Gdy pod koniec świetnie zagranego „Stowarzyszenia umarłych poetów” rozległy się brawa, miałem nieodparte wrażenie, że oklaskiwano wolność myślenia – pobudzonego czytaniem poezji, a więc literatury, krótko mówiąc, książek.
Zupełnie niespodziewanie znalazłem się na premierze „Stowarzyszenia umarłych poetów” w reżyserii Piotra Ratajczaka w „Och-Teatrze”. Traf chciał, że w ostatnich dniach dużo mówiło się w mediach o utrzymującym się niskim czytelnictwie książek w Polsce. A przecież to spektakl o czytaniu poezji i wyzwoleńczej sile słowa. A potem znalazłem felieton Ignacego Dudkiewicza, który pisze: „Nie widzę dowodów na to, że ludzie czytający książki są w jakiś istotny sposób lepsi od tych, którzy wolą oglądać filmy (nawet mało mądre) czy słuchać muzyki (również tej niezbyt wyszukanej)”. Nie wiem, czy są „w jakiś istotny sposób lepsi”, ale – tak przynajmniej dotychczas sądzono – czytanie uczy innego sposobu myślenia, śmiem twierdzić, że bardziej niezależnego.
O czym jest „Stowarzyszenie umarłych poetów”, wiedzą bardzo dobrze ci, którzy pamiętają świetny film pod tym samym tytułem w reżyserii Petera Weira z roku 1989 z nieodżałowanej pamięci Robinem Williamsem w roli Johna Keatinga, nauczyciela języka angielskiego. Inscenizacja Ratajczaka jest wierna pierwowzorowi. Reżyser nie unowocześnia, nie udziwnia, nie wprowadza we współczesne konteksty (np. strajk nauczycieli). Wciąż jesteśmy w renomowanym męskim college’u w Nowej Anglii. W to poukładane szkolne uniwersum, gdzie wektorami edukacji i wychowania wciąż mają pozostać honor, tradycja, doskonałość i praca, wkracza nowy nauczyciel, który przewraca do góry nogami świat młodych ludzi zamkniętych w gorset sprawdzonych od wieków schematów. Uczy ich czytania poezji, smakowania słowa, nonkonformistycznego myślenia.
Ta wywrotowa działalność musi prowadzić do dramatu. To więcej niż oczywiste. Tragedia wisi w powietrzu. I w końcu do niej dochodzi. Nie chcę, by zabrzmiało to zbyt kaznodziejsko, ale trudno nie zapytać, czy rzeczywiście śmierć jest wciąż konieczną ofiarą na ołtarzu wolności. Czy nie da się inaczej? Kiedy pod koniec świetnie zagranego spektaklu rozległy się brawa, gdy uczniowie wchodzili na szkolne ławki, wypowiadając słynne słowa „Kapitanie, mój Kapitanie”, miałem nieodparte wrażenie, że to nie były oklaski za aktorską grę – bo te rozległy się po spektaklu – ale była to zbiorowa aklamacja dla prezentowanej przez postaci na scenie postawy. Oklaskiwano wolność myślenia. Myślenia – nie ukrywajmy – pobudzonego czytaniem poezji, a więc literatury, krótko mówiąc – książek.
Wróćmy do Dudkiewicza. Też nie wiem, czy czytający książki „są lepsi” od nieczytających, a oglądających (przyjmijmy, że to są zbiory rozłączne). Już sam przymiotnik „lepsi” jest bardzo wartościujący, ale niestety nieostry. Bo niby lepsi w czym? W wyborach moralnych? Może ktoś robił badania analizujące zależność moralności od czytania książek? Nie wiem. Ja ich nie znam. Czytający mniej zdradzają i mniej kradną? Jak rozumiem, Dudkiewiczowi chodzi nie tyle o treść tego, co jest czytane bądź oglądane, ale o samą czynność, a właściwie – moim zdaniem – o sposób zdobywania informacji o świecie i sposób kształtowania procesu myślenia o tymże świecie.
