Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Turowicz był tylko jeden. Rozmowa z Józefą Hennelową

Jerzy Turowicz w Warszawie z okazji 50. rocznicy wybuchu powstania w getcie 19 kwietnia 1993 r. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Zbigniew Herbert pisał z Paryża już pod koniec lat 50., w liście do Jerzego Turowicza: „Głęboki, szary BRAK daje się odczuwać. Brak Turowicza”. Dziś te słowa zdają się bardziej aktualne niż wtedy, gdy Jerzy był wśród nas.

Fragment rozmowy „Ta nasza przyjaźń zbiorowa” z książki Joanny Podsadeckiej „Gen ryzyka w sobie miał…” (Wydawnictwo Naukowe PWN 2012)

Joanna Podsadecka: Czego, co odeszło wraz z nim, brakuje Pani najbardziej?

Józefa Hennelowa: Brakuje mi jego ogromnego ładunku mądrości, ale takiej mądrości nieprzemądrzałej. I trudnego do opisania uroku… Był czarujący, szalenie mądry, równocześnie powściągliwy, pełen spokoju. Znałam Turowicza od lat studenckich. Wrażenie, jakie wtedy na mnie zrobił, właściwie nigdy nie uległo zmianie. Jerzy przez długie lata mnie peszył. Z tego powodu, że jest aż taki mądry, aż tak doświadczony, że tak bardzo dużo wie w porównaniu ze mną. A jednocześnie peszył tym, że ma taki czar… I że porusza się po świecie z ogromną łatwością.

Pisał dla „Tygodnika” reportaże z wielu miejsc. W 1958 roku dzielił się wrażeniami z Paryża, Rzymu, Londynu: „Po co się jeździ z Polski do tzw. Zachodniej Europy? Przede wszystkim chyba, by zobaczyć ludzi, innych ludzi! Zaglądnąć im w oczy, posłuchać, o czym mówią, zrozumieć, jak i o czym myślą. Rozmawiałem z setkami ludzi, z intelektualistami, robotnikami, studentami, księżmi. Rozmawiałem z François’em Mauriakiem i z Ignazio Silonem (…) André Frossard kreślił mi zjadliwy obraz intelektualistów lewicy francuskiej”. W 1973 roku, z kolei w Nowym Jorku notował: „Tu atmosfera jest naelektryzowana, tętni frenetyczne, gwałtowne życie, miliony ludzi, biegną spiesząc się nie wiadomo dokąd… (…) Nowy Jork jest manifestacją ciągle się stającej historii, jest pomnikiem cywilizacji konsumpcyjnej. Kto nie zna Nowego Jorku, ten nie zna XX wieku”.

– Jego inne kultury fascynowały. Był ciekaw, jak żyją ludzie w innych częściach świata. Sporo wiedział o krajach, w których bywał, bo po prostu się tym interesował, dużo czytał. Natomiast doskonale pamiętam jeden z jego pierwszych po wojnie zagranicznych wyjazdów. Wtedy nie było jeszcze tego Jerzego, który za granicą czuje się jak ryba w wodzie. Kiedy Turowicz dostał paszport i wyjechał do Paryża, jego żona Anna, z którą cała redakcja się przyjaźniła, czytała nam listy od niego. Otóż, jego pierwsze zdania kierowane do rodziny były o tym, jak on się czuje nieporadnie w Paryżu – że nie wie, jak się tam poruszać, jak coś znaleźć, mimo iż po francusku mówi świetnie. To był efekt szoku kulturowego, zderzenia prymitywu komunistycznego z wielkim światem. A mówimy przecież o strasznych, barbarzyńskich czasach tuż po wojnie, kiedy w Polsce niczego nie było w sensie cywilizacji.

Jerzy nagle znajduje się w metropolii i przez pierwsze dni sobie z tym nie radzi, o czym donosi z autentyczną prostotą w listach. Do końca nosił w sobie jakiś rodzaj nieśmiałości wobec życia. Zresztą, jeżeli pani czytała „Koniec legendy” albo „Trzy czerwone róże” Jana Józefa Szczepańskiego, to wie pani, o co mi chodzi. Oba dzieła odnoszą się do tego samego. To Goszyce wojenne i tuż powojenne, majątek teściów Jerzego. W tych utworach zawarte są niesłychanie prawdziwe portrety Turowicza. Tam się od razu rysuje młodziutki intelektualista, zderzony po pierwsze z wojną, a po drugie – z wsią, w której sobie nie umie radzić, a w której radzi sobie cudownie jego teść. Podejrzewam, że Jerzy nie rozróżniał, co rosło w polu, bo był zbyt skoncentrowany na pogłębianiu swoich pasji intelektualnych. Lektura stawała się jego ucieczką przed całym tym okupacyjnym niepokojem. To bardzo wyraźnie widać u Szczepańskiego. Takie wycofanie, które pozwala dostrzec piękniejsze światy. W Jerzym pozostała ta umiejętność do końca.

