Liberalne elity z satysfakcją założyły, że ostatnie afery zburzą całkowicie nie tylko doczesny autorytet Kościoła, lecz także jego religijny wymiar jako wspólnoty wiary. To był wielki błąd.
Sukces PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego był zaskoczeniem chyba dla wszystkich. Sondaże mówiły raczej o remisie ze wskazaniem. Ostatnie kilka dni to festiwal ocen, usiłujących ująć ten fenomen w karby racjonalnej interpretacji umożliwiającej zrozumienie i pogodzenie się z tym, co się stało.
Wciąż wiemy niewiele, choćby w kwestii wpływu na wynik wyborów tego, co dotyczyło problemów Kościoła w Polsce. Zanim przyszedł poniedziałkowy poranek, dominowało przekonanie, że film braci Sekielskich, rosnąca fala oskarżeń wobec Kościoła i hierarchów, przyniesie wzrost popularności tych stronnictw, które budują swoją tożsamość na jego krytyce.
Okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Te środowiska, które dotąd nie interesowały się wyborami europejskimi, poszły ławą do urn. Frekwencja na Podkarpaciu, Małopolsce czy ścianie wschodniej biła rekordy. Nie wiemy na pewno, co sprowokowało ten fenomen. Czy domniemany atak na Kościół był tu realnym czynnikiem mobilizującym elektorat konserwatywny, klerykalny i tradycjonalistyczny? Jedno wszakże wydaje się oczywiste: przeceniamy negatywną siłę wpływu afer pedofilskich na postawę przeciętnego polskiego katolika.
Czym jest polski ludowy antyklerykalizm? Nie ten wyznawany przez hipsterów z Placu Zbawiciela, czytelników „Wysokich Obcasów” oraz elektorat Wiosny i Partii Razem. Ten antyklerykalizm, opisany w wielu książkach analizujących specyfikę animozji rodzących się na styku hierarchii kościelnej i działaczy ruchu ludowego, np. Wincentego Witosa, jest specyficzną formą, w której współistniała niechęć wobec kleru ze szczerą, choć prostą i bezrefleksyjną wiarą.
Pożądana mobilizacja elektoratu liberalnego była zbyt słaba w porównaniu z mobilizacją tych, którzy poczuli się zagrożeni antykościelną ofensywą
Warto dokonać porównania Polski i Hiszpanii, krajów katolickich z ogromną siłą Kościoła. Na Półwyspie Pirenejskim Kościół był przez wieki dominującą instytucją pozostającą w symbiozie z państwem, symbiozie, tak ścisłej, że wręcz uniemożliwiającej rozróżnienie tego, co państwowe od tego, co kościelne. Symbolem tej symbiozy jest imponujący pałac królów hiszpańskich, wzniesiony przez Filipa II, El Escorial – pałac królewski i klasztor w jednym. Ta symbioza dawała Kościołowi pozór potęgi i wszechwładzy, tworzyła wrażenie, iż naród i państwo są równoznaczne ze wspólnotą wiary. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ten archaiczny model jest nadal ideałem wielu polskich biskupów i księży oraz licznych środowisk świeckich ścigających się w swym tradycjonalizmie.
W istocie model hiszpański to prosta droga do gwałtownej laicyzacji, a wcześniej do pojawienia się antyklerykalizmu o cechach radykalnych, ekstremistycznych, a nawet zbrodniczych. Dlaczego w Hiszpanii wszelkie bunty wobec państwa i tradycyjnego porządku zaczynały się od podpalania kościołów i klasztorów, mordowania księży i gwałcenia zakonnic? Dlaczego iberyjski antyklerykalizm był tak skrajny? Zdecydowała o tym właśnie ta symbioza „tronu i ołtarza”, za sprawą której wszelki bunt wobec państwa musiał być jednocześnie buntem wobec zespolonego z nim Kościoła. Lud, uciśniony i upokorzony, nie miał szansy dostrzeżenia w Kościele swego obrońcy, był on bowiem elementem systemu upokorzenia i przemocy, a zatem budził emocjonalną niechęć owocującą agresją.
Siła Kościoła w Polsce była gdzie indziej. Był on w ostatnich stuleciach instytucją raczej narodową niż państwową, wraz z narodem zmagał się z przemocą wrogiego i obcego państwa, funkcjonował jako ostoja zagrożonej tożsamości. Dlatego polski antyklerykalizm był zasadniczo odmienny od hiszpańskiego, kierował się przeciw konkretnym księżom i biskupom, ale nie przeciw Kościołowi i wierze. Polski katolik, uczęszczający co tydzień do kościoła, lubi wyżywać się w krytykowaniu swego proboszcza, nie jest jednak skłonny do burzenia autorytetu biskupów i księży oraz sugerowania, że Kościół winien zniknąć z horyzontu polskiej wspólnoty narodowej i politycznej.
