym, że ktoś zasiadł do rozmów Okrągłego Stołu. Absolutnie nie, ja po prostu byłem sceptykiem i uważałem, że to nie prowadzi nas do wolności.

Porozumienie Okrągłego Stołu zostało jednak zawarte i ogłoszono wybory do Sejmu i Senatu. Jaki był Pana stosunek do tych „kontraktowych” wyborów?

– Dokładnie taki sam. Uważałem, że nas w wyborach oszukają, że wyjdziemy z tego bez spodni – goli i śmieszni. Tak oceniałem komunistów, pamiętałem przecież, co powiedział Gomułka Mikołajczykowi w 1945 roku: „Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Dlaczego więc mieliby ją teraz oddać? Ponadto sądziłem, że oszustwem jest już sam ograniczony, półdemokratyczny charakter wyborów, a prócz tego byłem pewien, że jeśli będzie trzeba, to komuniści sfałszują wyniki i zrobią wszystko, jak zwykle, po swojemu. Jak się okazało, nie miałem racji.

W wyborach brali udział także opozycyjni krytycy Okrągłego Stołu, jak Leszek Moczulski czy Władysław Siła‑Nowicki. Czy angażował się Pan w ich kampanię wyborczą?

– Nie. Uważałem, że uczestnictwo w wyborach na tych warunkach jest głupie, więc nie zamierzałem nikomu organizować kampanii. Na mój stosunek do wyborów miał wpływ również fakt, że Olek Hall i Mazowiecki nie kandydowali z powodu sporu o niepełną reprezentatywność list solidarnościowych kandydatów, gdy nie wpuszczono na listy ludzi z kręgu mi relatywnie bliskiego, to znaczy niepodległościowców. To był dla mnie bardzo poważny sygnał, zwiększający mój krytycyzm wobec wyborów z 4 czerwca 1989 roku. Sądziłem, że już zaczyna się manipulacja, która ma doprowadzić do ostrych podziałów opozycji, do wypchnięcia niektórych poza główny nurt, do podzielenia nas na lepszych i gorszych, bardziej i mniej tolerowanych w ramach systemu. Skoro nie wpuszczają niepodległościowców na listy wyborcze, to znaczy, że nie mają czystych intencji. Do dzisiaj nie do końca przekonują mnie argumenty, że zdecydowały obawy przed komplikacjami w kontaktach z władzą.

Wydaje mi się, że ludziom odpowiedzialnym za kampanię wyborczą w Komitecie Obywatelskim – Bronisławowi Geremkowi, Jackowi Kuroniowi i Andrzejowi Wielowieyskiemu – chodziło przede wszystkim o to, by uniknąć konfliktów wewnętrznych. Toteż szukano kandydatów akceptujących program KO, którzy mieli największe szanse na zwycięstwo i lojalnych wobec Lecha Wałęsy. Może to nie było sympatyczne, ale politycznie było bardzo skuteczne – jednolita reprezentacja Solidarności wzięła wszystko.

– Wiem, ale to nie było czyste zagranie. Z punktu widzenia istotnych dla antykomunistycznej opozycji zasad, takich jak pluralizm, to nie było dobre. Ja już tego dobrze nie pamiętam, ale musiałem uważać za manipulację na przykład fakt, że nie wpuszczono na listę solidarnościową Władysława Siła‑Nowickiego, znanego adwokata biorącego udział w wielu procesach politycznych w PRL. To mi się nie podobało.

Jak przyjął Pan wyniki wyborów 4 czerwca?

– Wynik wyborów był dla mnie sensacją, i to sensacją podwójną. Nie tylko dlatego, że „Solidarność” wygrała tak wysoko, ale i dlatego, że władza nie sfałszowała wyników! Obalało to mój ugruntowany pogląd, że ten system musi się zachować tak jak na komunizm przystało. Tu zostałem pozytywnie zaskoczony.

Brak ostrej reakcji ze strony władzy był dla mnie niespodzianką. Wyobrażałem sobie, że albo sfałszują, albo jeśli coś pójdzie nie po ich myśli, dostaniemy kolejny raz pałą w łeb, czyli kolejny raz wprowadzą stan wojenny. A tu ani jedno, ani drugie – ani nie sfałszowali, ani nie próbowali tego wywrócić. Więc to był absolutny szok, ale szok radosny.