Miał też w sobie ogromne ciepło. Nikogo nie chciał zmieniać, nie miał serca robić ludziom nieprzyjemnych uwag, choćby na nie solidnie zapracowali. Jako redaktor naczelny „Tygodnika”, jak trafnie zauważał Stefan Bratkowski: „miał naturę ogrodnika, nie zaś pana z nożyczkami, przystrzygającego teksty i osobowości”.

Marek Skwarnicki poszedł do Turowicza, by nieśmiało zapytać, czym ma się zajmować. A Jerzy spojrzał na niego z głębokim zdziwieniem i powiedział: „Ależ panie Marku, niech pan robi, co się panu podoba”. I to było jego klasyczne podejście do współpracowników

Marek Skwarnicki, w książce ze wspomnieniami „Minione a bliskie”, odnosi się do początków swojej pracy na Wiślnej. I opisuje tam rzecz bardzo klasyczną. Dostał ofertę, żeby się przenieść z rodziną z Warszawy, gdzie pracował w Bibliotece Narodowej (był świeżo upieczonym polonistą), do Krakowa. Zrobił to bardzo przejęty, bo już go zaczęto drukować. Zaczął bywać w redakcji na Wiślnej i po paru dniach stwierdził, iż bardzo miło go przywitano i na tym koniec. Poszedł więc do Turowicza, by nieśmiało zapytać, czym ma się zajmować. A Jerzy spojrzał na niego z głębokim zdziwieniem i powiedział: „Ależ panie Marku, niech pan robi, co się panu podoba”. I to było jego klasyczne podejście do współpracowników. Jeżeli ktoś sam z siebie wykrzesał inicjatywę, to Jerzy ją doceniał błyskawicznie i reagował jak redaktor – przyjmował, odrzucał, dyskutował. Ale nie był od programowania kogokolwiek.

Dawał szansę publikowania w „Tygodniku” tym, którzy niejednokrotnie balansowali na krawędzi. Jerzy Pilch w „Bezpowrotnie utraconej leworęczności” pisze: „Największą, wyznam z całą pychą, z moich satysfakcji była ta, że gdy pewnego razu zdarzyło mi się napisać stosunkowo jadowity tekst, Jerzy Turowicz przeczytawszy maszynopis i znalazłszy w nim jakieś nie zauważone przez korektę literówki (nie tylko w tej dziedzinie bywa on sprawniejszy od ludzi, co mogliby być jego prawnukami), otóż Turowicz przyniósł mi ten felieton, położył na biurku, pokazał poprawione przez siebie błędy, w oczach pojawiły mu się osobliwe błyski, spojrzał jeszcze na pierwszą stronę i powiedział radośnie: »Będzie samobójstwo«, zachichotał z lekka diabolicznie i obrócił się, i poszedł sobie korytarzem pomiędzy naszymi boksami”.

– Tak, Jerzy jakiś gen ryzyka w sobie miał. Już samo to, że „Tygodnik” generował przez lata ciągłe spięcia z cenzurą, dowodzi prawdziwości tego stwierdzenia. Turowicz zapraszał na łamy ludzi intelektualnie wolnych, i ich jakby ubezpieczał. Niczego im nie dyktował. Z biegiem lat to nie uległo zmianie. Nie rozrządzał wszystkimi. A w stosunku do autorów, z którymi trzeba było wojować, bo pisali za dużo, za długo, albo ględzili trochę, nie potrafił być bezwzględny. To Jacek Woźniakowski, sekretarz redakcji, był nieubłagany. Powiedziałabym – wręcz okrutny. A Turowicz był miękki, łagodny.

Kiedy zaczęłam robić pierwsze kroki w „Tygodniku”, jedną z rzeczy, na które się rzuciłam, był tomik poezji Wisławy Szymborskiej „Dlatego żyjemy”. To była, jak wiadomo, socrealistyczna absolutnie poezja, z wierszami programowo ideowymi. Ja ją dość mocno skrytykowałam. Byłam wtedy świeżym adeptem krytyki literackiej. Potem zrezygnowałam z tej pasji, ale na samym początku brałam się głównie za pisanie recenzji. I Turowicz mi powiedział, że tego nie będziemy drukować, ale nigdy nie wyjaśnił, dlaczego. Dzisiaj myślę, że po prostu nie uważał tego za potrzebne. Koniec, kropka.

Józefa Hennelowa. Kraków, sierpień 2012 r.
Józefa Hennelowa. Kraków, sierpień 2012 r. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Mówi Pani, że nie znosił uzasadniać swoich decyzji. Tak było zawsze?

