Podoba mi się polski pęd do prawdy. Wy już wiecie, że jeśli skrywa się ją, chowa – ona tli się ciągle, przez 10, 20, 50 lat… i kiedyś w końcu wybuchnie jak wulkan.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 1/2003 jako odpowiedź w ankiecie „Co Polacy wniosą do Unii Europejskiej?”.
Spośród historycznych i społecznych, kulturalnych i obyczajowych doświadczeń Polaków ważne dla Europy są te, które różnią się od doświadczeń innych narodów. Ażeby jednak te doświadczenia właściwie wykorzystać, trzeba je najpierw głęboko przemyśleć. Należy bowiem umieć rozeznawać, które z nich są wartością pozytywną, wzbogacającą jedność Europy, a które są raczej zbędne, bo utrudniają współżycie; z których spośród nich Polacy mogą i chcą zrezygnować w imię solidarności naszego kontynentu, a które koniecznie chcieliby zachować. Na te pytania tylko sami Polacy mogą znaleźć odpowiedź.
Nie chcąc zatem nikogo pouczać, mogę mówić tylko o własnych życzeniach. Otóż – znając Zachód i odwiedzając od czasu do czasu Polskę – życzyłbym sobie, by ludzie w całej Europie byli w tym stopniu przywiązani do ziemi, rodziny, przyjaciół, co w kraju nad Wisłą. By nie preferowali zbytnich wygód, które przynosi likwidacja zbytecznych granic, by nie wiedli życia współczesnych koczowników – w białych koszulach i pod krawatem, ale bez korzeni, bez stałych, naturalnych więzi międzyludzkich i sąsiedzkich. A takie więzi zachowały się od wieków właśnie w Polsce. Dostrzegam tutaj bezprzykładną, ujmującą już od pierwszego spotkania starą, piastowską gościnność, podziwiam otwartość i serdeczność Polaków – cnoty, których życzyłbym wszystkim starszym kulturalnie społeczeństwom na Zachodzie: Niemcom, Francuzom, Anglikom, nawet Włochom. Cóż, starość nie radość, jak mawiał mój ojczulek… Jesteście młodsi, macie więcej energii i entuzjazmu. A społeczności Zachodu są coraz bardziej zmaterializowane i skomercjalizowane. Dobrobyt, w którym żyjemy, staje się niebezpieczeństwem, gdyż przestajemy nad nim panować. Wygody, nadmiar wolnego czasu, z którym nie wiadomo, co zrobić – wszystko to sprzyja powierzchownemu trybowi życia, a to z kolei prowadzi do zatraty równowagi pomiędzy ciałem a duchem. Wydaje mi się, że Polacy lepiej zdają sobie sprawę z tych pokus i zagrożeń, bo nie korzystając z dóbr materialnych w tej mierze, co Zachód, zachowali silniejsze i głębsze przywiązanie do takich wartości, jak czyste sumienie i szczęście vitae honestae.
To subtelne dary. Nawet posiadając je, nie uświadamiamy sobie czasem ich obecności. Jednak czyste sumienie to na starość coś bardzo ważnego. Pomaga nam dobrze spać.
Dobrobyt niekoniecznie sprzyja myśleniu. W mieszkaniach moich niemieckich znajomych widzę książki, ale wątpię, czy często się po nie sięga
Gdy oddawałem moje archiwum Collegium Polonicum, które jest częścią polsko-niemieckiego Uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie-Słubicach, rektor tej uczelni, pani profesor Gesine Schwan, wyznała mi: „Jakie to szczęście, że mamy polskich studentów! Oni są jeszcze głodni wiedzy…”. Wasza młodzież – mówię oczywiście o środowiskach inteligenckich, które znam – jest kulturalna, uprzejma, podczas gdy nasza, przesycona wygodą, popada w zblazowanie i wandalizm.
Dobrobyt niekoniecznie sprzyja myśleniu. W mieszkaniach moich niemieckich znajomych widzę książki, ale wątpię, czy często się po nie sięga. Ludzie raczej biegają za interesami.