Historia relacji między słowem a obrazem jest pod tym względem znamienna. Jedną z przyczyn ikonoklazmu był fakt, że to mnisi bizantyjscy sprawowali kontrolę nad obrazami (ikonami), a w konsekwencji nad światem idei wyobrażonych ikonograficznie. Kto ma obrazy, ten ma władzę, ponieważ panuje nie tylko nad myśleniem, ale przede wszystkim nad emocjami. Takie rozumienie funkcji obrazów dominowało choćby w średniowieczu. Durandus z Mende (+1269) pisał: „Pictura plus videtur movere animum quam scriptura” (Wydaje się, że obraz bardziej porusza duszę niż pismo). To obraz kształtował i do dzisiaj kształtuje pobożne uczucia, przynajmniej w tradycji katolickiej i prawosławnej. Odrzucenie obrazu przez reformatorów było także wyzwoleniem myślenia. Wcześniej role były dokładnie ustalone. Średniowiecze ukuło nawet stosowną formułę: „Quod est clerico littera, hoc est laico pictura” (Czym dla kleryka/duchownego pismo, tym dla świeckiego – obraz). To obrazy – w pewnym sensie z konieczności – sterują myśleniem średniowiecznego człowieka. (Na marginesie trzeba dodać, że dzisiaj Kościół w dużej mierze utracił władzę nad obrazami i de facto pozwala na wszystko w ikonograficznej sferze wiary, czego skutki są niestety opłakane).
Ponad dwa lata temu w tekście „Manifest ikonoklastyczny” przytaczałem historię młodego adepta sztuki inkwizycji z powieści „Pokrzepiciel” Sandora Máraia. Przypomnę tylko dwa zdania z tej powieści: „[…] prawdziwym niebezpieczeństwem jest książka” – instruował młodych adeptów stary zakonnik. „Lecz książka, która chciała oddziaływać nie przekonywującymi obrazkami, tylko pojęciami ubranymi w słowa, była już niebezpieczna, albowiem pobudzała myśli” – pisał Márai, przedstawiając ów inkwizycyjny punkt widzenia. Dziś wypada dopowiedzieć, jak zakończyła się historia młodego zakonnika. Porzucił swój inkwizytorski fach i został zecerem w reformacyjnej Genewie. W liście do swoich bodajże krewnych pisał: „Zostanę tutaj, w drukarni dopóki będą mnie tolerować i porządkować będę pospolite litery, które rzucają na papier ludzie, w sposób próżny i uporczywy myślący własną głową”. Porzucenie Świętej Inkwizycji dla wydawania wywrotowych książek szwajcarskich reformatorów to dość radykalne „nawrócenie”. Co tu dużo mówić – w imię wolności, jakkolwiek byśmy oceniali jej skutki. Ale wolność ma właśnie to do siebie, że nie wiadomo, dokąd doprowadzi. Czy w związku z tym należy się jej wyrzec? Tak, jest ona – jak mówił ks. Józef Tischner – „darem nieszczęsnym”, ale jednak darem.
Dudkiewicz pisze o rzekomym poczuciu wyższości, z jakim moralne, medialne i kulturalne autorytety dywagują o ograniczeniach „ciemnego ludu”, ludzi, którzy nie mają w domach ani jednak książki, za to z lubością oddają się oglądaniu filmów w rodzaju „Botoksu”. Czyżby nowa zmowa klerków? – podobna do tej średniowiecznej? Mnie – podobnie jak Dudkiewicza – wszelka wyższość moralna mierzi. I daleko mi do niej. I nie czuję się wcale lepszy przez to, że nie widziałem „Botoksu”. I nie podzielam samozachwytu dającego się wyczuć w deklaracjach typu: „My nie mamy w domu telewizora”. Ja mam. I z niego korzystam. A jednak jestem dzieckiem książki, a nie ekranu. I staram się, by moimi decyzjami kierowały myśli rodzące się ze słów, a nie z obrazów. Dlaczego? Pisałem o tym wielokrotnie. Obrazom nie umiem się oprzeć.
W tym semestrze prowadzę zajęcia na studiach pisarskich na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Szczecińskiego. Tych, którzy uczą się pisać, uczę czytać obrazy. By wiedzieli, jakich przeciwko nim użyć słów.
Świetny tekst…ja też bym chciała żeby moje myśli miały swoje źródło w słowie, a nie w obrazie, ale człowiek jest bardzo leniwą istotą, a obraz jest „łatwiejszy”, szybciej dociera – bo zostaje na płaszczyźnie emocji, tak mi się wydaje.
Pozdrawiam księdza i czekam na filmowe rekolekcje w Zielonej Górze.