– Wielu ludzi domagało się od niego werdyktu. Potwornie wiele osób chciało pisać, ale znaczna część nadsyłanych tekstów nie nadawała się do „Tygodnika” – z powodu poziomu. To problem każdej redakcji. Podobno przed wojną, co wiem od kogoś starszego, było pismo, w którym się płaciło za możliwość drukowania własnego artykułu. I świetnie prosperowało, bo byli tacy autorzy, którzy traktowali publicystykę jak swoje powołanie życiowe, a nie mieli absolutnie danych ku temu, by im płacono, więc sami sobie to fundowali. Ale wracając do niechęci Jerzego wobec uzasadniania własnych decyzji. Pamiętam taką nieubłaganą osobę, której wreszcie Turowicz powiedział: „Proszę pani, bo to jest bardzo niedobre”. Rzadko jednak zdarzały się takie sytuacje, i bardzo dużo go kosztowały. Oczekiwał, że nikt nie będzie go zmuszał do wypowiadania twardych opinii.

Ta jego delikatność nie przeszkadzała w robieniu „Tygodnika”? Redaktor naczelny powinien umieć zdecydowanie powiedzieć: Nie!

– Powinnam była doprecyzować, że ta delikatność krytyki dotyczyła literatury pięknej, poezji w pierwszym rzędzie, a nie artykułów, które są typową publicystyką. Jerzy wiedział, że twórczość poetycka powstaje pod wpływem najgłębszych emocji autorów, dlatego nie potrafił ludziom mówić, że jest słaba. Natomiast, jeśli trzeba było zadecydować, czy dany artykuł warto drukować, czy jest przekonujący albo czy nie odchodzi za daleko od linii pisma – brał żywy udział w dyskusji. Zależało mu na tym, by dojść wspólnie do tego, czy warto podjąć ryzyko, mimo że tekst pewnie wzbudzi nieporozumienia, czy pisać od razu polemikę, a może zadbać o jeszcze inny materiał na ten temat.

Typowa praca redakcyjna inaczej wyglądała w czasach cenzury, a inaczej po 1989 roku. Kiedy każdy artykuł spotykał się z podejrzliwością cenzora, trzeba było uwzględnić wiele czynników, i wtedy dyskusja nad tekstem robiła się niesamowicie żywa. Jerzy wówczas nie był milczący; nie musieliśmy zgadywać, co myśli.

W pierwszym okresie, czyli w latach 1945-53, póki się dało, na łamach miała miejsce wielka polemika z marksizmem. Bardzo szybko się skończyła, bo cenzura nie pozwalała wielu ważnych rzeczy mówić wprost, a pewnych spraw nie sposób było przekazać za pomocą przenośni. Z tego okresu pamiętam też coś, co dzięki Bogu już dawno się skończyło – artykuły, w których trzeba się odnieść do pewnych zjawisk, absolutnie z nimi nie polemizując, bo wiadomo, że polemika zostanie odrzucona w całości. A przecież nie można udawać, że coś się nie wydarzyło. Przykładem chociażby ponure w najwyższym stopniu porozumienie Episkopatu Polski z władzami komunistycznymi, podpisane przez prymasa Wyszyńskiego w 1950 roku. To był akt rozpaczliwego poszukiwania kompromisu. W zamian za zagwarantowanie nauczania religii w szkołach i funkcjonowanie KUL-u, Kościół uznał granice wschodnie PRL-u i potępił „bandy reakcyjnego podziemia”, czyli zbrojne podziemie niepodległościowe. Porozumienie zostało przyjęte z nadzieją, że pozwoli Kościołowi, co prawda na bardzo wąskim polu, ale jednak działać niezależnie. Że da gwarancję ocalenia kościołów, klasztorów, da prawo do nauczania z ambony i uchroni od prowokacji, manipulowania ludzi Kościoła, oskarżeń najdrastyczniejszych – o zdradę, szpiegostwo, nie wiadomo o co jeszcze.

Dla nas informacja o porozumieniu była zaskakująca. Nie budziła żadnych nadziei, bo nie mieliśmy złudzeń. Wiadomość dotarła, kiedy siedzieliśmy na chrzcinach pierwszego syna Stommy – Ludka. Od razu zakończyło się święto i rozpoczęliśmy naradę. Trzeba się było na łamach „Tygodnika” odnieść do tego smutnego faktu. Pytanie: jak ma to wyglądać? Wtedy usiadło nad tekstem kilku ludzi – od Jerzego zaczynając, na Andrzeju Bardeckim kończąc. Był też Kisiel, Stanisław Stomma, Paweł Jasienica, Antoni Gołubiew, Jacek Woźniakowski. Wszyscy oni zastanawiali się nad każdym słowem bardzo długo. Powstawało pytanie: co właściwie władza ma na myśli i co szykuje w związku z tym posunięciem? Jakie nadzieje wiąże z porozumieniem ksiądz prymas, o którym wiedzieliśmy, że jest niesłychanie ostrożny, przewidujący i pesymistyczny w odniesieniu do intencji ówczesnych władz.
W odniesieniu do całego okresu, w którym istniała cenzura, a potem w odniesieniu do zagadnień, o których było wiadomo, że można je objąć pełną wolnością – głos Jerzego do końca był bezcenny. Jego straty już nam nikt nie wyrówna. Był tylko jeden Jerzy Turowicz.