Nie widziałem żadnej zdrady w tym, że ktoś zasiadł do rozmów Okrągłego Stołu. Absolutnie nie, ja po prostu byłem sceptykiem i uważałem, że to nie prowadzi nas do wolności

Okazało się, że moje lęki były nadmierne. Ale dla historii warto przypomnieć, że o rezygnacji z przygotowanego jednak wariantu siłowego (według moich informacji miała to być akcja pod kryptonimem „Kraj”) zrezygnowano między innymi pod wpływem analizy wyników głosowania żołnierzy i milicjantów w tzw. obwodach zamkniętych. Tam też wygrała „Solidarność”!

Dlatego w czasie obchodów 25-lecia odzyskania wolności starałem się podkreślać, że nie samo przeprowadzenie częściowo demokratycznych wyborów, ale dopiero ich wynik i skutki były chwilą przełomu.

Po wyborach nastąpiła seria kompromisów, ustępstw ze strony zwycięskiej opozycji. Najważniejszym z nich był wybór generała Jaruzelskiego na prezydenta za przyzwoleniem „Solidarności” – tacy ludzie, jak Andrzej Stelmachowski, Andrzej Wielowieyski, Stanisław Stomma oddali głosy nieważne, aby partyjna większość mogła wybrać generała. Jak to Pan odbierał?

– Nie byłem wtedy posłem, więc to nie był mój wybór. Współczułem kolegom, że muszą jeść tę żabę. Sam chyba myślałem już o tym w kategoriach Realpolitik. Sądziłem, że nie ma to większego wpływu na rzeczywistość. Dopiero później, gdy poszedłem do MON‑u, to oczy mi się trochę szerzej otworzyły, że to nie było zupełnie bez znaczenia. Ale wtedy myślałem, na fali euforii zwycięstwa Solidarności, że to, iż oni przez te parę miesięcy będą jeszcze ministrami czy będą mieli prezydenta, nie ma już większego znaczenia. I tak tej fali już nic i nikt nie zatrzyma. Ten system ma już przetrącony kręgosłup, a cały aparat władzy jest przerażony i podzielony. A my wytrzymamy i wygramy.

Pamięta Pan moment, w którym ta postawa sceptyczna wobec Okrągłego Stołu oraz wyborów przełamała się i zamieniła w postawę aprobatywną, połączoną z nadzieją?

– Dla mnie do dzisiaj prawdziwym dniem wolności jest zwycięstwo wyborcze „Solidarności” – 4 czerwca 1989 roku. Pamiętam, że wtedy poczułem, iż ominęło mnie coś niesłychanie ważnego, czym mogło być aktywne uczestnictwo w akcji na rzecz wielkiego zwycięstwa narodu. Bo wtedy zdecydował naród, a nie jego elity. Pamiętajmy, że za narodem – to było bardzo istotne – zaczęli się opowiadać także ludzie związani w przeszłości ze strukturami PRL. Wszystko się wywracało do góry nogami.

Dorabiałem wtedy jako ankieter, uczestnicząc w badaniach socjologicznych Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Załatwiła mi to zajęcie, przez swoich znajomych, mama. Robiłem ankiety socjologiczne na różne tematy. Chodziłem po domach, zadawałem pytania, co dla mnie było czasami swoistym probierzem opinii publicznej i przy okazji niezłym źródłem zarobków. Na osiedlu przy Czerniakowskiej trafiłem na małżeństwo partyjnych lektorów z KC PZPR, stosunkowo młodych naukowców. Gdy się dowiedzieli o mojej działalności w opozycji, to się do mnie wręcz przyssali, traktując mnie jak źródło wiedzy o tym, co będzie. Pytali, jak my ich widzimy, czy będziemy ich wieszać. Tłumaczyli się, że tatuś był w PSL Mikołajczyka itd., że oni też chcą być z narodem… Wtedy pomyślałem, że to już koniec, już nie ma nikogo po tamtej stronie, że tylko tajna policja polityczna władzy została.

