Gdy powstały „Kobiety brzemienne” Dunikowskiego, wybuchł skandal. Jedna z rzeźb utraciła ramię, potłuczone laską przez oburzonego krytyka. Do września rzeźby można oglądać na wystawie twórczości Rodina i Dunikowskiego w warszawskiej Królikarni.
Kompozycja z plakatu promującego wystawę „Rodin. Dunikowski. Kobieta w polu widzenia” w warszawskiej Królikarni na pierwszy rzut oka wygląda jak twarz jednej kobiety. Choć dobrze wiem, że w istocie to połączenie dwóch różnych dzieł: „Młodej dziewczyny w kapeluszu z kwiatami” Auguste’a Rodina i „Portretu kuzynki” Xawerego Dunikowskiego, przywykłam myśleć o tym przedstawieniu jako jednej osobie, tyle że w ujęciu delikatnie kubizującym, ukazującym ją z dwóch różnych punktów widzenia. W tym, że takie wrażenie nasuwa się oczom, ogromną rolę odgrywa podobieństwo stylistyczne, łagodność linii cechująca obie prace, wykonane zresztą z tego samego materiału – terakoty.
Właśnie ta bliskość formy, której można się dopatrzyć we wczesnym etapie drogi twórczej Dunikowskiego, stała się przesłanką do skonstruowania wspólnej wystawy obu artystów, na której nota bene rzeźby Rodina po raz pierwszy są prezentowane w Polsce. Autor „Fatum”, młodszy od niego o pokolenie, mógł istotnie znajdować się pod jego wpływem. Konstanty Laszczka, nauczyciel Dunikowskiego, był wielkim entuzjastą prac francuskiego mistrza. Możliwe też, że Dunikowski podczas pobytu w Paryżu miał szansę nie tylko obejrzeć dzieła Rodina, ale także spotkać się z nim samym.
W późniejszych latach styl Dunikowskiego wędruje jednak w zupełnie innym kierunku, ku bryłom masywnym, ostrym, zgeometryzowanym, uderzającym stanowczością. To wręcz antypody charakterystycznych dla Rodina falistych, subtelnych kształtów, które bodaj najwyraźniej zaznaczają się w prezentowanej w Królikarni „Słowiance” (funkcjonującej też pod tytułem „Morze” i zaiste przypominającej stwora wyłaniającego się z morskiej piany).
Zasadność zestawienia Dunikowskiego z Rodinem opiera się według kuratorki wystawy, Ewy Ziembińskiej również na podobnym postrzeganiu roli artysty. Jak zaznacza w katalogu towarzyszącym wystawie: „Obaj mieli poczucie wyjątkowości swojego talentu i osoby, a twórczość pojmowali jako misję, rodzaj powołania i kapłaństwa”. Kolejny punkt styczny widzi ona w uczynieniu kobiecego ciała istotnym tematem prac.
Czy można się jednak zgodzić z opinią Ziembińskiej, że w sztuce Dunikowskiego nie da się odnaleźć nasyconych erotyką wizerunków kobiety? Nie będzie to z pewnością zmysłowość wyrażona tak dalece wprost jak w Rodinowskich obrazach kobiet z rozłożonymi nogami czy w jego „Danaidzie”, której twarzy nie widzimy, bo głowa ledwo wyłania się z rzeźbiarskiej materii, szczegółowo możemy się za to przyjrzeć krągłości jej pośladków. Rozdrażnienie takim depersonalizującym rozłożeniem akcentów skłania, by przyklasnąć złośliwym i przesadnym jednak słowom zanotowanym w 1893 roku przez dyrektora muzeum w Hamburgu Alfreda Lichtwarka: „Jak mi to dosyć obcesowo oznajmił jeden z tych panów, Rodin nie jest nikim więcej jak wytwórcą pośladków, a wspólnym mianownikiem tych wszystkich małych grzesznic jest to, że wciskają one swoje twarze w kamień, wystawiając w zamian na widok inną część ciała, która w oczach ogółu uchodzi za mniej nadającą się do wyrażania udręk duszy”.
Kobiety Dunikowskiego z pewnością mają w sobie więcej chłodu i statyczności, być może jednak przenosi to po prostu zmysłowość w inne rejestry. „Francuzka” i „Amerykanki”, których osadzone w stylistyce art déco sylwetki umodelował w pozy pełne dystansu i godności, przywodzą na myśl rysunki Brunona Schulza, na których skarlali mężczyźni czołgają się u stóp dumnie wyprężonych kobiet, igrających z ich rozbudzoną seksualnością. Piorunujący efekt, o którego mocy erotycznej trudno wątpić, został przez Schulza osiągnięty, chociaż w wielu z jego prac kobiety zapięte są po szyję – siła ich przyciągania tkwi właśnie w niedostępności.
Spośród ścieżek tematycznych, które otwierają się w głowie, gdy przemierzamy kolejne sale wystawy: „One / Oficjalnie”, „One / Erotycznie”, „One / Egzystencjalnie”, „Ja / Narcyz”, najciekawszą (oczywiście dla mnie – nieuczciwie było takie sądy rozciągać na wszystkich odbiorców) jest ta związana z macierzyństwem. Obficie reprezentowana, wita nas już przy wejściu na wystawę trzema sylwetkami „Kobiet brzemiennych” Dunikowskiego. Na szczęście zapewne zupełnie niezrozumiały będzie dziś dla nas skandal, jakie wywołały one w czasie, gdy powstały, a więc w 1906 roku. Jedna z rzeźb w efekcie utraciła ramię, potłuczone laską przez krytyka oburzonego podjęciem tak niemoralnego tematu. Drażniło też wówczas ustawienie rzeźb bezpośrednio na podłodze, bez postumentów, tak że mieszały się one z tłumem widzów – czyżby miały kogoś skazić swą brzemiennością? Nie jest to wszak ciężar, który mógłby za nie ponieść ktoś inny…
Sam Rodin stanem ciąży także był najwyraźniej zniesmaczony. Emocje, którym najbliżej chyba do odrazy i obrzydzenia, widać na jego rysunku „Naga kobieta w ciąży w prawym profilu”. Ów człekokształtny worek ze sflaczałymi odnóżami jest zapewne wizualnym uchwyceniem jego myśli o „zniekształcającym kobiety macierzyństwie”: „wyczerpujące pożądanie i gorączka namiętności rozluźnia tkanki i psuje linie ciała”.
W przejmujący, nie karykaturalny sposób niszczące działanie stawania się matką, także w planie psychicznym, oddał Dunikowski w swej pracy „Macierzyństwo”. Z jednej osoby, obumierającej, opadającej ku ziemi, wychodzi druga, młoda, wzbijająca się ku górze. Czy jesteśmy pewni, że to matka i córka? Może to jedna osoba, która na skutek przemian wniesionych w jej życie przez macierzyństwo zrzuca starą skórę – coś bezpowrotnie umiera, ale też wśród trudu i cierpienia rodzi się w niej coś nowego. To niespodziewana siła i witalność, niczym na prezentowanej w sali obok rzeźbie „Autoportret. Idę ku słońcu”, która również pokazuje nam swoje dwie jakże różne twarze.
Wystawę „Rodin/Dunikowski. Kobieta w polu widzenia” można oglądać w warszawskiej Królikarni do 18 września.