W 1998 roku, z okazji jubileuszu 50-lecia Pani pracy zawodowej, pisał z podziwem o Pani „wrażliwości na ludzkie biedy”. Z tego, co wiem, na Wiślnej od lat pojawiają się ludzie odwołujący się do tej wrażliwości, proszący o pomoc nie tylko Panią, ale i innych redaktorów.

– Zwłaszcza po transformacji powstała aura, która powodowała, że wiele osób uznało, iż redakcje są od bardzo szybkich interwencji i że udzielanie pomocy jest właściwie ich powinnością. Do nas zwracano się chociażby z tego powodu, że było na Wiślnej kilka osób bezpośrednio zaangażowanych politycznie, jak ja czy Krzysztof Kozłowski. Dla niektórych ludzi to, że powinniśmy im pomóc, było oczywistością.

Pamiętam z czasów mojej pracy, że istniał Ośrodek Interwencji Kryzysowej czy Towarzystwo Interwencji Kryzysowej. Mieściło się przy Radziwiłłowskiej, na rogu Kopernika. Tam naprawdę dyżurowano, co sprawdziłam, 24 godziny na dobę. I można było przyjść z każdą biedą. Dlatego uważałam, że jak ktoś zawraca głowę redaktorowi i jeszcze żąda kontaktu z samym naczelnym, to takie zachowanie jest objawem egoizmu, bo nie chce mu się poszukać albo pójść trochę dalej. A jednak nie potrafiliśmy odmawiać tym, którzy przynosili nam swoje różnorakie problemy. Przypominam sobie, jak przyszła jedna pani i tłumaczyła mi, że właśnie urodziło się jej dziesiąte dziecko, i ona potrzebuje finansowego wsparcia. Na co poprosiłam ją o dowód osobisty i rzeczywiście stwierdziłam, że tam już brakuje miejsc w rubryce (w starych dowodach wpisywało się dane dzieci). Człowiek nie miał sumienia takiej osobie nie pomóc. Innym, którzy się pojawiali, też… Mieliśmy jednak zasadę, że Jerzego przed tym chronimy.

I dlatego działalność charytatywną bierzemy na siebie?

– Można tak powiedzieć. W tamtym czasie pojawiło się kilka wspaniałych osób, które przekazywały nam pieniądze dla potrzebujących. Zaczął to taki pan emeryt, który przyszedł i powiedział: „Wie pani, mnie ktoś dał pewną sumę pieniędzy, żeby coś dobrego z tego było, ale ja nie wiem zupełnie, co z nimi zrobić. Niech pani mi poradzi”. Nie była to jakaś zawrotna suma, żadne tam miliony, ale okazało się, że można to na konkretny cel przeznaczyć. Potem i parę innych osób powiedziało, iż może co miesiąc zapewniać pewną pulę dla potrzebujących. Przez jakiś czas przyznawaliśmy więc stypendia rodzinne. Czasem ktoś zaczynał się wymykać spod kontroli, nie wiadomo było, czy nie nadużywa tych środków, zatem należało sytuację sprawdzić. Prawdę powiedziawszy, taka działalność charytatywna nie jest do połączenia z pracą redakcyjną.

W publicystyce Jerzego Turowicza ważne miejsce zajmowali cisi. Pisał: „»Kościół ubogich« to Kościół, w którym ubodzy – ubodzy, powtórzmy, w najszerszym tego słowa znaczeniu, a więc nieszczęśliwi, cierpiący, uciśnieni, prześladowani i bezsilni – będą się czuli jak u siebie, jak w domu, w którym będą pokładać nadzieję nie tylko nadprzyrodzoną, ale i doczesną”. Dalej stwierdzał: „Każdy chrześcijanin swoim stylem życia winien dawać świadectwo prawdziwej hierarchii wartości. Prawdziwe wartości człowieka to jego rozwój wewnętrzny, duchowy i kulturalny, to radość, miłość, życie w prawdzie i służbie drugim, nie zaś posiadanie i potęga”. Turowicz przyznawał, że przedstawiciele Kościoła ubogich byli tymi, o spotkaniach z którymi marzył i spotkania z którymi wywarły na nim ogromne wrażenie. Dom Hélder Câmara, Dorothy Day, Matka Teresa z Kalkuty, brat Roger byli mu bliscy, bo „jako chrześcijanie zorientowali się na ludzi przez świat odtrąconych, bezradnych, bezbronnych”. Dlaczego Kościół ubogich tak bardzo go fascynował? Uczynił go jednym z głównych tematów swojej publicystyki.