Obywateli Europy trzeba przyzwyczaić do faktu, że różne narody mają własną, różną od innych historię, literaturę i kulturę. Polacy i Niemcy, najbliżsi sobie sąsiedzi w środku i na wschodzie Europy, mają tu wiele do nadrobienia. Przy tym Polacy o wiele lepiej orientują się w niemieckiej historii, polityce, literaturze czy muzyce, niż Niemcy w wymienionych tu dziedzinach życia polskiego. Są po temu zrozumiałe powody – chociażby znajomość języka, warunek sine qua non głębszego poznania kultury sąsiedniego narodu. Chyba na każdym polskim uniwersytecie znajduje się wydział germanistyki. Tymczasem przeciętny niemiecki widz, który ogląda w teatrze „Wesele” Wyspiańskiego, nic z niego nie rozumie: widzi jakieś duchy, pojawia mu się jakiś Chochoł, Wernyhora… To niezrozumienie jest wynikiem jednostronnego, ukierunkowanego na Zachód wychowania i wykształcenia. Od 1933 roku Niemcy byli zamknięci na zewnętrzne wpływy kulturalne. W dwanaście lat potem wybuchła swoboda – i znowu Niemcy zaczęli uczyć się przede wszystkim angielskiego i francuskiego. Tym razem w tym odwróceniu się plecami do Wschodu pewną rolę odgrywały nieprzyjemne wspomnienia i nieczyste sumienie.
Trzeba jednak oddać Niemcom sprawiedliwość: przy tym wszystkim i tak tłumaczy się u nas co roku więcej polskiej literatury niż w Anglii, Francji, Włoszech i Hiszpanii razem wziętych. Aforyzmy Leca doczekały się w Niemczech 40 wydań, co roku przybywa nowe, w sumie w przeszło półmilionowym nakładzie! Kiedy posłałem je do Paryża, do dobrych wydawców, usłyszałem w odpowiedzi: „Wie pan, mamy dowcipniejszych…”. Nawet nie wyczuli interesu, nie mówiąc o tym, że najdowcipniejszy nawet aforysta francuski nie ma bladego pojęcia o doświadczeniach paradoksów, jakie były udziałem wszystkich tych, którzy chociażby przeżyli stalinizm. Tymczasem w Niemczech tacy poeci, jak Miłosz, Szymborska, Herbert czy Różewicz, przyjmowani byli zawsze z otwartymi ramionami. Pisze się o nich często, ich wiersze drukowane są nie tylko w almanachach literackich, ale też w podręcznikach szkolnych i gazetach, wreszcie – ich dzieła obecne są przynajmniej w kilku wydaniach książkowych, których nakłady są równie wysokie, jak nakłady dzieł innych poetów światowej sławy.
Myślę też, że Polacy lepiej niż ich zachodni sąsiedzi rozwiązali problem uporania się z własną historią. Nie zapominają o niej, ale też fakt istnienia złych kart własnej historii nie jest dla nich powodem absolutnej apatii. Z przeszłości nie wolno robić sobie kajdan na przyszłość.
Jeśli Polacy mają walory, to dobrze, ale jeśli człowiek zakocha się we własnych walorach, jeśli – co gorsze – wykorzystuje je przeciw innym, tak traktowane zalety w końcu obrócą się przeciwko niemu samemu
Podoba mi się polski pęd do prawdy. Wy już wiecie, że jeśli skrywa się ją, chowa – ona tli się ciągle, przez 10, 20, 50 lat… i kiedyś w końcu wybuchnie jak wulkan.
Oczywiście, można wskazać też na polskie wady. Należy do nich z pewnością megalomania, pycha narodowa, przekonanie, że to my jesteśmy lepsi. Jeśli Polacy mają walory, to dobrze, ale jeśli człowiek zakocha się we własnych walorach, jeśli – co gorsze – wykorzystuje je przeciw innym, tak traktowane zalety w końcu obrócą się przeciwko niemu samemu.
Mam wrażenie, że niektórzy Polacy kopiują z Zachodu właśnie te cechy, którymi Zachód raczej nie powinien się chwalić. Myślę tu chociażby o nadużyciach wolności słowa. Na te wypaczenia, importowane z Zachodu, nakłada się nad Wisłą rozumienie wolności po staroszlachecku – jako swobody w uprawianiu zwykłego warcholstwa.
Jednak wierzę w to, że podobnie jak śluza reguluje poziomy wody, tak z czasem wyregulują się, na korzyść, różnice między nami – na naszej wspólnej granicy, która niebawem zaniknie.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 1/2003 jako odpowiedź w ankiecie „Co Polacy wniosą do Unii Europejskiej?”. Tytuł od redakcji