Nie samo przeprowadzenie częściowo demokratycznych wyborów, ale dopiero ich wynik i skutki były chwilą przełomu

Myślę, że dzisiaj potrafię bardziej docenić nie koniunkturalne, ale szczere, płynące z polskiego serca zaangażowanie wielu ludzi z ówczesnych elit władzy w proces zmian demokratycznych i modernizujących Polskę, ale wtedy widziałem w takich postawach głównie dowód na rozpad systemu.

Było oczywiste, że trzeba brać władzę, ale i odpowiedzialność za kraj pogrążający się w bankructwie. Gdzieś jednak nadal był niepokój, czym to się skończy, istniała przecież jeszcze zupełnie nietknięta bezpieka i inne instytucje reżimu. Nadal więc, choć to może brzmi dzisiaj śmiesznie, na wszelki wypadek utrzymywaliśmy i po 4 czerwca niektóre nasze aktywa w podziemiu – drukarnie, kontakty itd.

Kiedy zaproponowano Panu pracę w rządzie?

– Już po powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego. Siedziałem akurat w drukarni podziemnej. Drukowaliśmy jakąś pozycję, która chyba nigdy się nie ukazała. Propozycję złożył mi Olek Hall za pośrednictwem Janka Dworaka. Marian Piłka twierdzi, że to on podsunął Olkowi ten pomysł. To bardzo prawdopodobne, ale pamiętam, że informację o tym, że minister Hall szuka ze mną kontaktu, i numer telefonu, na który mam zadzwonić, dostałem od Janka.

Jan Skórzyński, Bronisław Komorowski, „Zwykły polski los”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2015

Wyszedłem z podziemnej drukarni, aby o odpowiedniej godzinie zatelefonować. Długo szukałem budki telefonicznej i aparatu, który by działał. Jak to w PRL… W końcu dodzwoniłem się i usłyszałem: „Tu sekretariat ministra Aleksandra Halla”. To był kolejny szok… Umówiliśmy się na rozmowę w następnym dniu. Po raz pierwszy przekroczyłem wtedy progi Urzędu Rady Ministrów w Alejach Ujazdowskich.

Olka znalazłem w – jak mi się wtedy wydawało – ogromnym gabinecie za wielkim biurkiem, gdzie królował ozdobny kałamarz z lwem czy innym drapieżcą, odlanym z brązu. Za biurkiem siedział Olek i czytał „Gazetę Wyborczą”. Zaproponował mi stanowisko dyrektora swojego powstającego gabinetu.

Od razu się Pan zgodził?

– Chciałem, oczywiście, jeszcze to obgadać z żoną, która miała wychodzić ze szpitala, bo urodziła się nam właśnie nasza najmłodsza córka, Ela. Zawsze z przyjemnością podkreślamy, że ma tyle samo lat, co wolna Polska. Żona wspomina, że skład rządu Tadeusza Mazowieckiego poznała z telewizora jeszcze w szpitalu. Ja zostałem wtedy w domu z czwórką starszych dzieci i z niedokończoną rewolucją.

Propozycja Olka całkowicie burzyła nasze plany życiowe. Raczej nie była to już rozterka, co z tego wyjdzie, czy odnajdę się w świecie politycznych kompromisów. Wątpliwości były natury prozaicznej i wiązały się z pytaniem, jak utrzymać siedmioosobową już rodzinę. Dzisiaj brzmi to śmiesznie, ale wtedy całkiem serio myślałem, aby wypróbować swoich sił na wolnym rynku i iść do biznesu. Jeszcze śmieszniejsze było jednak to, że biznesowe plany zamierzałem realizować między innymi z Marianem Piłką (jego zdolności do biznesu były niemal gwarancją, że się nam nie uda). Chcieliśmy założyć firmę produkującą brykiety z trocin. Wydawało się, że wszystko nam sprzyjało – na rynku brakowało nawet węgla, trociny istniały nawet w PRL, a optymizm podpowiadał, że idą dobre czasy dla burżuazyjnych kominków. Miałem już przygotowane kontakty w terenie do leśników‑eksopozycjonistów i harcerzy, którzy mieli zapewnić surowiec. Z ostrożności podpisałem też umowę na kolejny rok pracy w charakterze nauczyciela historii w Niższym Seminarium Duchownym w Niepokalanowie. Życie te plany szybko zweryfikowało.

Jednak bardziej pociągała Pana praca dla odzyskiwanego państwa?