– Myślę, że to jest formacja młodości. Kiedy wybuchła wojna, byłam dzieckiem, więc pamiętam ówczesną sytuację społeczno-polityczną o wiele słabiej niż Jerzy. Zaraz… Ile między nami było lat różnicy? Trzynaście. Czyli on był dorosłym człowiekiem przed wojną. Myślę, że już wtedy bardzo uderzało ludzi przeżywających swoją wiarę autentycznie, że istnieje ogromny rozdźwięk między Kościołem tych, którzy się dobrze mają, a tymi, którzy od Kościoła spodziewaliby się solidarności, gdy tymczasem spotyka ich rozczarowanie. Ks. Jan Zieja to jest to doświadczenie właśnie. Doświadczenie wstrząsające, bo działał jako ksiądz otoczony ogromnym niezrozumieniem. Nie zważał na poglądy czy wyznanie tych, którym pomagał. Jerzy często o nim wspominał.

Pisał o księdzu Ziei: „Na długo przed Soborem Watykańskim II był wyznawcą szeroko pojętego ekumenizmu, swoją miłością na równi z katolikami obejmował prawosławnych, protestantów czy Żydów, a także ludzi niewierzących, nie uprawiając żadnego prozelityzmu”.

– A przecież Kościół miał się nieźle przed wojną, bazował na tym, że ma na przykład majątki ziemskie. Każdy proboszcz był gospodarzem pełną gębą. Jeżeli klepał biedę, bo się solidaryzował z innymi, to nie miał zbyt wiele poważania. Myślę, że Jerzy od początku właśnie tak był uformowany – rozumiał, że ubogi i Ewangelia są najbliżej siebie. To go przekonywało. Przecież wychowywał się w promieniu Lasek…

Po wojnie specyfika Kościoła w Polsce zmieniła się diametralnie. To już nie była kwestia majątku. Kościół musiał stać się bastionem, który przyjmuje postawę obronną, bo jest zagrożony. W związku z tym Kościół nie mógł, a nawet nie starał się myśleć, jaki rachunek sumienia powinien robić na bieżąco. Zajmował się ratowaniem czego się da.

Jerzy to, co do końca życia było mu najbliższe, odnajdował nie w Kościele tradycyjnym, bogatym, pewnym siebie (jak za generała Franco w Hiszpanii), tylko wśród takich ruchów jak księża robotnicy czy Mali Bracia.

Wśród tych, którzy wierzyli, że deficyt nadziei pojawiający się u jednego człowieka może zlikwidować drugi człowiek?

– Właśnie tak. Myślę, że ludzie tacy jak Jerzy, krytykowani za tzw. katolicyzm otwarty, w chrześcijaństwie czy w katolicyzmie powojennym odczytywali nowe obowiązki. Oni równocześnie byli najbliżej zrozumienia dla ruchów rewolucyjnych czy dla ludzi stojących dalej od Kościoła, ale za to wrażliwych na cudzą krzywdę. U nas takim klasycznym przykładem był Jacek Kuroń. Niby niewierzący, ale tak naprawdę to chrześcijanin u samego spodu.

Adam Michnik pisał: „Józek Tischner, ksiądz katolicki, filozof i pierwszy gazda polskich górali, pewno by powiedział: »Nie jest ważne, czy Jacek wierzył w Pana Boga; ważne jest, że Pan Bóg wierzył w Jacka«”.

– Chyba tak… Jacek Kuroń miał taki instrument reagowania na niesprawiedliwość, na krzywdę człowieka, na pogwałcenie jego praw zupełnie podstawowych, że nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak ten instrument bezbłędnie u niego działał. Jerzy, popierający chrześcijaństwo ewangeliczne, trwający przy nim, równocześnie miał w pobliżu siebie ludzi, którzy budzili zastrzeżenia, np. doktrynalne. Dużo niesprawiedliwych sądów za to właśnie go spotykało.

Gdy zadeklarował publicznie, że w wyborach prezydenckich w 1995 roku poprze Jacka Kuronia, ultrakatolicy uznali, iż naczelny „Tygodnika” skompromitował się już ostatecznie i pokazał, że katolikiem nie jest.

– Jerzy był niechętny wszelkim próbom dokonywania podziałów wewnątrz Kościoła (ale nie tylko) – na „swoich” i „obcych”. W głośnym tekście „Dobro i zło w Kościele” pisał: „Zło bierze się także stąd, że niektórzy polscy katolicy, lekceważąc fakt, iż Kościół cieszy się dziś u nas pełną swobodą działania (chociaż brakuje mu środków, zwłaszcza tych »Bogatych«!), wszędzie dopatrują się dlań zagrożeń, szukają wrogów czasem tam, gdzie ich nie ma, także wśród »swoich«, dążą do konfrontacji, odrzucają dialog, bo dopatrują się w nim kapitulacji, wreszcie własną wspólnotę ludzi wierzących dzielą na »prawdziwych katolików« i innych, którzy ponoć prawdziwi nie są”.

Jerzy doceniał ludzi, którzy mają serce dla tych, co się gorzej mają. Przykład: Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka. Dziś nie budzi aż takich emocji, jak na początku lat 90., ale przecież wtedy ta inicjatywa wywoływała niechęć wielu środowisk, w tym wielu polskich hierarchów. Jerzy popierał tę akcję od samego początku. Gdy prałat Jankowski zaatakował twórcę Orkiestry, Turowicz wziął Owsiaka w obronę. Stwierdzał, że wypowiedzi prałata w tej kwestii nie są ani rozsądne, ani chrześcijańskie.

