Elektorat, który dzisiaj wygrywa, jest zdecydowanie socjalny. Chce żyć – i nie musi być to wcale piarowy slogan – na poziomie europejskim.
Warto było poczekać do poniedziałkowego południa i nie sugerować się wynikiem niedzielnych exit poll. 7 proc. przewagi Prawa i Sprawiedliwości nad Koalicją Europejską to jednak nie około 3 proc., wciąż mieszczących się w granicach błędu statystycznego. Ponad 45 proc. głosów to niewątpliwe zwycięstwo rządzącej większości i otwarcie drogi do drugiej kadencji rządów krajowych.
Niemniej, trzeba przyznać, że rezultat KE nie jest w sensie arytmetycznym przeraźliwą klęską lub blamażem, ale wynikiem relatywnie solidnym. Wskazującym na silną polaryzację nie tylko wzdłuż, umownie rzecz biorąc, rozbiorowych granic pomiędzy Wielkim Księstwem Poznańskim a Kongresówką i Galicją, lecz także między dużymi aglomeracjami a prowincją. W Polsce nie mamy z pewnością do czynienia z deklasacją opozycji w stylu orbanowskich Węgier, długoletniej dominacji ugrupowania SMER na Słowacji czy bałkańską hegemonią prezydenta Aleksandra Vucicia i jego Serbskiej Partii Postępowej. Teoretycznie i praktycznie rzecz biorąc, opozycja może walczyć o te 6-7 proc. niezbędne do rządzenia, ale kilowatotony prądu zużyto już na tłumaczenie, że nie posiada ona dynamiki rządzących i nie ma odpowiedniego słuchu społecznego.
Elektorat który, dzisiaj wygrywa, jest zdecydowanie socjalny. Chce żyć – i nie musi być to wcale piarowy slogan – na poziomie europejskim. Oznaczającym nie tylko odpowiedni poziom zarobków, ale również i przede wszystkim, potrzebę kompleksowego bezpieczeństwa i wsparcia ze strony państwa. Dla wielu zabrzmi to może jak paradoks, ale 26 maja 2019 roku odbyły się z punktu widzenia politycznej praxis, najbardziej proeuropejskie i obywatelskie wybory do Parlamentu Europejskiego od 2004 roku.
W szerokim tego słowa znaczeniu, także i par excellence – ideologicznym – dzisiejszy wyborca nad Wisłą jest również nieelitarny. Dalekie są mu wszelkie domknięte i sztywne ideologie, żywcem wyjęte z XIX-wiecznych rozpraw filozoficznych, „ortodoksyjne” i cechujące się „kryształową logiką” systemy wymyślane przy biurkach lub wykuwane w Facebookowych kłótniach. Nie należy on też, wbrew potocznemu myśleniu, do elektoratu szczególnie konserwatywnego, a tym bardziej tradycjonalistycznego czy żarliwie religijnego. Jest raczej umiarkowany, daleki od ekstrawagancji. Sceptycznie patrzy zarówno na wymarzone przez część elit „konserwatywne królestwo lub republikę realizujące swoje odwieczne powołanie”, którego mieszkańcy bledną widząc relatywizm moralny współczesności, jak i na promowane przez inną część elity, społeczeństwo ponowoczesne. Całkowicie pozbawione odniesień do świata nadprzyrodzonego, nastawione na samorealizację i hedonizm, wstydliwie patrzące na własną historię i dawne obyczaje. Nie jest w większości sztywnym tradycjonalistą w garniturze, marzącym o edukacji domowej dla swoich dzieci i potępiającym wszystko co postępowe, ale też wcale chętniej nie spaceruje pod tęczowymi transparentami niż flagami narodowymi.
Poza niszami, brak jest więc szerszego zapotrzebowania społecznego na ruchy tożsamościowe, które niczym sekty religijne budują swoje niepodważalne dogmaty, które zwykły człowiek może tylko przyjąć lub odrzucić. Dzisiejsi wyborcy to ani bezkompromisowi zwolennicy „cheks and balances” wzorcowej demokracji, przerażeni radykalizmem instytucjonalnym rządzących i cytujący przy każdej okazji Adama Michnika, ani zaczytani po godzinach w pracach Karola Marksa i Jannisa Warufakisa. To nie rzekomo wyznający Jarosława Marka Rymkiewicza i polskich mesjanistów romantyczny „posmoleński lud pisowski” z referatów historyków idei. Tym bardziej, wcale nie węszący wszędzie spiski Waszyngtonu i Jerozolimy fani portali w stylu „Zmiany na ziemi”, bardziej lub mniej ostentacyjnie zerkający na Wschód. W końcu, to również nie przekupieni i kiełbasą i broniący do upadłego swojego proboszcza nieświadomi świata, słabo wykształceni życiowi nieudacznicy. Tacy istnieją zazwyczaj tylko w wyobraźni „wysoko płatnych specjalistów”, przedstawicieli wolnych zawodów dopinających nad drogim latte „nowe, ambitne projekty” oraz zgranych do bólu socjologów goszczących w programach telewizyjnych.
Wygrywa wciąż więc wyborca zwyczajny, jak najbardziej racjonalny i stąpający mocno po ziemi. I z tego przede wszystkim należy wyciągać długofalowe wnioski publicystyczne i polityczne.