– Tak, pociągała mnie bardzo perspektywa pracy w ekipie podejmującej dzieło trudnej, wielkiej zmiany w Polsce. Nie zostałem człowiekiem biznesu… Anka też uważała, że trzeba iść do służby publicznej, że finansowo damy sobie jakoś radę. Myślę, że duże znaczenie miała osobista znajomość z Olkiem Hallem oraz zaufanie do jego politycznej uczciwości i rzetelności. I tak z rewolucjonisty przekształciłem się w urzędnika państwowego.

Czy od początku aprobował Pan linię polityczną rządu Mazowieckiego, rządu nie tylko kompromisu, ale i porozumienia z komunistami?

– Byłem, jak już mówiłem, pod ogromnym, radosnym wrażeniem wyniku wyborów 4 czerwca. Wiedziałem też, że Tadeusz Mazowiecki i Olek Hall w tych wyborach nie kandydowali, gdyż nie akceptowali faktu niewpuszczenia na listy „Solidarności” osób ze środowiska antykomunistycznej opozycji niepodległościowej. To mocno do mnie przemawiało i pozwalało zachować poczucie ideowego bezpieczeństwa. Kompromis polityczny z komunistami coraz poważniej jawił się nie jako cel, ale jako środek, metoda. Ponadto widać było, że rząd powstawał na zasadzie rozluźniania roli ustaleń Okrągłego Stołu. Z satysfakcją odnotowywałem, że będzie nasz solidarnościowy premier.

Kompromis polityczny z komunistami coraz poważniej jawił się nie jako cel, ale jako środek, metoda

Parę lat później Tadeusz Mazowiecki opowiadał ciekawą historię o tym, jak postanowił przeforsować własnego kandydata na szefa MSZ, by nie być całkiem samym na posiedzeniach Układu Warszawskiego. A nasz minister spraw zagranicznych to była przecież jasna zapowiedź woli prowadzenia suwerennej polityki niepodporządkowanej Moskwie, choć Polska nadal formalnie była członkiem Układu Warszawskiego. Istotnym sygnałem o stopniowym odchodzeniu od krępujących zmiany ustaleń Okrągłego Stołu było rozłamanie przez Lecha Wałęsę koalicji PZPR – ZSL – SD. Słynne zdjęcie Lecha Wałęsy, Romana Malinowskiego i Jerzego Jóźwiaka z 17 sierpnia 1989 roku trzymających się za ręce w geście zawiązania koalicji było dla mnie sygnałem, że w rysującym się politycznym kompromisie nie będziemy kwiatkiem do kożucha, że nie musimy utracić ani politycznej cnoty, ani siły uzyskanej w wyniku wyborczego sukcesu.

Ale kompromis wymagał ustępstw z obu stron…

Wesprzyj Więź

– Tak, ale to ta druga strona musiała płacić coraz więcej, a my mieliśmy szansę więcej uzyskiwać. Wyraźnie przecież szliśmy ku pełnej demokracji i niepodległości. Z mojego punktu widzenia perspektywa pełnej suwerenności była najważniejsza. Mniej ważne z kim, byle ku niepodległości, ku zerwaniu zewnętrznych uzależnień! Tak odczytywałem cel wprowadzanych zmian, między innymi objęcie resortu spraw zagranicznych przez Krzysztofa Skubiszewskiego, który wyznaczając polskiej polityce zagranicznej jednoznaczny kierunek na Zachód, zaczął zmieniać międzynarodowe położenie Polski.

Bronisław Komorowski – ur. 1952, polski polityk i historyk. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2010–2015. W okresie PRL działacz opozycji demokratycznej, w latach 1990–1991 i 1992–1993 wiceminister obrony narodowej, w latach 1991–2010 poseł na Sejm I, II, III, IV, V i VI kadencji, w latach 2000–2001 minister obrony narodowej, w latach 2005–2007 wicemarszałek Sejmu V kadencji, w latach 2007–2010 marszałek Sejmu VI kadencji. Od 10 kwietnia 2010 do 8 lipca 2010 wykonywał tymczasowo obowiązki prezydenta RP.

Fragment książki Jana Skórzyńskiego i Bronisława Komorowskiego „Zwykły polski los”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2015

Podziel się

Wiadomość