Pisał: „To że Jerzemu Owsiakowi udało się niekonwencjonalnymi metodami zmobilizować ofiarność milionów ludzi na rzecz dzieci skazanych na śmierć, zasługuje na najwyższy podziw i uznanie. Podkreślam to tym bardziej, że nie brakło – niestety – krytyków tej akcji, deklarujących się jako katolicy”. Rok później, w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, redaktorzy „Tygodnika” rozegrali mecz piłkarski z krakowską redakcją „Gazety Wyborczej” (4:2 dla „Tygodnika”). Anna i Jerzy Turowiczowie zasiedli wówczas na trybunach.

– Różne zarzuty wysuwano w stronę Jerzego. A to – jak pani mówiła – że popiera nie tych, co powinien, a to, że fascynują go podejrzane rejony. Gdy wsłuchiwał się uważnie w intelektualne życie chociażby Francji, mówiło się, że uprawia niebezpieczne nowinkarstwo; że to moda na katolicyzm zachodni. Skądinąd, kiedy w Polsce panował socjalizm, Zachód wydawał się niesłychaną atrakcją niekoniecznie dlatego, że uczciwszy, ciekawszy czy głęboko kulturalny, ale po prostu dobrze funkcjonujący. Pierwszy raz zobaczyłam to latem 1958 roku. Rzeczywiście życie w Paryżu sprawiało wrażenie bezproblemowego. Ktoś powiedział mi: „Nawet bezrobotny żebrze w warunkach luksusu, u progu domu towarowego, gdzie przyjemnie jest siąść, bo ciepło, bo pachnie, bo zaraz będą jakieś odrzuty towarów, których nikt nie chce i które sobie weźmie”. Ale wracając do Jerzego, myślę że on nie zwracał uwagi na tego typu aspekty zachodniego życia. Był zupełnie niewrażliwy na luksus i wygodę. Można powiedzieć – był z natury franciszkański.

Na krótko przed śmiercią mówił: „Polski Kościół przyjął w swej masie literę Soboru, natomiast niedostatecznie przyjął ducha Soboru”. Krzewienie ducha Soboru to wydaje się jedno z największych wyzwań, jakie stawiał przed sobą. I to wciąż na nowo.

– Był dowodem, jak cenni są ludzie świeccy w Kościele. To świeckiemu na Soborze powiedziano, że jest ważny i że w Kościele liczy się braterstwo, współistnienie, a nie tylko hierarchowie, którzy świeckich jak owieczki prowadzą.
Jerzy był naszym korespondentem z Soboru. Na jedną z sesji nie dostał paszportu, więc zastąpił go Jacek Woźniakowski. Nie był audytorem, nie miał prawa wstępu na obrady. Ze świeckich z naszego środowiska tylko Stefan Swieżawski miał prawo wstępu do Bazyliki. Źródłami informacji Jerzego byli więc jego liczni przyjaciele z różnych krajów, będący ojcami soborowymi. Poza tym było watykańskie centrum prasowe (Sala Stampa), w którym dostępne były materiały z Soboru i co dzień odbywały się konferencje prasowe.

Ale Wyszyński był zdania, że świeccy nie rozumieją dobrze, czym jest naprawdę Sobór, i w związku z tym bardzo niechętnie przyjmował laickie pisanie o Soborze. W Instytucie Polskim panowała więc zasada: ostrożnie z informowaniem dziennikarzy, bo napiszą powierzchownie, byle jak, chwycą sensację, przedobrzą w informacji niesprawiedliwie (do dziś zresztą ta sama formuła funkcjonuje).

Przykładem ostrożności, a może niechęci wobec piszących o Kościele, była sprawa listu biskupów polskich do biskupów niemieckich w 1965 roku. To była sensacja. Jerzy Turowicz opowiadał nam potem, że pobiegł natychmiast do Instytutu Polskiego, gdzie mieszkali polscy biskupi, i usłyszał, że tekst listu jest własnością adresatów, czyli Episkopatu Niemiec, w związku z czym nawet nie ma mowy, aby go otrzymał. Wobec tego poszedł do Sali Stampy, gdzie dokument dostępny był w różnych językach. W ten sposób uczyliśmy się w Polsce, że prawo świeckich do zajmowania się Kościołem jest już w świecie o wiele szersze. Jerzy bronił naszego prawa do odpowiedzialności za Kościół.