Tutaj jest wielki błąd liberalnych elit, które z satysfakcją założyły, że ostatnie afery zburzą całkowicie nie tylko doczesny autorytet instytucji Kościoła, ale również jego religijny wymiar jako instytucjonalnej wspólnoty wiary. Film braci Sekielskich uwolnił nieobecną dotąd w polskim medialnym mainstreamie radykalną antykościelną ekspresję, która jest wyrazem ukrywanych emocji skrajnie niechętnych, nawet wrogich wobec Kościoła.
Tydzień temu „Gazeta Wyborcza” opublikowała tekst swego publicysty Macieja Jarkowca, który jest klasycznym przykładem tego zjawiska. Jarkowiec pisze: „Guzik mnie obchodzi, co dalej z Kościołem w Polsce. A może raczej obchodzi mnie bardzo. Nie mam wątpliwości co do tego, że dla naszego wspólnego dobra Kościół powinien zniknąć”. Dalej wzywa wprost do bojkotu i nawołuje: „Kościół da się obalić, tak jak dało się obalić komunę. Obalić taki Kościół, który choć mieści wielu wspaniałych, uczciwych ludzi (PZPR też mieściła), jest instytucją przegniłą, chciwą na władzę i dobra materialne, podległą dyktatowi postaci pokroju Rydzyka”.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że środowiska, którym bliski jest liberalny antyklerykalizm, uległy swoistemu zaczadzeniu, uwierzyły, że teraz ziści się bliski im scenariusz przyspieszonej sekularyzacji, że ich coraz bardziej radykalne i łamiące tabu wystąpienia przełożą się na spadek autorytetu Kościoła i przyniosą wzrost notowań partii krytykujących pisowsko-kościelną symbiozę. Tym większe zaskoczenie po ogłoszeniu wyników wyborów.
Przeceniamy negatywną siłę wpływu afer pedofilskich na postawę przeciętnego polskiego katolika
Okazało się, że pożądana mobilizacja elektoratu liberalnego była zbyt słaba w porównaniu z mobilizacją tych, którzy poczuli się zagrożeni antykościelną ofensywą. Nagły i nieoczekiwany zryw Podkarpacia miał zapewne wiele przyczyn, ale podejrzewam, że chęć obrony tradycyjnych form społecznego funkcjonowania wiary i Kościoła odegrały w tym ważną rolę. Możemy się na to zżymać, załamywać ręce nad bezrefleksyjną religijnością obywateli Jarosławia i Krosna, ale nasze jeremiady na niewiele się zdadzą. Żyjemy w takiej Polsce i takim Kościele. Powinniśmy skierować nasze myślenie ku pozytywnemu programowi propagowania katolicyzmu, który będzie zorientowany nie na obronę swej substancji, lecz na wierność Ewangelii. Wiem, że to brzmi nieco naiwnie, ale cóż nam pozostaje?
Dziś jesteśmy rozpięci między skrajnościami, między wizją autora GW, marzącego o marginalizacji Kościoła i wizją publicystów Frondy i Christianitas snujących plany odnowienia średniowiecznej wspólnoty wiary i władzy. Ci, którzy nie mieszczą się w żadnej z tych skrajności, mają coraz większe problemy ze znalezieniem miejsca w tym kulturowym sporze, rozgrywanym się na naszych oczach.
Wybory europejskie pokazały, że droga podsycania zwątpienia w wartość wspólnoty kościelnej, piętrzenia nieufności i niechęci wobec duchownych, kwestionowania miejsca i roli Kościoła w naszej historii, kompulsywnego poszukiwania kolejnych skandali, nagłaśniania relacji o nieraz wątpliwej wiarygodności, to droga donikąd. Winniśmy szukać złotego środka pomiędzy słusznym i uprawnionym oburzeniem na karygodne czyny księży i biskupów, a jednocześnie nie podmywać – naruszonych już przez samo duchowieństwo – fundamentów wspólnoty Kościoła.
Ten umiar przynieść może różne korzyści: podtrzymać chwiejący się gmach polskiego katolicyzmu i jednocześnie powstrzymać narastający proces identyfikacji wielu katolików z prawicową opcją polityczną postrzeganą jako „unus defensor Ecclesiae” (jedyny obrońca Kościoła). Najważniejszym jest jednak to, aby w naszym myśleniu przeważała perspektywa religijna, nadprzyrodzona, a nie jedynie świecka, polityczna i społeczna. Przecież w ostatecznym rozrachunku wierzymy, że „bramy piekielne go nie przemogą”.
Tekst ukazał się 30 maja na stronie Klubów „Tygodnika Powszechnego” .
Liberalne elity w Gdańsku świętują 4.06, a w planach m.in.
https://twitter.com/PiotrSemka/status/1134751755055632384?s=20