Kolejna rzecz. Pani dobrze wie, jak krytykowano artykuł Jerzego pod tytułem „Kryzys w Kościele”. Ksiądz prymas Wyszyński był bardzo wyczulony na pojęcie inoportunum. Chodziło o to, aby sprawy Kościoła omawiać wtedy, gdy istnieją jak najlepsze warunki, by przedstawiać je rzetelnie, prawdziwie, precyzyjnie. Był zdania, że dyskutowanie negatywnych zjawisk w Kościele nie jest na miejscu w socjalizmie, który z Kościołem walczy, a prawdy o nim nieraz nie pozwala wypowiedzieć. Dlatego i artykuł Jerzego uznał za przedwczesny.

We wspomnianym przez Panią artykule z 1969 roku Jerzy Turowicz pisał, że mamy do czynienia z kryzysem, którego źródło tkwi „w konfrontacji zapowiedzi soborowych z posoborową rzeczywistością”. Zauważał: „Realizacja soboru to z jednej strony reforma instytucji, struktur i metod, z drugiej – zmiana ducha, mentalności, postaw”. Pisał o fali kontestacji – o listach słanych do papieża i episkopatów w sprawie rozchodzenia się praktyki Kościoła z Ewangelią, o protestach wywołanych brakiem poszanowania księży dla zakonnic, o masowym porzucaniu stanu kapłańskiego. Reakcja prymasa Wyszyńskiego na ten tekst była jednoznaczna: stwierdził publicznie, że nie ma żadnego kryzysu w Kościele, co najwyżej mamy do czynienia z „kryzysem publicysty”. Jak zauważa po latach prof. Woźniakowski: „Po artykule Turowicza bodaj sam papież Paweł VI mówił o kryzysie w Kościele. (…) Prymas Wyszyński chyba inaczej rozumiał słowo »kryzys«. Dla Turowicza kryzys to był kryzys. Dla Prymasa kryzys znaczyło: katastrofa”.

– Prymas uważał, że w warunkach, w których ludzie nie mają dostępu do wolności, a Kościół widzą jako zagrożony, prześladowany, to właśnie jest inoportunum – niewłaściwe pokazywanie problemu. Stąd pretensje prymasa do Jerzego o ten właśnie artykuł. Pretensje, które w każdym życiorysie Jerzego, czy będzie go pisał przyjaciel, czy wróg, nie zostaną pominięte.

Turowicz mówił, że „Tygodnik” walczy o bardziej świadomą postawę polskiego katolika, a nie z prymasem. Po latach wspominał: „Prymas Wyszyński uważał, zresztą słusznie, że siłą Kościoła w Polsce jest przede wszystkim lud – wierny, idący w pielgrzymkach na Jasną Górę, modlący się w sanktuariach. Tymczasem inteligentów, którzy gonią za nowinkami, krytykują, wtrącają się do spraw Kościoła, uważał za zbyt miękkich i pod naciskiem władz gotowych łatwo się ugiąć, co także nie było pozbawione podstaw – na pewno znajdowało potwierdzenie w doświadczeniach lat pięćdziesiątych.

My natomiast obawialiśmy się, że religijność ludowa, na której opierał się i w dużym stopniu nadal opiera się polski Kościół, przy głębokiej nawet wierze, przywiązaniu do Kościoła i Matki Boskiej, przy codziennej pobożności, jest jednak religijnością socjologiczną, to znaczy w znacznym stopniu opartą na podporządkowaniu się zwyczajom obowiązującym w środowisku, w którym ludzie się wychowali i w którym żyją. Ta religijność nie była i także teraz jest tylko w niewielkim stopniu wsparta głębszą znajomością treści wiary”.

– Jerzy mówi tu o naszych obawach, ale i o intencjach. Staraliśmy się, by nasi wierzący czytelnicy częściej odpowiadali sobie na pytania: dlaczego? po co? czy na pewno?

Innym artykułem, który również wywołał burzę, był tekst „Z kurzem krwi bratniej” Stanisława Stommy („TP” nr 3/63) – o powstaniu styczniowym w jego setną rocznicę. Stomma ocenił je bardzo krytycznie, jako wyniszczające dla narodu i pozbawione szans. A prymas chciał pielęgnować tradycję romantycznych zrywów uważając, że ludzie wychowani w takiej tradycji oprą się i laicyzacji, i sowietyzacji, i wszystkim innym zagrożeniom. Stach w swoim tekście pokłonił się ofiarom powstania, pisząc: „Bohaterstwo pozostaje bohaterstwem, niezależnie, jak zostało użyte. Doświadczenia historii narodowej nauczyły nas rozróżniać subiektywną wartość postawy i sens polityczny wydarzeń. Dlatego pisząc o powstaniu 1863 roku, zacząć chcę od słów: »Krwi ofiarnej cześć«”. Pytał jednak: „Czy istniała jakakolwiek – choćby najmniejsza – szansa sukcesu powstania? Pytanie to właściwie już przesądza sprawę. Trudno na ogół apoteozować decyzję walki, jeśli nie ma żadnych szans zwycięstwa, jeśli nie ma, nawet minimalnej, możliwości sukcesu. Otóż stwierdzić można z całkowitą, kategoryczną pewnością, że żadnej szansy powodzenia nie było”. I zauważał: „W okresie zaborów hodowaliśmy w sobie jeden kompleks. Kompleks ten prowadził od klęski do klęski i w płaszczyźnie logiki historycznej nie był uzasadniony, a jednak kompleks ten wciąż dominował. Był to kompleks antyrosyjski. Trzeba bowiem zwrócić uwagę na fakt, że nasze walki narodowe i »czyny zbrojne« zwracały się z reguły przeciw Rosji, niemal wyłącznie przeciw Rosji”.

Po tej publikacji, w czasie kazania w warszawskim kościele Świętego Krzyża, prymas mówił: „Gdy człowiek czy Naród czuje się na jakimkolwiek odcinku związany i skrępowany, gdy czuje, że nie ma już wolności opinii, wolności zdania, wolności kultury, wolności pracy, ale wszystko wzięte jest w jakieś łańcuchy, wtedy nie potrzeba kompleksów. Wystarczy być tylko przyzwoitym człowiekiem, mieć poczucie honoru i osobistej godności, aby się przeciwko takiej niewoli burzyć, szukając sposobów i środków wydobycia się z niej. Przyglądaliście się może kiedy ptakowi, jak tłucze się w klatce? Wszystkie pierze z piersi swej wybija. (…) Któż może się dziwić, że o klatkę w Polsce ustawioną rozbijały się piersi »polskich ptaków«, aż pióra leciały, rany pozostawiając. (…) Ktokolwiek będzie w granicach jakiegokolwiek Narodu ustawiał klatki, będzie wrogiem! Będzie budził opór i rewolucjonizował ducha od wewnątrz, w głębi osobowości człowieka, który jest powołany do wolności”. Przedziwne odniesienie księdza prymasa do historii. Chyba obawiał się, że gdy ludzie przestaną wierzyć w romantyczne mity, staną się niezdolni do stawiania oporu władzom komunistycznym… Poza tym Stomma w tym czasie był w kole poselskim „Znak”, więc może chodziło i o podejrzenie, że to jest jakoś politycznie podszyty artykuł. Kto wie…

Wesprzyj Więź

A przecież gdy Stefan Wyszyński był kapelanem w czasie Powstania Warszawskiego, przede wszystkim troszczył się o ginących ludzi, o młodzież, której patronował, a która na jego oczach umierała. Lęk o życie innych słyszałam w jego głosie też 26 sierpnia 1980 roku na Jasnej Górze, gdy trwały strajki w Gdańsku. Z jaką troską, z jaką ostrożnością mówił w kazaniu do tych, którzy w strajkach brali udział… Był świadom, co to za bomba wzbiera, więc uspokajał, studził głowy. Czuło się przede wszystkim jego obawę, by z tego nie wybuchła awantura, która skończyć się może jak Budapeszt ’56. A więc prymas sam był ostrożny, a Stommie w tę setną rocznicę powstania styczniowego nie mógł darować, że pisze krytycznie o zrywie najbardziej tragicznym w dziejach Polski. Przecież wystarczy przypomnieć „Syzyfowe prace Żeromskiego” czy „Rodowody niepokornych” Cywińskiego, by zobaczyć, jakie siało spustoszenie. Gdy ksiądz prymas z takim oburzeniem mówił o tekście Stacha, można było pytać, czy jego zdaniem powstanie styczniowe zasługuje na apoteozę. To było bardzo trudne do zrozumienia, lecz spór o historię Polski jest przecież uprawniony.

Mogliśmy się w wielu kwestiach z prymasem Wyszyńskim nie zgadzać, ale darzyliśmy go wielkim szacunkiem. Nasze relacje z nim znakomicie obrazuje historia przywołana przez Andrzeja Bardeckiego: „W czasie (…) spotkania »czwórki« [Jerzy Turowicz, Stanisław Stomma, Antoni Gołubiew i Jerzy Zawieyski] z kardynałem Wyszyńskim, Antoni Gołubiew zwrócił się do Księdza Prymasa: »Proszę Ojca, my jesteśmy dworzanami Ojca, a nie dworakami«. Ksiądz Prymas: »Co masz na myśli?« Gołubiew: »Dworak zawsze przyznaje swemu panu rację, nie szczędzi mu pochlebstw. Rozmawia ze swoim panem na klęczkach. Chodzi mu bowiem o własną korzyść, o karierę. Dworzanin natomiast rozmawia ze swoim panem z szacunkiem, ale nie na klęczkach. Nie okłamuje go, nie prawi pochlebstw. Mówi całą prawdę – to, co czuje, co myśli, co uważa za słuszne. Bo zależy mu na realizacji tego dobra publicznego, jakie jest w gestii jego pana«”.

 

Fragment rozmowy „Ta nasza przyjaźń zbiorowa” z książki Joanny Podsadeckiej „Gen ryzyka w sobie miał…” (Wydawnictwo Naukowe PWN 2012)

Podziel się

Wiadomość